Ks. Józef Sanak

 

GORSZY NIŻ BANDYTA

KAPŁAN W STALINOWSKIM WIĘZIENIU

(1950-1955)

 

WSPOMNIENIA WIĘZIENNE

 

Spis treści:

l. Aresztowanie. 8

II. Wadowice - pierwsza noc za kratami 9

III. Katowice, ul. Mikołowska. 11

Śledztwo. 11

Śledztwo - cela nr 17. 12

Śledztwo. 14

Blaski widziane z cienia. 17

Pierwsze Boże Narodzenie za kratami 17

Widzenie z mamą. 18

Rozprawa sądowa 5 maja 1951 roku. 19

Szare i smutne dni 22

 

IV. Cieszyn. 23

V. Strzelce Opolskie. 24

Radosne spotkanie. 27

Praca w wytwórni obuwia  28

Ksiądz i prokurator założyli „zakon". 29

Najdłuższa pojedynka. 29

Izolatka. 31

Powrót na stare śmieci 33

Najświętsze przeżycie. 34

Pierwsze kroki na wolności 36

 

Strona główna

 

l. Aresztowanie

 

Dzień 23 października 1950 r. był bardzo słoneczny, cie­pły i pełen wspaniałych barw jesieni. Kiedy wróciłem ze szkoły po sześciu lekcjach z młodzieżą Liceum Ogólnokształcącego w Andrychowie, przywitała mnie moja matka, która mieszka­ła wraz ze mną. W budynku plebani nie było zbyt wielu po­mieszczeń, dlatego mieszkałem wówczas, jako katecheta, pry­watnie u pani Marii S., naprzeciwko Szkoły Podstawowej w Andrychowie. Zajmowałem wspólnie z matką dwa niewiel­kie pokoiki, kuchnię i ubikację na strychu. Mama w tym dniu obchodziła urodziny, właśnie kończyła 59 rok życia. Złoży­łem Jej serdeczne życzenia i podziękowałem Bogu za to, że jeszcze mam matkę. Ojciec nie żył już od 1949 roku.

Zmęczony usiadłem przy biurku i dla relaksu zacząłem czytać opowiadania Jana Dobraczyńskiego zatytułowane Najwyższa miłość. Autor opisuje dzieje kapłana, który znalazł się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, gdzie snuje refleksje: „widocznie nie wystarczają mi jedne święcenia ka­płańskie, jakie otrzymałem. Muszę przyjąć święcenia drugie z rąk cierpienia". Dziwnie uderzyły mnie te słowa. Dłuższy czas rozmyślałem nad nimi. Znałem obóz oświęcimski, bo choć nie byłem jego więźniem, pracowałem na pierwszej placówce duszpasterskiej w pobliskiej parafii Jawiszowice i często pa­trzyłem na potworności tego miejsca zagłady. Z zadumy wy­rwał mnie ostry głos dzwonka przy drzwiach wejściowych.

Kiedy otwarłem drzwi, przy wejściu stało trzech młodych mężczyzn. Najstarszy z nich wręczył mi jakieś pismo i oświad­czył, że jestem aresztowany, a oni mają nakaz przeprowadze­nia rewizji w moim mieszkaniu. Z bijącym sercem przeczyta­łem rozkaz aresztowania, bez podania powodu, wydany przez Prokuraturę Wojskową w Katowicach. Przybysze obserwowali mnie bacznie. Jeden z nich, wyglądający na najmłodszego, powiedział do mnie z pewnym cynizmem w głosie: „Ksiądz mnie uczył w szkole". Ja nie bardzo go sobie przypominałem, ale w zdenerwowaniu odpowiedziałem: „Właściwie już wte­dy wiedziałem, że z ciebie nic dobrego nie będzie". Zbyli moje złośliwe powiedzenie milczeniem. Może krępowała ich nieco obecność mojej matki, która nie mogła pojąć co się stało i z bla­dymi wargami pytała: „Za. co? Za co?". Kazali jej usiąść w ką­cie i nie mieszać się. Ja również musiałem zająć pozycję z da­la od drzwi i okna, i siedzieć bez ruchu.

Rozpoczęła się ubecka ceremonia rewizji, czyli rozrzuca­nia wszystkiego, co wzięli do rąk. Rozpoczęli od szafy z ubraniami i bielizną. Przetrząsali także wszystkie kieszenie. Szef tej „brygady" od czasu do czasu wyrażał zdziwienie, że nie znajdują pieniędzy, podejrzanych listów czy innych po­szukiwanych przedmiotów. „Pewnie zdążyliście wszystko pochować" - warknął do mnie ze złością. Odpowiedziałem tylko cynicznym spojrzeniem.

Jeszcze większa złość ogarnęła go przy rewizji książek. Tych już nie rzucali na podłogę, ale skrupulatnie przeglądali, szukając widocznie listów czy jakichkolwiek pism. Notowali również tytuły niektórych książek, a podejrzane wrzucali do worka. W pewnej chwili ów mój dawny uczeń wręczył szefo­wi książkę zatytułowaną Curie Skłodowska, napisaną przez jej córkę Ewę, mówiąc: „Szefie, to jakieś pisma kurii bisku­piej, pewnie krakowskiej". Szef machinalnie wrzucił książkę do worka. Tych skonfiskowanych książek zebrano trzy worki i nigdy ich już nie widziałem. Szefa oburzała tylko liczba moich książek. Wprawdzie - będąc wówczas młodym księdzem -nie miałem ich jeszcze zbyt wiele, ale zdaniem przedstawicie­la ówczesnego reżimu i to było przejawem marnotrawstwa, wydawania pieniędzy na rzeczy niepotrzebne.

Jeden z nich zapytał: „A gdzie macie pieniądze, dolary?". Odpowiedziałem: „Jak pan widzi, to jest moje bogactwo". Na różne złośliwe uwagi nie odpowiadałem już wcale, zwłaszcza że mama prosiła mnie, bym milczał, bo się narażę na szykany.

Siedziałem około godziny nieruchomo w miejscu wy­znaczonym mi przez ubeków, aż wreszcie wstałem. Mimo ich sprzeciwu, zacząłem spacerować nerwowo po mieszkaniu. Zauważyłem wówczas, że po twarzy mego „opiekuna" ocie­kają krople potu, tak gorliwie poszukiwał dowodów rzeczo­wych moich „przestępstw". Z przekąsem więc powiedziałem:

„Widzę, że się pan spocił, widocznie to ciężka praca, ale spoci­cie się jeszcze bardziej, bo nas Polaków jest dużo i będzie to was kosztować dużo wysiłku i potu zanim nas wykończycie". Spojrzał na mnie jakimś mętnym wzrokiem. Myślałem, że mnie uderzy, ale się pohamował i nie odezwał się ani słowem.

Rewizja w jednym pomieszczeniu trwała około dwóch godzin. Następnie przeszli do drugiego. Nie przechowywałem u siebie nic podejrzanego, więc byłem spokojny o jej wynik. Nagle jednak zadrżałem. Przypomniałem sobie, że przed ro­kiem przyszedł do mnie partyzant i przyniósł rewolwer jesz­cze z czasów okupacji, który wspólnie zamurowaliśmy na stry­chu w obecnym moim mieszkaniu. „Może się kiedyś ta broń jeszcze na coś przydać" - tłumaczyliśmy sobie, starannie maskując miejsce ukrycia. Przypomniałem to sobie i nie by­łem pewny, czy moi „opiekunowie" nie mają czasem przyrzą­du do wykrywania broni, w takim wypadku będę pogrzebany.

Pomimo sprzeciwu szefa nie usiadłem już, lecz chodziłem nerwowo po mieszkaniu. Z pokoju, który już został przeszu­kany, prowadziły drzwi na wąski korytarzyk, który graniczył ze schodami prowadzącymi na piętro.

Zaczęło się już ściemniać i wtedy zrodził się w mojej gło­wie plan ucieczki. Ubecy zajęci byli skrzętnym przeglądaniem książek w drugim pokoju, ja natomiast spacerowałem w pierw­szym. Nagle zauważyłem, że w zamku w drzwiach wyjściowych jest klucz. Udało mi się go delikatnie, bez szmeru wy­ciągnąć. Chciałem cicho otworzyć drzwi, wysunąć się na ze­wnątrz, zbiec po schodach na dół i uciec do lasu, który rozcią­gał się w odległości około 200 metrów od domu, w którym mieszkałem. Licząc się z obstawą, miałem zamiar wymknąć się bocznymi drzwiami przez sad otaczający dom pani Marii S. Wysunąłem się więc z mieszkania i udało mi się włożyć klucz z drugiej strony drzwi. Postanowiłem zamknąć moich opiekunów w mieszkaniu. Pomyślałem: „Zanim się uporają z drzwiami, to ja już będę na zewnątrz budynku".

Nerwowo więc usiłowałem przekręcić klucz w zamku, ale z przerażeniem spostrzegłem, że drzwi się nie domykają Nie zauważyłem, że kiedy wymykałem się z mieszkania, podwinął się chodnik na podłodze pod drzwiami i dlatego nie można było ich zamknąć. Zaalarmowani szmerem ubecy skoczyli za mną do drzwi, a ja nie mogąc ich zamknąć na klucz, jedynie rękami usiłowałem przyciągać je do siebie. Z drugiej strony trzech sil­nych budrysów pociągnęło drzwi w przeciwną stronę i te z trza­skiem się otworzyły. Zobaczyłem wówczas wymierzoną we mnie lufę rewolweru i usłyszałem wrzask: „Stój, bo strzelam". Na­tychmiast nałożono mi kajdanki i kazano bezwarunkowo usiąść na poprzednim miejscu. Odtąd siedziałem już grzecznie do końca rewizji, która trwała jeszcze ponad dwie godziny. Naprzeciw mnie siedziała blada jak ściana moja matka. Nic spodziewała się, że tak będzie przeżywać swoje 59 urodziny. Patrzyłem, jak jej wargi szeptały modlitwę.

W tym czasie ktoś zadzwonił do mego mieszkania. Opraw­cy wpuścili do jego wnętrza panią I. B., żonę kolegi szkolne­go, która przyniosła mi pożyczoną książkę. Natychmiast ją przesłuchano w sprawie celu przybycia, a następnie posadzo­no obok mojej mamy. Tak przesiedziała aż do końca rewizji, która zakończyła się dopiero około godz. 21. 00. Zabrano mi maszynę do pisania, wiele książek i prawie wszystkie rękopi­sy kazań. Najboleśniejszą stratą była dla mnie konfiskata notatek do pracy magisterskiej z homiletyki pt. Adam Mickiewicz w literaturze kościelnej, którą pisałem u ks. prof. Bystrzonowskiego. Skonfiskowanych książek, rękopisów i maszyny do pisania nigdy już nie odzyskałem.

Po skończonej rewizji zdjęto mi kajdanki, kazano się ubrać i pożegnać z matką. Jej spojrzenie pozostanie w mej pamięci na zawsze. To nie był tylko smutek i ból, ale jakaś hardość i twardość, jakby chciała mi powiedzieć: „Synu, wytrwaj i nie bój się, ja będę się za ciebie modlić".

Ubrałem sutannę i ciepły płaszcz, nałożyłem ciepłe obu­wie spodziewając się zimna, bo przecież był to już koniec paź­dziernika. Powtórnie nałożono mi kajdanki i trzymając pod ręce sprowadzono na dół, gdzie już oczekiwał podstawiony samochód. Gospodyni domu i jej córka nie wiedziały, co się ze mną dzieje. W tym czasie wracali tłumnie ludzie z pracy z fabryki AZPB w Andrychowie, czego ubecy nie przewidzieli.

Pracownicy fabryki, którzy mnie dobrze znali, patrzyli na mnie zdziwieni, nie pojmując, co się dzieje. Krzyknąłem wów­czas: „Jestem aresztowany". Ubek szybko zacisnął mi usta ręką, wepchnięto mnie do samochodu i ruszyliśmy do Wadowic.

Spis treści

 

 

II. Wadowice - pierwsza noc za kratami

 

W Wadowicach szef UB powitał mnie okrzykami tryum­fu, że nareszcie ks. Sanak doczekał się sprawiedliwości; na­reszcie tak wielki wróg Polski Ludowej zaprzestał swej dzia­łalności. Ośmieliłem się powiedzieć nieco cynicznie: „Pan naczelnik słusznie się cieszy, bo zatrzymaliście groźnego bandytę". Wówczas usłyszałem zwrot, który głęboko utkwił w mojej pamięci. Pan naczelnik patrząc na mnie z nienawiścią wycedził przez żółte zęby: „Gorszy niż bandyta". To powie­dzenie odnośnie księży komuniści mieli chyba zakodowane w swej propagandzie antyreligijnej i walce z Kościołem, ponieważ usłyszałem je w tym samym brzmieniu jeszcze kilka­krotnie w czasie więziennej poniewierki. Wtedy jednak jesz­cze nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się kryje za tym powiedzeniem.

Po odebraniu płaszcza, paska od spodni i sznurowadeł, bym się czasem nie powiesił, wtrącono mnie do jakiegoś ciem­nego pomieszczenia. Miałem wrażenie, że znajduję się na stry­chu przegrodzonym metalową siatką. Przed sobą widziałem tylko nieco słomy rozesłanej na brudnej podłodze. To było moje pierwsze łoże więzienne. Nie dano mi ani prześcieradła, ani koca, nie mówiąc już o poduszce. Na szczęście noc była ciepła. Powoli przyzwyczaiłem się do ciemności i zacząłem rozglądać się po więziennym „apartamencie". Nadsłuchiwa­łem bacznie, czy nie usłyszę jakichś ludzkich odgłosów, ale przez niewielkie okno dochodziło tylko stukanie ciężkich kro­ków po kamiennej posadzce. Podszedłem do okienka, które nie miało szyb i wychyliłem głowę na zewnątrz. Zobaczyłem na dole żołnierza z karabinem przewieszonym przez ramię, który pełnił wartę przy tym ubeckim areszcie. Maszerując wzdłuż długiego korytarza wystukiwał miarowe kroki, których echo roznosiło się po całym więzieniu. Nie spoglądał do góry, skąd się wychyliłem, więc usiłowałem nawiązać kontakt z ludź­mi, którzy przechodzili ulicą. Gdy żołnierz się oddalił, zawo­łałem kilkakrotnie: „Jestem księdzem z Andrychowa! Zosta­łem aresztowany! Powiedzcie mojej matce w Andrychowie, że na razie jestem w Wadowicach".

Czasem ktoś z przechodniów podniósł głowę, ale natych­miast przyśpieszał kroku, by jak najdalej uciec od więzienia. Widząc bezskuteczność moich zabiegów, zrezygnowałem z po­rozumienia się z przechodniami i odmówiwszy wieczorny pa­cierz, położyłem się na słomie, której było wprawdzie pod dostatkiem, ale cuchnęła zgnilizną i ludzkim moczem. Nie zwracałem jednak na to uwagi. Zmęczony, próbowałem za­snąć, ale bez powodzenia. Ogarnęły mnie tak natrętne myśli, że sen odbiegł daleko. Zacząłem się ponownie modlić: „Pa­nie, Ojcze Niebieski, w Twoje ręce się oddaję i Twej Opatrzności polecam. Ty kierujesz losami ludzkimi, więc ufam bezgranicznie Twej ojcowskiej opiece w tej niedoli. Może rze­czywiście i mnie nie wy starczaj ą jedne święcenia kapłańskie, może trzeba ukończyć drugie seminarium, przyjąć drugie świę­cenia z rąk cierpienia. Bądź wola Twoja, Panie".

Pokrzepiony tą refleksją i ufną modlitwą zasnąłem, ale nie na długo. Zbudziło mnie bolesne pieczenie, które odczu­wałem prawie na całym ciele, pogryziony przez więzienne pchły. Niespokojne myśli nachodziły mnie natrętnie. Zaczą­łem się zastanawiać, za co zostałem aresztowany. Nie poczu­wałem się do żadnego przestępstwa. Jednak miałem pełną świadomość tego, że to niewiele znaczy dla „miłościwie panujących". Zdawałem sobie sprawę z tego, że władze komuni­styczne mnie nienawidzą. Za czasów okupacji hitlerowskiej związałem się z Armią Krajową, zwłaszcza z ludźmi, którzy usiłowali nieść pomoc więźniom obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Byłem wikariuszem w parafii Jawiszowice, odległej o dziewięć kilometrów od obozu zagłady. W samych Jawiszowicach również istniał obóz, przeznaczony dla Żydów pracujących w kopalni. Była to filia Oświęcimia. Jako neoprezbiter patrzyłem codziennie na grupy Żydów prowadzonych przez SS-manów z psami do pracy w kopalni oraz na powra­cające grupy, wlokące trupy do obozu.

W takich okolicznościach zostałem wciągnięty do grupy konspiracyjnej Armii Krajowej, której zadaniem było do­starczanie żywności więźniom ginącym z głodu. Na terenach poza obozem, gdzie więźniowie w dzień pracowali otoczeni kordonem SS-manów i psów, zakopywaliśmy nocą żywność, którą w czasie pracy odnajdywali więźniowie. To była moja jedyna praca konspiracyjna w okresie okupacji. Władze komunistyczne o tym wiedziały i wcale nie poczytywały mi tej działalności za zasługę.

Najbardziej jednak naraziłem się komunistom przez pra­cę w szkołach z dziećmi i młodzieżą. Grono nauczycielskie w Andrychowie, bo tam mnie przeniesiono z Jawiszowic, stanowili ludzie zacni i pracowici, dobrzy pedagodzy, ale wystraszeni i ślepo realizujący nakazy programów szkolnych. Szkoła podstawowa, w której uczyłem religii, rozbrzmiewała hymnem ku czci Stalina. Dzieci uważały go za ojca narodów i słońce świata. A ja nie umiałem ukryć swej goryczy.

W szkole średniej, liceum ogólnokształcącym, było po­dobnie. Pamiętam, jak raz wszedłem do klasy na lekcję i mło­dzież powitała mnie z entuzjazmem i ciesząc się, że nowym marszałkiem Polski został mianowany „wspaniały Polak" - Rokossowski. To właśnie przed moją lekcją profesor polonista wywołał u młodzieży taki entuzjazm z okazji nominacji nowego marszałka. Powiedziałem wówczas uczniom, że ja również cieszyłbym się z tej nominacji, ale nie mogę marszał­kowi Rokossowskiemu darować tego, że w czasie powstania warszawskiego, kiedy stolica płonęła, on stał z wojskiem po drugiej stronie Wisły i nic nie uczynił, by pomóc walczącej Warszawie. Młodzież przyjęła tę moją relację ze zdziwieniem, a może niektórzy ze zgorszeniem. Po południu, tego samego dnia, UB już było w szkole i przeprowadzało dokładne śledz­two odnośnie mych wypowiedzi.

Leżąc na śmierdzącej słomie, wracałem do tych wydarzeń, ale uspokajała mnie myśl, że w tej sprawie nawet nie byłem przesłuchiwany.

Gorszym „przestępstwem", które zaostrzyło czujność wła­dzy ludowej w stosunku do mej osoby, była sprawa rekolekcji przedmaturalnych w roku 1950. Młodzież, mimo że była od­powiednio indoktrynowana, jednak uczęszczała gorliwie na lekcje religii, które wówczas odbywały się w szkołach. Na re­kolekcje przedmaturalne pojechali wszyscy - zarówno uczenni­ce, jak i uczniowie z klasy, której byłem wychowawcą. Tego rodzaju komplet zdarzył mi się raz w życiu, właśnie wtedy. Nie poczytuję sobie tego za własną zasługę. Zdecydowanie przyczynili się do udziału młodzieży w rekolekcjach zarówno rodzice, jak i grono nauczycielskie. Ale to był szok dla UB. Przecież w rekolekcjach brała udział również młodzież z ro­dzin komunistycznych. Dlatego mówili: „Trzeba skończyć z tym klechą, bo nam młodzież kompletnie zdeprawuje". Taka rezolucja zapadła na posiedzeniu Komitetu w Wadowicach.

Powracałem do tych wydarzeń, leżąc na więziennym stry­chu, ale znów uspokajała mnie myśl, że przecież to miało miej­sce w czasie zimowych ferii, a obecnie jest już koniec paź­dziernika. Po chwili przypomniałem sobie jednak, że pracow­nicy UB prowadzili ścisłe śledztwo i przesłuchiwali młodzież w sprawie rekolekcji. Ówczesny dyrektor szkoły nakazał mi złożyć na piśmie wyjaśnienie, ilu uczniów wyjechało na reko­lekcje, kto nie pojechał, jakie były tam prowadzone zajęcia, jakie warunki bytowe itp.

Odpowiedziałem krótko, że żadnej informacji nie udzie­lę, ponieważ rekolekcje odbywały się w czasie wolnym od nauki i tylko rodzice mieli prawo decydować o uczestnictwie w nich syna lub córki.

Sprawa przycichła i znów w moich rozmyślaniach noc­nych uspokajałem się tą okolicznością. Na wieży wadowickiego kościoła zegar wybił godzinę trzecią. Poleciwszy się Matce Bożej, zasnąłem głęboko. Zbudziło mnie dopiero silne kopnięcie w drzwi i wołanie strażnika: „Pobudka, wstać".

Gdy wstałem, na dworze było jeszcze szaro. Kiedy ubra­łem się w sutannę, nagle otwarły się drzwi. Zobaczyłem wię­ziennego strażnika i zapytałem, gdzie mogę się umyć. „Nie ma czasu na mycie" - odwarknął i od razu wyprowadził mnie na podwórze. Tam już stało auto ciężarowe gotowe do drogi. Po chwili wyprowadzono jeszcze chłopca w wieku około 18 lat. Zauważyłem na jego twarzy liczne sińce - ślady pobicia. Kazano nam szybko wskakiwać na odkryty wóz, usiąść na desce tak, abyśmy twarzami byli zwróceni w przeciwne strony, i wtedy zostaliśmy razem skuci kajdankami za ręce. Dwóch uzbrojonych w ręczne karabiny maszynowe mundurowych usiadło obok nas i samochód ruszył w kierunku Krakowa. Zapowiedziano nam, że nie wolno rozmawiać, a w razie ja­kiejkolwiek próby ucieczki zostaniemy zastrzeleni bez ostrzeżenia. Niewiele słuchałem gromkich pogróżek żołdaków, bo podziwiałem piękno jesiennej przyrody, która zdawała się żegnać mnie na długie lata.

A jesień w tym roku była szczególnie piękna. Patrząc na bajecznie kolorowe drzewa przypomniałem sobie wiersz Pusz­kina o jesieni i próbowałem go sobie odtworzyć.

„Melancholijne dni, oczarowanie oczu,

Lubię przyrody pożegnalny strój.

Gdy się wspaniałe krasy jej roztoczą,

W purpurze, w złocie więdniesz lesie mój.

W gałęziach wiatr i świeży dech w przeźroczu,

I mgieł na niebie biało-płynny zwój,

I rzadki słońca blask, i pierwszy podmuch groźny,

I oddalone siwej zimy groźby".

(A. Puszkin, Jesień)

Upojony czarem jesieni na chwilę zapomniałem o mojej przykrej i bolesnej sytuacji. Ale z zadumy wyrwał mnie szorstki głos żołnierza. „Co tam mamroczesz pod nosem? Mówiłem, że rozmawiać nie wolno". Spojrzałem z politowaniem na tego „stupaję" w polskim mundurze i już tylko w głębi serca że­gnałem się z przyrodą, którą kocham od dzieciństwa.

W czasie wspólnej podróży przykuty do mej ręki towa­rzysz niedoli zdołał mi szepnąć, że jest partyzantem, który wpadł w zasadzkę w czasie obławy. Prosił o modlitwę, co mu solennie szeptem przyrzekłem.

Tak dojechaliśmy do Krakowa. Nasza „kibitka" zatrzy­mała się na ul. Pomorskiej przed siedzibą Urzędu Bezpieczeństwa. Strażnicy zdjęli kajdanki z ręki partyzanta - towarzysza niedoli, ale ze mną był kłopot. Strażnik widocznie zgubił klu­czyk, bo otwierał zamek agrafką. Kiedy się to nie udało i kajda­ny wisiały na mej dłoni, rzucili mi na ręce koc, by zakryć ten widok, ponieważ liczni przechodnie przystawali na ulicy i pa­trzyli na niecodzienną scenkę: ksiądz w sutannie z kajdanka­mi na ręce, wprawdzie tylko jednej.

Gdy wysiadłem z samochodu, zrzuciłem koc na ziemię i podniosłem wysoko rękę, na której dyndały kajdanki. Krzyknąłem wtedy gromko, by ludzie słyszeli: „Ja się nie wsty­dzę tych kajdan". Pchnięto mnie wtedy silnie do wnętrza bu­dynku i zatrzaśnięto drzwi.

Towarzysza niedoli, partyzanta, już więcej na oczy nie widziałem. Wprowadzono mnie do dużej sali, w której na ścia­nie wisiał portret Stalina. Kazano stać na baczność i czekać. W międzyczasie udało się kajdany otworzyć i moja prawa ręka już była wolna od „bransolety". Pozostały tylko na niej sine odciski.

W pewnej chwili wyszedł z bocznych drzwi mały człowie­czek. Wolnym krokiem zbliżył się do mnie i wlepił wzrok w moją twarz. Nagle wydał jakiś dziki okrzyk ni to radości, ni to szy­derstwa i zawołał: „A, to ksiądz Sanak! Witamy, witamy...", po czym wykonał coś w rodzaju murzyńskiego tańca, wydając dziw­ne dźwięki. Miały to być wyrazy radości z powodu schwytania tak wielkiego wroga ludu. Nie mogłem pojąć, że jestem tak ważny i znów zagadnąłem: „Faktycznie, złapaliście bardzo groź­nego bandytę". I oto usłyszałem to samo powiedzenie, które padło z ust ubeka w Wadowicach: „Gorzej niż bandytę, gorzej niż bandytę". Stałem oniemiały, odnosząc wrażenie, że ten czło­wiek jest nienormalny. Trwało to jednak bardzo krótko. Szef widocznie się śpieszył, więc wydał rozkaz odwiezienia mnie na dworzec kolejowy. Po kilkunastu minutach siedziałem już w przedziale pustego wagonu w towarzystwie dwóch cywilów. Pociąg zmierzał w kierunku Katowic.

Spis treści

 

 

III. Katowice, ul. Mikołowska

 

Śledztwo

 

W Katowicach, w dawnym pomieszczeniu Gestapo przy ul. Francuskiej, zostałem znów powitany „uroczyście" przez tamtejszego szefa, który z wielką powagą wygłosił do mnie przemówienie na temat wszechwładzy UB. „Mamy moc was aresztować i uwięzić, mamy też moc was uwolnić i to natych­miast. Musicie jednak dać nam dowody waszej lojalności wobec władzy ludowej przez współpracę z nami. My nie bę­dziemy od was wiele żądać. Od czasu do czasu przekażecie nam, co księża mówią między sobą na tematy polityczne, co mówią biskupi, co jest tematem waszych spotkań i konferen­cji. Relacje przekażecie nam na piśmie. Co wy na to? Możecie jeszcze dziś odjechać samochodem do domu, możecie otrzy­mać parafię, jaką sobie wybierzecie. Czekam na odpowiedź".

Milczałem przez dłuższą chwilę, modląc się w duchu:

„Panie, który słyszałeś podobne słowa od Piłata: «Mam moc Cię skazać i mam moc Cię wypuścić», udziel mi siły, bym się nie załamał". Wówczas już bez wahania odpowiedziałem dobit­nie: „Panie Naczelniku! Polski ksiądz ma różne wady, bo jest człowiekiem, ale Judaszem i zdrajcą nigdy".

Błysnęły złowrogo oczy mego możnowładcy i wtedy już bez kurtuazji, którą na początku okazywał, obsypał mnie or­dynarnymi epitetami: „W takim razie będziesz tu powoli zdy­chać. Odprowadzić".

Żołnierz chwycił mnie za ramię i pociągnął wzdłuż ko­rytarza, wpychając do małego pomieszczenia, które swym wyglądem i umeblowaniem wyglądało na biuro śledcze. Zgrzytnęły rygle w drzwiach i nareszcie zostałem się sam.

Mimo trudnej sytuacji, jakaś dziwna radość wypełniała moje serce, choć zdawałem sobie sprawę z konsekwencji, ja­kie poniosę za odpowiedź daną panu naczelnikowi. W kącie stała jakaś leżanka, więc ułożyłem się do snu. Tym razem nie zabrano mi płaszcza (ani sznurowadeł), więc mogłem się przy­najmniej okryć, by ochronić się przed więziennym chłodem.

Nie mogłem zasnąć. Byłem głodny, bo od chwili areszto­wania nic nie jadłem. Jednak silniejsze od głodu było pytanie o powód aresztowania. Myślałem: „O co mnie będą oskarżać? Chyba o wrogą propagandę wśród młodzieży". Nie przyszło mi jeszcze wówczas do głowy, co „miłościwie panujący" uknuli przeciw mnie i pewnie nigdy bym się tego nie domyślił.

Rano strażnik przyniósł mi kawę - a raczej namiastkę kawy - i powiedział, że jeśli mam przy sobie pieniądze, to może mi kupić chleb lub bułki. Miałem oczywiście jakieś zło­tówki w portfelu, więc przynajmniej posiliłem się i poprawiło się moje samopoczucie.

W trzecim dniu mej kwarantanny zauważyłem, że od ze­wnątrz czyści i myje okna jakaś kobieta stojąca na drabinie. Zaglądała do mego pomieszczenia i zobaczywszy mnie w sutan­nie, na chwilę przerwała swoją pracę. Podszedłem więc do okna i zobaczyłem długi szereg młodych i starszych mężczyzn, ustawionych jeden za drugim i wolno posuwających siew stro­nę otwartej bramy. „Co to za jedni?" - spytałem szeptem ko­biety. Ta rozglądnęła się na prawo i lewo, w dół i do góry, i po chwili odrzekła: „To kapusie katowiccy idą po swoje pensje, bo zbliża się koniec miesiąca". Patrzyłem jeszcze długo na posuwający się korowód donosicieli. Pomyślałem sobie, że panowie możnowładcy mogą spać spokojnie, skoro mają tylu sługusów do dyspozycji.

Po południu tegoż dnia drzwi się wreszcie otwarły i zo­stałem przewieziony do więzienia przy ul. Mikołowskiej w Ka­towicach. Postawiono mnie przed wielką bramą tego ponure­go gmachu i przez pewien czas miałem możność spojrzeć na kazamaty, w których mi przyszło spędzić osiemnaście miesię­cy. Wcześniej nieraz przechodziłem tą ulicą, tuż obok więzie­nia, ale nigdy nie zainteresowałem się tym przybytkiem ludzkiej niedoli. Nigdy nie zdawałem sobie z sprawy, że gdyby ludzkie cierpienie, zarówno moralne, jak i fizyczne, miało moc unoszenia się w powietrze, wówczas ten gmach wzleciałby do stratosfery. Wreszcie zgrzytnęły wrzeciądze i otwarła się ciężka brama. Kazano mi wsiąść do samochodu i uroczyście wjecha­łem na podwórze, a potem w następne. Już nie wiem, ile tych bram się otwierało. Wepchnięto mnie do magazynu, gdzie dwaj więźniowie ściągnęli ze mnie płaszcz, kazali zdjąć sutannę, sweter, spodnie, bieliznę i obuwie. W zamian za to otrzyma­łem więzienną bieliznę i ubranie. Jako że jestem wysokiego wzrostu, całe umundurowanie okazało się dla mnie za ciasne i za krótkie. Jedynie buty z drewnianą podeszwą były o dwa numery za duże. Choć noga w nich latała, przynajmniej mnie nie uwierały. Prosiłem, by mi wymieniono bluzę więzienną i spodnie na większe, ale w odpowiedzi usłyszałem, bym się cieszył, że takie otrzymałem. Od tego czasu przez pięć kolej­nych lat chodziłem w tym śmiesznym, więziennym ubraniu i każdym krokiem wystukiwałem drewniakami melodie wię­zienne.

Nader boleśnie przeżyłem ścinanie włosów. Wprawdzie obowiązywało ono regulaminowo dopiero po wyroku sądo­wym, ale mnie poddano natychmiast tej ceremonii. Jak dotąd trzymałem się dzielnie i twardo odparowywałem wymierzone mi ciosy, ale obecnie już nie mogłem zapanować nad sobą. Miałem zawsze bujne, gęste włosy i teraz patrzyłem, jak ciemne pukle spadają na podłogę. Po chwili wstałem ze stołka ogolo­ny, prawie łysy -jak kula bilardowa. Łzy pociekły mi po twa­rzy. Teraz dopiero odczułem całą niedolę, która mnie czeka. Otrzymałem glinianą miskę, drewnianą łyżkę i blaszany gar­nuszek. Przydzielono mi jeszcze dziurawy i cuchnący naftali­ną koc. Wszystko to stanowiło całe moje uposażenie, choć jego właścicielem było Ludowe Państwo Polskie. W tych okolicz­nościach, pierwszy raz w życiu, odczułem, że wyzbycie się wszelkiej własności materialnej stwarza poczucie jakiejś we­wnętrznej lekkości czy nawet wolności.

Spis treści

 

 

Śledztwo - cela nr 17

 

Oddziałowy, zwany popularnie „klawiszem", zauważył wiszący na mojej szyi medalik Matki Bożej. Rozjuszyło go to widocznie, bo szarpnął gwałtownie, zerwał łańcuszek i wrzucił do worka. Na moją prośbę, by mi tę „drobnostkę" zostawił, od­powiedział cynicznie: „Tu wam gusła niepotrzebne". Coś mnie wówczas w sercu zakłuło. Oddziałowy, w języku więziennym popularnie zwany „szczurem mącznym" ze względu na bladość cery, zaprowadził mnie na pierwsze piętro do celi nr 17.

Po drodze miałem możność poznać więzienie od we­wnątrz. Wzdłuż ścian przez cztery piętra biegły betonowe chod­niki zabezpieczone poręczą, a przez całą długość budynku roz­ciągnięta była siatka. Podobno zdarzały się wypadki, że więź­niowie rzucali się z pięter i ta siatka miała zabezpieczać przed upadkiem na beton. Zgrzytnął zamek w drzwiach okutych że­lazną blachą i „szczur mączny" wepchnął mnie do celi, zamy­kając za mną drzwi kluczem i ryglem.

W małej celi powitało mnie sześć twarzy spoglądających na mnie z niechęcią, bo moja osoba jeszcze bardziej uszczu­plała i tak niewielki metraż przypadający na jedną osobę. W czasie okupacji Niemcy osadzali w takiej celi dwóch, naj­wyżej trzech więźniów. Obrońcy ludu pracującego umieszczali w takiej samej celi siedmioro ludzi. Zaduch i smród ludzkich ekskrementów uderzył mnie zaraz przy wejściu. Spytałem, gdzie jest moje miejsce, ale jedyną reakcją był śmiech. Stwier­dziłem po chwili, że nikt tu nie ma własnego kąta. Całe ume­blowanie celi to sczerniały stół, dwa taborety, jeden siennik, na którym leżały pozwijane w kostkę koce, i kibel sanitarny, z którego dobywał się fetor.

Zapoznałem się powoli z braćmi niedoli. Nie lubię uży­wać określenia „towarzysz niedoli", bo uważam to za ujmę dla cierpiącego człowieka. W naszej psychice słowo „towa­rzysz" budziło odruch wstrętu i odrazy. Wkrótce przekonałem się, że wszyscy moi bracia niedoli to ludzie czyniący wrażenie uczciwych, ludzie prześladowani za swoje przekonania. Wszy­scy umęczeni, bo już przeszło rok nie wypuszczano ich z tej śmierdzącej celi, by się czasem nie porozumieli z innymi więź­niami i nie utrudniali śledztwa.

Zbliżał się wieczór, więc po chwili rozległ się szum i stu­ki na korytarzu. „Mączny szczur" otworzył drzwi. Wszyscy musieliśmy stanąć na baczność, a starszy celi głośno meldo­wał: „Panie oddziałowy, cela nr 17, stan siedmiu, gotowi do pobrania posiłku". Tak zwany „kalifaktor" podsunął kocioł pod nasze otwarte drzwi i każdemu chlusnął do miski jedną cho­chlę płynu, który miał być zupą. Złożyliśmy gliniane miski na stole i na stojąco, bo tylko dwóch usiadło na taboretach, spo­żywaliśmy tę mizerną kolację, składającą się z pół litra zupy o niewiadomej treści.

Wyżywienie więźnia za czasów stalinowskich wyglądało następująco: rano każdy otrzymywał czterdzieści dekagramów chleba oraz jeden litr kawy; chleb był pieczony częściowo z otrąb, częściowo z mąki razowej. Na wagę był bardzo cięż­ki. Stanowił jednak podstawę pożywienia, bo można było zjeść część na śniadanie, a resztę zostawić na obiad do zupy i na kolację.

W pierwszy poranek chleba nie otrzymałem, więc wszy­scy bracia niedoli ułamali po kawałku ze swej szczupłej porcji i podzielili się ze mną. Byłem wzruszony tym odruchem ser­ca, którego jeszcze wielokrotnie doświadczyłem w czasie wię­ziennej drogi krzyżowej.

Napój więzienny, zwany szumnie kawą, sporządzany był z wody, w której przegotowano spalony chleb oraz cykorię, oczywiście bez cukru. Obiad składał się z dwóch dań: jednego litra zupy i garści ziemniaków lub kaszy polanej jakimś pły­nem, co nazywano „gulaszem". Na kolację więzień otrzymy­wał pół litra zupy.

Paczek z domu do więzienia stalinowskiego przesyłać nie było wolno. Władze oświadczały, że więzień ma dosyć jedze­nia, więc mu niczego nie trzeba posyłać. Przez pięć lat prze­bywania w więzieniu nie otrzymałem ani jednej paczki z do­mu, prócz brewiarza, na który uzyskałem zezwolenie dopiero w piątym roku od aresztowania.

Brewiarz i różaniec to pierwsze przedmioty, których zo­stałem pozbawiony w Katowicach. W celi na razie nie przy­znawałem się, że jestem księdzem, bo nie wiedziałem, z jakim spotka się to przyjęciem. Zbliżała się noc i trzeba było czynić w celi przygotowania do snu. Okazało się, że są tylko dwa sienniki, na których musimy się zmieścić w siódemkę.

Siennik, w którym słoma już dawno zamieniła siew siecz­kę, a raczej w proch, służył tylko jako podkładka pod plecy. Poduszka, również ze słomy, dawała wsparcie dla głowy, nogi natomiast złożone były na betonie, bo taka była posadzka w ce­li. Spać można było tylko na boku. Odwracanie się na drugi bok odbywało się na komendę. Przypominały mi się śledzie ułożone w puszce, tylko że one nie musiały się odwracać. Naj­gorsze było chrapanie. Niektórzy tak byli w tym wyspecjali­zowani, że potrafili spać i chrapać koszmarnie, mimo że się ich trącało, szarpało i zatykało usta ręką. Na chwilę przerywa­li „koncert", by po krótkiej chwili kontynuować swą uwerturę do rana. Jedyną zaletą tego „śledziowego" spania było to, że grzaliśmy się wzajemnie i nie odczuwaliśmy zimna. W celi mizerne ogrzewanie włączone było jedynie od listopada do marca włącznie. Zimno więc dokuczało boleśnie. Nie zapo­mnę tych koszmarnych nocy do końca życia.

Przed ułożeniem się do snu trzeba było wystawić na kory­tarz swój więzienny „garnitur", złożony idealnie w kostkę, buty, by czasem ktoś w nocy nie uciekł, oraz miskę glinianą i łyżkę drewnianą, aby nią czasami nie wydłubać dziury w murze i nie próbować ucieczki. Koszmarem było również załatwianie po­trzeb fizjologicznych. Do tego celu służył kibel sanitarny, przy­kryty nieszczelną pokrywą. Każde otwarcie kibla uwalniało smród unoszący się przez dłuższy czas w powietrzu. Małe, zakratowane okienko nie wystarczało do wentylacji, więc tym cuchnącym powietrzem oddychaliśmy przez cały dzień i noc.

Dla więźniów w czasie śledztwa, a zwłaszcza dla poli­tycznych, spacerów nie było. Dopiero po upływie roku pierw­szy raz zobaczyłem słońce na niebie i odetchnąłem świeżym powietrzem. O godz. 6 rano dźwięk gongu wzywał do natych­miastowej pobudki. Otwierano wówczas drzwi celi i trzeba było wynieść na korytarz kibel sanitarny oraz wnieść taborety z ubraniami i innymi akcesoriami. Za chwilę kibel wracał do celi wysypany wewnątrz chlorem, co chwilowo niwelowało smród, ale powodowało łzawienie oczu i drapanie w gardle. Jedno wiadro wody miało wystarczać do porannej toalety dla siedmiu więźniów. Poranne mycie odbywało siew ten sposób, że każdy nalewał do glinianej miski litr wody i nachylał się nad śmierdzącym kubłem. Ktoś drugi polewał wodą nader oszczędnie, by wystarczyło wody na obmycie twarzy i rąk. Nogi myliśmy tylko co dwa tygodnie w czasie kąpieli pod prysznicem. Udrękę sprawiało również golenie. Więzień nie mógł posiadać przyrządów do golenia, bo żyletka czy brzytwa były przedmiotami niebezpiecznymi. Golenie odbywało się raz na tydzień. Wszyscy więźniowie z celi musieli się usadowić na schodach, każdy kolejny o stopień niżej. Jeden więzień niósł wiaderko z rozpuszczonym mydłem. Dużym pędzlem, jakie­go się używa do malowania ścian, chlastał po twarzy i oczach, a drugi podchodził z brzytwą i kilkoma pociągnięciami zgar­niał mydło z twarzy. Nieogolony zarost odrastał w ciągu tygo­dnia w postaci kosmyków na twarzy, co czyniło więźnia po­dobnym do bandyty. Na szczęście lustra nie było, więc sami siebie nie mogliśmy oglądać. Brzytwę ostrzył fryzjer po ogoleniu pięciu więźniów. Kto więc był pierwszy po naostrzeniu brzytwy, ten miał szczęście, ale kto był piąty z rzędu, ten cier­piał katusze.

Po myciu należało posprzątać i ułożyć w kostkę sienniki i poduszki. Choć tumany kurzu wypełniały celę, to jednak przy­bierała ona względnie przyzwoity wygląd, tak by nie podpaść, kiedy „klawisze" przyjdą sprawdzać czystość.

W takiej to atmosferze płynęły więzienne noce i dnie, podobne do siebie jak dwie krople więziennej zupy. Ale ta monotonia została brutalnie przerwana tym, czego się najbar­dziej lękałem. Rozpoczęło się śledztwo.

Spis treści

 

 

Śledztwo

 

Już wcześniej w celi słyszałem wiele o przesłuchaniach i okrucieństwach, jakie stosowano względem więźniów. Moi bracia niedoli prawie codziennie byli wyprowadzani z celi, czasami w dzień, ale częściej wieczorem, zwłaszcza kiedy z po­bliskiego kościoła Chrystusa Króla w Katowicach odzywały się dzwony. Z pewnością dzwoniono na Anioł Pański i wtedy też rozpoczynały się wieczorne przesłuchania. Więźniowie szczególnie bali się tych nocnych przesłuchań. Wracali z nich często nad ranem, a czasami dopiero na drugi dzień, zazwy­czaj zakrwawieni i pobici. Obmywaliśmy im rany i pocieszali, jak tylko potrafiliśmy to czynić.

Ze mną jakoś zwlekano. Minął tydzień, a mnie jeszcze nie wezwano na przesłuchanie. Aczkolwiek nic poczuwałem się do żadnego czynu, który mógłby zasługiwać na wyrok, ogarniał mnie lęk i niepokój. Przecież znałem powiedzenie, które stało się sloganem: „Oby tylko był człowiek, paragraf się zawsze znajdzie". Modliłem się gorąco i żarliwie. „Panie Jezu, włóczony na przesłuchania do Annasza, Kajfasza i Piła­ta, udziel mi siły, bym się nie załamał". Aż wreszcie, pewnego dnia przed południem, drzwi celi otwarły się z trzaskiem i oddziałowy warknął: „Sanak, wychodzić!". „Panie Jezu, włóczony po ludzkich sądach, bądź ze mną i wesprzyj mnie" -westchnąłem. Szedłem długim korytarzem. Mijając drzwi poszczególnych cel, słyszałem krzyki, jęki i płacz. We mnie jednak wstąpił jakiś dziwny spokój, coś w rodzaju obojętno­ści. W takim nastroju wszedłem do małego pomieszczenia. Za stołem siedział mężczyzna w wieku około czterdziestu lat. Przy­witał mnie grzecznie, kazał usiąść na krześle i zwracając się do mnie przez „ksiądz", wygłosił formułę, którą już słyszałem wcześniej. „Ksiądz wie, że mamy moc aresztowania księdza i wypuszczenia na wolność. Możemy księdzu przydzielić pa­rafię, jaką tylko będzie sobie ksiądz życzył, ale żądamy pew­ności, że ksiądz będzie z nami współpracował dla dobra Pol­ski Ludowej". Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, na czym ma polegać ta współpraca, oświadczyłem, prawie mu przery­wając: „Proszę pana, już mi to proponowano tu w Katowicach przy ul. Francuskiej". „I co ksiądz na to?" - zapytał łagodnym głosem. Odpowiedziałem tak jak poprzednio: „Proszę pana, polski ksiądz ma swoje wady, bo jest człowiekiem, ale Juda­szem - nigdy. Zresztą, gdybym nawet podpisał zgodę, chyba i pan by mi nie uwierzył, że czynię to z miłości dla Polski Ludowej". Mój „władza" patrzył na mnie przez chwilę bacz­nym okiem, ale unikał mego wzroku. Zaczął coś pisać, a wresz­cie nacisnął na dzwonek i kazał oddziałowemu, aby mnie wy­prowadził.

Tak wyglądało moje pierwsze przesłuchanie. Jakież było moje zdziwienie, gdy „klawisz" zaprowadził mnie do innej celi, a nie do tej, w której dotychczas przebywałem. Zwróci­łem mu uwagę, że się może pomylił, ale warknął: „Wchodzić! Bez gadania". Za chwilę przyniósł mi więzienny dobytek: koc, miskę, łyżkę i czapkę. W celi było tylko trzech więźniów, któ­rzy podeszli do mnie bardzo życzliwie i poczęstowali mnie papierosem. Podziękowałem jako niepalący i chciałem się od nich dowiedzieć, dlaczego mnie przeniesiono do innej celi. Oni odrzekli, że dzieje się tak bardzo często i nie ma to więk­szego znaczenia.

Cela była obszerniejsza, a może się tak wydawało, ponie­waż było nas tylko czterech więźniów. Warunki były o tyle lepsze, że jeden siennik przypadał na dwóch i można się było na nim naprawdę położyć. Siennik dzieliłem z Hieronimem - młodym chłopcem w wieku około 22 lat, o dość sympatycz­nym wyglądzie. Z początku wzbudził nawet moje zaufanie, dopóki nie dowiedziałem się, za co się tu znalazł. Opowie­dział mi to zresztą sam, bez większego zażenowania. Pewnej nocy wrócił do domu pijany i siekierą zarąbał swego ojca śpią­cego w łóżku. Następnie obaj z bratem zawinęli zwłoki ojca w pokrwawioną pierzynę i zakopali za stodołą. Motywem zbrodni było to, że „stary" nie pozwolił mu się ożenić, więc musiał z nim skończyć.

Choć Hieronim odnosił się do mnie grzecznie, może na­wet wiedział kim jestem, ja się wzdrygałem, ilekroć on swoim ciałem dotknął mnie w czasie snu. Gdy pewnego dnia zapyta­łem go, jak potrafił własnego ojca uderzyć siekierą, opowie­dział mi, że gdy w czasie ostatniej wojny front oddalił się od Czechowic, obaj z ojcem okradali zabitych żołnierzy. Zdej­mowali im zwłaszcza buty i obrączki z palców, a gdy czasem zdjąć się nie dało, ucinali siekierą nogi razem z butami i palce z pierścionkiem.

Dreszcz przelatywał mi po plecach, gdy tego słuchałem. Ale Hieronim opowiadał to spokojnie, jakby chwaląc się swo­imi wyczynami. Przebywałem z nim może z miesiąc. Oto pew­nego razu wszedł do celi tzw. „spec". Był to kierownik spe­cjalny od wychowania więźniów. Musiał mnie już znać wcze­śniej, bo tylko spojrzał i zagadnął, wskazując na Hieronima:

„No, to nawróciliście go już na dobrego katolika?" Odrzekłem:

„Ja go nie nawracam, bo nie ja go wychowywałem, ale Polska Ludowa, więc wy sobie nawracajcie waszego wychowanka".

Co się z Hieronimem i jego bratem stało, tego nie wiem. Do­szły mnie tylko słuchy, że otrzymał niezbyt srogi wyrok.

Od tego czasu byłem systematycznie doprowadzany co­dziennie na śledztwo. Przybrało ono zupełnie inne oblicze. Zmienił się śledczy na młodszego i ordynarnego osobnika. Na stole, prócz stosów akt, zazwyczaj leżał rewolwer i jakiś bicz. Wyglądało to na splecione druty owinięte jakimś mate­riałem. W trakcie przesłuchań nie proszono mnie, żebym usiadł, lecz cały czas musiałem stać na baczność. Naprzeciw mnie w ścianie był zamontowany reflektor, który swym ośle­piającym światłem nie tylko raził oczy, ale wywoływał dziwny szum w głowie.

Pewnego dnia stałem dość długo z przymkniętymi oczy­ma, a mój pan i władca tymczasem coś czytał w aktach i od czasu do cza;- u robił notatki na kartce papieru, nie zwracając na mnie uwagi. Wreszcie szorstko zagadnął: „Ile dostawałeś za to dolarów miesięcznie?". Zdumiałem się, słysząc takie pytanie, i odparłem: „Jakich dolarów, od kogo, kiedy i za co?". „Jeśli ci zęby miłe, odpowiedz natychmiast, bo później będzie z tobą źle" - dodał. „Mogę odpowiedzieć tylko to samo, co już powiedziałem i nic więcej na ten temat nie wiem" — odparłem z całym spokojem. Byłem pewny, że teraz opadną na mnie razy tzw. „bykowca", ale mój prześladowca znów się rozczytał w ak­tach i po pewnej chwili wycedził przez zęby: „A Marian S. ile ci płacił miesięcznie?". Zamilkłem w plątaninie myśli. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Tymczasem śledczy zawołał gromko: „Oddziałowy! Odprowadzić".

Znalazłem się znowu w celi. Teraz imałem czas rozważyć moją sytuację. O dolarach nawet mi się nie śniło, ale Marian S. był mi dobrze znany. Za czasów okupacji był członkiem grupy AK, działającej w dywersji. Po zakończeniu wojny me ujawnił się, ale zniknął na kilka lat i pojawił się dopiero w 1950 roku. Znałem dobrze jego rodzinę - zarówno jego żonę, jak i jej siostrę, a moją uczennicę.

Kiedy byłem jeszcze na wolności, pewnego wieczoru przy­szła do mnie żona Mariana S. i powiedziała mi, że mąż był za granicą i przekradł się do Polski przez zieloną granicę. Ukry­wa się i obecnie przebywa w Czechowicach. Ma zamiar znów przekraść się przez zieloną granicę do Czech i Austrii, a stam­tąd dalej na zachód. Chciałby wcześniej się wyspowiadać i pro­si mnie, bym przyjechał nocą do Czechowic i udzielił mu po­sługi religijnej. Wiedziałem, że zarówno Marian, jak i cała jego rodzina są religijni. Nie widząc w tym nic złego ani nie przeczuwając niebezpieczeństwa, pojechałem pociągiem do Czechowic. Pod osłoną nocy udałem się pod wskazany adres. Tam czekała na mnie żona Mariana, on sam i gospodyni -wła­ścicielka domu, w którym Marian się ukrywał. Jedynie tych troje ludzi wiedziało o moim przybyciu i kontakcie z Maria­nem S. Pobyt u niego był krótki. Wyspowiadałem go, ale bez Komunii św., bo nic chciałem brać Sanctissimum do podróży.

Po spowiedzi porozmawialiśmy przez chwilę. Marian py­tał, co słychać w Andrychowie, zwłaszcza jakie mam warunki nauczania religii w szkole. Odpowiedziałem mu, że właśnie przed kilkoma dniami usunięto krzyże ze wszystkich sal szkol­nych i pewnie religię również usuną. Tematów politycznych nie poruszaliśmy, ja również nie wypytywałem Mariana o jego plany. Śpieszyłem się, by zdążyć jeszcze na pociąg, który od­jeżdżał do Bielska, a stamtąd miałem połączenie do Andry­chowa. Po wypiciu herbaty pożegnałem się. Marian był mi bardzo wdzięczny za posługę religijną. Powróciłem szczęśli­wie do domu i ani mi przez myśl nie przeszło, że ta wizyta może mi w czymkolwiek zagrażać. Było to w kwietniu 1950 r. W maju dowiedziałem się, że została aresztowana żona Ma­riana, Helena, jej ojciec, Jan K., o. Henryk - karmelita bosy z Wadowic, pułkownik Władysław A. z żoną i właścicielka domu, w którym ukrywał się Marian S. Jemu samemu udało się szczęśliwie umknąć za granicę, ale naraził przez to wielu ludzi, którzy pozostali w kraju.

Zmartwiłem się tym aresztowaniem, bo dobrze znałem tych wszystkich ludzi. Nawet mi się nie śniło, że jestem na liście przestępców, którzy będą sądzeni i skazani z najbardziej drastycznego siódmego art. Małego Kodeksu Karnego, czyli za szpiegostwo.

Cieszyłem się w duchu, że moje spotkanie z Marianem S. było tak dobrze zakonspirowane. Aż tu nagle 23 października 1950 r. przyszła kolej na moje aresztowanie. Kto mnie zdra­dził, nie wiem do dziś. Początkowo myślałem, że żona Maria­na. Nie miałbym jej nawet tego za złe, ponieważ była torturo­wana, a nasi oprawcy mieli sposoby łamania ludzi. Okazało się jednak, że ubecy wiedzieli od początku o moim pobycie w Czechowicach i zmuszali ją, by się do tego przyznała.

Nie zdradziła mnie również właścicielka domu, u której Marian się ukrywał. Prawdopodobnie kryjówka była obser­wowana. Nie chciano Mariana ująć od razu, by wcześniej aresz­tować tych, którzy się z nim kontaktowali, czyli byli jego współ­pracownikami. Mariana chcieli zatrzymać na końcu, tymcza­sem jemu udało się uciec, a wszyscy, którzy się z nim spotkali, zapłacili za to nader boleśnie. I tak Jan K. został skazany na karę śmierci, którą wykonano. Biedna jego matka straciła wów­czas trzech synów. Pułkownik Władysław A. i karmelita o. Henryk otrzymali wyrok dożywotniego więzienia. Helena S. i gospodyni z Czechowic po 15 lat więzienia. Żona pułkowni­ka Władysława A. - 15 lat więzienia. Wielu jeszcze innych ludzi, których bliżej nie znałem, zostało aresztowanych i ska­zanych w tej sprawie. Tyle nieszczęścia spowodowało fatalne i nieprzemyślane przybycie do kraju i ucieczka Mariana S.

Jak się później dowiedziałem, udało mu się dotrzeć do USA, i tam już pozostał, nie interesując się ani żoną, ani tymi, którzy z powodu jego ucieczki odcierpieli długie lata w stali­nowskich lochach.

Osobiście byłem stosunkowo dalekim ogniwem w tej ca­łej aferze, którą nazwano szpiegowską. Rozmyślałem prawie całą noc, leżąc na więziennej pościeli. Tuż obok mnie spał snem głębokim, chrapiąc głośno, morderca swego ojca - Hie­ronim. Nigdy tak człowiek nie odczuwa szczegółów Męki Pań­skiej, jak wtedy, gdy sam doświadcza niesłusznego oskarże­nia i związanych z tym wielkich cierpień. Toteż resztę nocy wypełnił cichy szept: „Panie Jezu oskarżony niewinnie. Ty najlepiej znasz moją sprawę. Jeśli mi przyjdzie cierpieć za to, że udzieliłem posługi spowiedzi, daj mi siłę do przetrwania, bym to uważał za chlubę dla Twego Imienia". Nigdy mnie tak modlitwa nie krzepiła jak wówczas, kiedy odczuwałem nie tylko strach, ale jakieś dziwne zjednoczenie ze Zbawicielem, mając świadomość, że cierpię za Jego sprawę.

Nazajutrz nastąpił dalszy ciąg śledztwa. Tym razem inny pan i władca siedział za biurkiem, a ja stałem naprzeciw nie­go, oślepiony blaskiem reflektora. Zapytał: „Czy policzyliście już dolary, które otrzymaliście od Mariana S.? Jeśli mile ci są zęby, powiedz dokładnie, bo my wszystko wiemy". Zdobyłem się na odwagę, choć nogi drżały pode mną, gdy patrzyłem na bicz leżący na stole: „Proszę mi pozwolić opowiedzieć wszyst­ko od początku" - odezwałem się głosem spokojnym i zrów­noważonym. Aż sam się dziwiłem temu opanowaniu. Jedynie westchnąłem do Boga: „Dzięki Ci, Panie, za Twoje umocnie­nie, mnie, słabego człowieka". Oświadczyłem, że nawet sobie nie zdawałem sprawy z tego, że popełniam jakiekolwiek prze­stępstwo, bo przecież to był mój obowiązek, by wyspowiadać człowieka, który o to prosi.

„A dlaczego nie donieśliście, jako uczciwy obywatel, do władz, skoro wiedzieliście, że Marian S. się ukrywa?" - zapy­tał. „Przecież pan porucznik (wszystkich śledczych tytułowa­liśmy porucznikiem, choć nie wiadomo, czy był nawet kapra­lem) chyba wie o tym, że księdza obowiązuje tajemnica spo­wiedzi, jeszcze głębsza niż pana tajemnica urzędowa" - od­parłem. „Tak, ale wy poza spowiedzią wiedzieliście, że Ma­rian S. musi być przestępcą, skoro się ukrywa, bo żona przyszła wam to powiedzieć, a to było poza spowiedzią". „Proszę przyjąć do wiadomości, że tajemnica spowiedzi obejmuje nie tylko samą spowiedź, ale również okoliczności z nią związa­ne, a więc i to, że Marian S. się ukrywał" - pouczałem mego ubeckiego filozofa. „Wasze jezuickie wykręty schowajcie so­bie dla waszego biskupa. Dla nas wasze bajery nic nie znaczą i będziecie za to sądzeni" - warknął. Stałem zdumiony takimi wywodami, ale już się nie odzywałem, bo jego twarz nagle pośmiała ze złości. Podumał przez chwilę, a potem odezwał się twardym głosem: „A teraz śpiewaj, coś jeszcze Mariano­wi S. powiedział w czasie twojej wizyty?".

Powtórzyłem wersję o zdjęciu krzyży, którą opowiedzia­łem już na początku, ale śledczy tym się nie zadowolił i zaczął ryczeć: „My znamy całą twoją rozmowę z tym szpiegiem Marianem S., który cię zwerbował do współpracy. Mów szyb­ko i napisz tu wszystko na tym arkuszu papieru. Jeśli ci życie miłe, napisz najdokładniej".

Mówiąc to położył na stoliku kartkę papieru i długopis, a sam wyszedł, zabierając ze sobą bicz i rewolwer. Napisałem tylko o zdjęciu krzyży w salach szkolnych w Andrychowie z oświadczeniem, że żadna inna rozmowa nie miała miejsca, a tym bardziej próba werbowania mnie do wywiadu, o czym nie mam zielonego pojęcia. Podpisałem się i czekałem na po­wrót „władzy". W tym czasie odmówiłem całą cząstkę różań­ca na koronce zrobionej z więziennego chleba. Różaniec nosi­łem w bucie, bo gdyby pan naczelnik znalazł go u więźnia, kazałby go natychmiast zjeść, wygłaszając przy tym morały:

„Widocznie macie za dużo chleba, skoro go tak marnujecie". Po dłuższej przerwie ukazał się w drzwiach już inny ubek. Zapytał mnie, czy skończyłem pisanie, przeczytał co napisa­łem, i kazał mnie odprowadzić do celi. Jakżeż gorąco dzięko­wałem Bogu i Matce Najświętszej, że wracam cały, nie po­krwawiony, jak to wielokrotnie zdarzało się w przypadku in­nych więźniów.

Od tego czasu toczyły się już moje przesłuchania dość stereotypowo. Wciąż kazano mi mówić, co jeszcze przekaza­łem Marianowi S., ale już o dolarach nie wspominano. Kilka­krotnie musiałem pisać swój życiorys, raz cztery razy w ciągu jednego dnia. Śledztwo trwało około miesiąca. Przepytywany, wciąż powtarzałem swoje zeznania, a oni wciąż domagali się wiadomości, które rzekomo miałem przekazać. Z jaką ulgą wreszcie doczekałem się momentu, kiedy kazano mi podpisać protokół i śledztwo pozornie zostało zakończone.

Muszę przyznać, że nie byłem uderzony ani razu. Obrzu­cano mnie najohydniejszymi przezwiskami i epitetami, grożo­no torturami i różnymi szykanami, np. pobytem w bunkrze, w którym stało się nieraz dwadzieścia cztery godziny po kost­ki lub nawet po kolana w zimnej wodzie. Matce Bożej za­wdzięczam, że mnie to nie spotkało.

Śledztwo w mojej sprawie było niby skończone, ale tylko pozornie. Każdego podejrzanego o szpiegostwo posądzano o kontakty z innymi szpiegami i w tej sprawie więzień był mal­tretowany przez długi okres. Wkrótce oskarżono mnie z art. 22 „Małego Kodeksu Karnego", czyli o usiłowanie obalenia ustroju i wszczęto śledztwo. Nie potrafiłbym opisać wszyst­kich przesłuchań bardzo ordynarnych i upokarzających, w cza­sie których musiałem wyliczać wszystkie moje wypowiedzi wrogie Stalinowi, Rokossowskiemu i Związkowi Radzieckie­mu, które miały miejsce na lekcjach.

Stwierdziłem, że w szkole, w klasach, w których uczyłem religii, wszędzie były wtyczki, które skrzętnie donosiły ube­kom, cokolwiek mówiłem nieprzychylnego odnośnie ustroju komunistycznego. Byłem już tak wyczerpany i zmaltretowa­ny, że niewiele zaprzeczałem cytowanym mi wrogim wypo­wiedziom. Mówiłem, że sobie nie przypominam, ale może kie­dyś tak powiedziałem, więc skrzętnie notowano w protokole, że się przyznaję w zupełności do wrogiej propagandy, jaką uprawiałem, ucząc młodzież religii.

I tak powstały dwie teczki, dość obszerne, z czerwonym paskiem, zawierające rzekome dokumenty, które miały mnie obciążać. Na jednej widniał art. 7 M. K. K., czyli szpiego­stwo, na drugiej art. 22 M. K. K.., czyli usiłowanie obalenia ustroju. Stwierdziłem później, że prawie wszystkich więzio­nych księży oskarżano z art. 7 M. K. K. ponieważ przestęp­stwo nie podlegało amnestii.

Nastąpił wreszcie ostatni etap śledztwa, który ciągnący się przez kilka miesięcy, wypytywanie o znajomości i kontakty z osobami, których nigdy w życiu nie znałem i nie widziałem. Pod szybą na stole poukładane były zdjęcia różnych osób i co wieczór maltretowano mnie, skąd ja tego człowieka znam, bo on zna mnie dobrze. Wypadało tylko milczeć, by się nie nara­zić na ciosy biczem. Czasem trzeba było zaprzeczać aż do utraty tchu. Wspominam ten etap śledztwa jako najbardziej męczą­cy. Trwał on z przerwami do kwietnia 1951 r.

Po zakończeniu śledztwa nareszcie wypuszczono mnie na pierwszy spacer. Olbrzymi okrąg brukowany kamieniami na dziedzińcu więziennym w Katowicach przy ulicy Mikołowskiej stanowił ścieżkę spacerową, po której w odległości dwóch metrów jeden od drugiego, by się nie porozumiewać, krążyli przez dziesięć minut więźniowie, stukając drewniakami niczym tabun koni. Oszołomiło mnie powietrze, bo przecież pół roku nie widziałem słońca i błękitu nieba, a tyle można było zoba­czyć z dziedzińca więziennego otoczonego wysokimi mura­mi. Wróciłem do celi jak pijany. Tęsknota za wolnością tak szarpała moim wnętrzem, że z trudem powstrzymywałem się, by nie wyć głośno i nie tłuc głową o ściany celi. Ale przecież nie mogłem się tak zachowywać. Więźniowie rychło dowie­dzieli się, że jestem księdzem, toteż podchodzili do mnie ze swoim cierpieniem, prosili o modlitwę i pytali, kiedy się ten koszmar skończy. Zrozumiałem, że Opatrzność Boża postawi­ła mnie tu, bym otarł łzę z oczu brata, bym podniósł na duchu umęczonych i strapionych. Świadomość tego, że jestem tu potrzebny, dodawała mi otuchy i krzepiła, bym się nie załamał własną niedolą.

W tym czasie z wielką radością przyjąłem zezwolenie na napisanie pierwszego listu do matki. Jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłem takich uczuć przy pisaniu listu, jak w tam­tym czasie. Na małym skrawku papieru, który mi przydzielo­no, chciałem zmieścić wszystko: i mój ból zamaskowany, by matki nie przygnębić do reszty, i nadzieję, że na pewno bę­dziemy jeszcze razem, i otuchę, by matce dodać sił. Okazało się, że ona - spracowana kobieta, była psychicznie silniejsza ode mnie.

W gruncie rzeczy napisałem parę banałów i zapewnień, że się dobrze czuję i jestem zdrów. Cenzura więzienna skrzętnie zamazywała tuszem wszelkie podejrzane fragmenty albo wrzu­cała list do kosza. Dzięki Bogu, mama mój list otrzymała.

Spis treści

 

 

Blaski widziane z cienia

 

W stalinowskich kazamatach doszedłem do wniosku, że więzienie jest cieniem życia, skąd uwydatniają się wszyst­kie jaśniejsze dni. Dla mnie takimi jaśniejszymi dniami były święta. Choć nie różniły się niczym od szarych, zwyczajnych dni, przeżywałem je znacznie głębiej i zarazem bardziej uro­czyście niż na wolności.

Pierwszym świętem przeżytym w więziennej celi była Uroczystość Chrystusa Króla, obchodzona przed reformą li­turgiczną w ostatnią niedzielę października. Chciałem naszej zmaltretowanej wspólnocie w celi przy-pomnieć o tym świę­cie i ukazać sylwetkę Chrystusa, który jest jedynym i praw­dziwym Królem ludzkości. Powiedziałem więc parę zdań na ten temat, omawiając zwłaszcza scenę, która rozegrała się przed Piłatem. W czasie krótkiej prelekcji, wymawianej pół­głosem, by nie usłyszał oddziałowy na korytarzu, zauważy­łem, że jeden ze współwięźniów płacze.

Po skończonym przemówieniu podszedłem do niego i za­pytałem: „Co cię tak wzruszyło w tym moim wystąpieniu?". Spojrzał na mnie i powiedział: „Mnie się tak żal zrobiło Pana Jezusa, bo on był taki biedny, chodził boso i nie miał gdzie mieszkać, a wy zrobiliście z niego króla". Przytoczyłem mu jeszcze raz scenę opisaną w Ewangelii ze szczególnym naci­skiem na słowa, które wypowiedział Jezus: „Królestwo moje nie jest z tego świata". To jednak nie trafiało do niego i dalej pozostał smutny.

Wydawał mi się jednak bardzo uczciwym człowiekiem. W rozmowie z nim dowiedziałem się, że jest to pastor prote­stancki z Sosnowca, Konstanty S. Został aresztowany rów­nież za wrogą propagandę przeciw Polsce Ludowej i komu­nie. Pomimo różnic w poglądach religijnych, zaprzyjaźnili­śmy się serdecznie. To był prawdziwy ekumenizm w niedoli, która kazała nam zwracać się do tego samego Ojca, szukać u Niego ratunku i drugich krzepić wiarą w Opatrzność Bożą. Przyjaźń nasza przetrwała poza lata więzienne. Po dziś dzień korespondujemy ze sobą i kilkakrotnie odwiedzaliśmy się nawzajem.

Spis treści

 

 

Pierwsze Boże Narodzenie za kratami

 

Upływał adwent. Tęsknota za roratami, za ołtarzem Pań­skim wzmagała się w sercu z dnia na dzień. Brakowało bre­wiarza, więc pozostały tylko paciorki - „Zdrowaśki" odma­wiane na chlebowym różańcu, a czasem na palcach, by ktoś tego różańca nie zauważył. O odprawianiu Mszy św., nawet potajemnie, nie mogło być mowy. Nie było materii chleba i wi­na, nie było możliwości, choć nawet w obozach koncentracyj­nych księża w ukryciu sprawowali Najświętszą Ofiarę. Pozo­stała więc tęsknota i refleksja, że trzeba ukończyć drugie se­minarium i przyjąć drugie święcenia przez cierpienie.

Nadeszła wigilia Bożego Narodzenia. Chyba nigdy nie przeżyłem tak głęboko tego dnia, jak tu, za kratami. Zawsze na wolności spowiedź wypełniała prawie cały dzień i zawsze brakowało czasu. Tu przygotowywałem się na przeżycie Na­rodzin Syna Bożego i czułem się bliżej żłóbka przez prawdzi­we ubóstwo i ogołocenie z wszelkiej godności.

Władze więzienne postarały się o to, byśmy święta prze­żyli w prawdziwym ubóstwie. Na kolację wigilijną otrzymali­śmy brukiew bydlęcą. Pomimo głodu nikt nie tknął tej śmier­dzącej cieczy, po której pływały kawałki pokrojonej brukwi. Wnet kubeł sanitarny napełnił się strawą, jaką nas uraczyła władza ludowa na wieczerzę wigilijną. Połamaliśmy się czar­nym, więziennym chlebem, bo opłatka nie było. Próbowałem zaintonować kolędę, ale nikt śpiewu nie podjął, bo coś ściska­ło za gardło i nieproszone łzy cisnęły się do oczu. Uczucia i myśli biegły do najbliższych jak nigdy dotychczas.

W noc wigilijną prawie nie zmrużyłem oka. Leżąc na więziennym worku wypełnionym prochem ze słomy, słysząc obok siebie oddechy i chrapanie współbraci, oczekiwałem na północ, którą wyliczałem sobie intuicyjnie, bo przecież zega­ra nie było. A kiedy już miałem odczucie, że noc w swym biegu dosięga połowy i Odwieczne Słowo Boże Ciałem się staje, pogrążyłem się w cichej adoracji. Sceneria stajenki be­tlejemskiej i naszej celi więziennej bardzo się utożsamiały, więc łatwiej było poczuć się bliżej żłóbka. „I narodziłeś się Jezu, w stajni w ubóstwie i głodzie" - śpiewało coś w sercu. Boże Narodzenie upływało w bardzo smutnym i nerwowym nastroju. Znowu próbowałem zachęcić do zaśpiewania kolędy i odmówienia choćby krótkiej modlitwy, ale spotkałem się z dezaprobatą otoczenia. Nawet jeden zgorzkniały kolega nie­doli odezwał się cynicznie: „Módl się do tego Jezuska, to cię po świętach wypuści na wolność". Zamilkłem więc już zupeł­nie i patrzyłem, jak jakiś zabłąkany promień słońca rysował na ścianie gruby cień kraty. Zły i nerwowy nastrój w celi powodowała tęsknota, ale również brak papierosów, bo prócz mnie wszyscy byli palaczami. W więzieniu przekonałem się, jak nikotyna niszczy organizm człowieka, zwłaszcza w takich okolicznościach. Ci, którzy palili nałogowo, mieli cerę bardzo zniszczoną. Na mojej twarzy pojawiały się jeszcze jakieś śla­dy rumieńców. Pytano mnie: „Gdzie się ty stołujesz?". Odpo­wiadałem krótko: „U pana naczelnika" - a przecież chlipałem zupę o wiele gorszą niż ci, którzy pracowali. Mnie do pracy nie puszczano. Gdy prosiłem o pracę, naczelnik więzienia w Katowicach powiedział tak: „Wy do pracy nie pójdziecie, ponieważ robilibyście ludziom wodę święconą z mózgu".

We wspomniane Boże Narodzenie nastrój w celi stawał się coraz bardziej nerwowy. I oto na ścianie pojawiła się plu­skwa. Rude stworzonko pełzało po ścianie i to zwróciło uwa­gę wszystkich obecnych. Pluskwy to wielki wróg więźnia, bo mogą przynieść choroby. Nic więc dziwnego, że więźniowie postanowili dotrzeć do siedziby tych stworzonek w ścianie. Podpalili gazetę i przytknęli do miejsca, w którym ukazała się pluskwa. Po chwili ze ściany odpadł duży płat tynku, a wła­ściwie ugniecionego chleba, którym była zalepiona dziura śred­nicy około trzech centymetrów. Okazało się, że jest ona prze­bita do sąsiedniej celi. Zdziwienie ogarnęło wszystkich. Za­częli zaglądać przez ten otwór i stwierdzili, że naprzeciwko, w drugiej, celi stoi kubeł sanitarny, na którym akurat ktoś sie­dział, załatwiając potrzebę fizjologiczną. Od razu rozpoczęła się akcja. Z jedynej pryczy, która była w celi, uszczypano dość długą listwę drewnianą i przesunąwszy ją przez otwór dosię­gli nią więźnia „siedzącego na tronie". Mówiono nam póź­niej, że człowiek ten niemiłosiernie wrzasnął i o mało nie spadł z tego podwyższenia. Krzyczał, że coś go ukłuło ze ściany i oglądał to miejsce, ale nic nie widział, bo od jego strony wy­jęta była jedna cegła, by stworzyć otwór wentylacyjny do ko­mina. Właśnie w tym otworze znikała przebita dziura i nie była widoczna na zewnątrz. Moi kompani powtórzyli manewr z kawałkiem drewna i wtedy sąsiedzi zauważyli w drugiej celi wystający kawałek szczapy, chwycili za nią i w mig zrozumie­li sytuację. Teraz przez rureczkę ze zwiniętej gazety poszedł telefon: „Fajki macie?". „Mamy" - przyszła odpowiedź. Po chwili do otworu w ścianie powędrował sznurek, do którego przywiązano papierosy. Powędrowały one na tym sznurku dro­gą powrotną do naszej celi i za chwilę zrobiło się szaro od dymu. Wszyscy żarłocznie zaciągali się dymkiem. Na twarzach pojawiły się uśmiechy i wyrazy satysfakcji.

„Jakżeż mało potrzeba ludziom do radości" - pomyśla­łem. Więzienni koledzy zwrócili się do mnie i zaproponowali:

„Może byśmy tak kolędę zaśpiewali".

„Dziękuję Ci, Dzieciątko Boże, za ten prezent, bo bez nie­go chyba by się pogryźli" - westchnąłem cicho do Boga. Za chwilę rozległa się w celi melodia kolędy W żłobie leży, któż pobieży kolędować małemu... Śpiewali nieco fałszując, gło­sem przytłumionym, bo za śpiew można się było dostać się do karcera, ale śpiewali rozradowani.

Tak minęło pierwsze za kratami święto Narodzenia Pana. Był to dla mnie dzień cichej radości, pomieszanej z bólem i tęsknotą.

Spis treści

 

 

Widzenie z mamą

 

W kwietniu 1951 r. otrzymałem pierwszy list od mamy. Potwierdzała odbiór mego listu i pisała do mnie w tym samym stylu, w jakim ja pisałem do niej. A więc wyjaśniła, że jest zdrowa, że nie cierpi biedy, bo dobrzy ludzie bardzo jej poma­gają. Błagała mnie, bym się nie martwił, bo ona czyni wszyst­ko, abym wnet do niej wrócił. Mój młodszy brat Jan odbywał wówczas służbę wojskową i tam oczywiście dobrali się do nie­go jako do brata szpiega i wroga Polski Ludowej. Nie wytrzy­mując szykan, zdezerterował i ukrywał się aż do mego wyj­ścia. Znalazł schronienie u pewnej rodziny w Andrychowie, natomiast ubecy byli przekonani, że umknął za granicę i tam kontynuuje moje dzieło szpiegowskie. Biedna matka raz w mie­siącu przyjeżdżała do mnie, a następnie z sercem na ramieniu udawała się do kryjówki brata, przypuszczając, że może być śledzona. Opatrzność Boża sprawiła, że brat szczęśliwie prze­trwał w kryjówce do 1956 r., kiedy to ujawnił się i skorzystał z ogłoszonej wówczas amnestii. Pojął za żonę córkę gospoda­rzy, u których znalazł schronienie.

Tak moja mama krzepiła na duchu raz mnie, raz brata, zachęcając do wytrwania. I oto pewnego dnia, a było to w kwietniu, ponury „klawisz" przekręcił klucz w drzwiach mej celi i miętosząc w ręce jakąś kartkę wycedził przez zęby: „Sanak! Wyjść na widzenie". Serce zabiło mi mocno i nogi się zatrzęsły pode mną z wrażenia. Podążałem żwawo za oddzia­łowym, który dzwoniąc kluczami wprowadził mnie do tzw. rozmównicy. Była to długa i wąska sala, przedzielona w środ­ku dwoma siatkami. Między jedną a drugą siatką była prze­strzeń około jednego metra. W tej przestrzeni spacerował „kla­wisz", a nawet dwóch, którzy pilnie słuchali każdego słowa wypowiadanego przez więźnia i jego gościa. Przy siatce we­wnętrznej stało około dziesięciu więźniów, więc trzeba było się wzajemnie przekrzykiwać, by coś usłyszeć.

Wreszcie zobaczyłem mamę, wybladłą i wychudzoną, po drugiej strome siatki. Jakżeż chętnie przytuliłbym j ą do serca i ucałował jej spracowane dłonie, które tyle dla mnie uczyniły i codziennie składały się do modlitwy za mnie i za brata. Roz­łożyłem ręce na siatce, a ona uczyniła to samo. To było nasze powitanie, które powtarzało się przez pięć lat. Nigdy nie mia­łem widzenia bez siatki, bo na to trzeba było sobie zasłużyć. A zasługa polegała na tym, że trzeba było być kapusiem, czyli donosić, co mówią więźniowie w celi. Ja zaś uchodziłem stale za więźnia niepoprawnego, ponieważ z oburzeniem odrzuca­łem propozycje donosicielstwa. „Spec", czyli wychowawca polityczny, tłumaczył mi, że trzeba dać dowody lojalności w stosunku do władzy ludowej, aby ta władza nabrała przekonania, że wyjdę z więzienia lep­szy i pożyteczny dla społeczeństwa. Takie propozycje napa­wały mnie wstrętem i oburzeniem. Odpowiadałem zazwyczaj hardo: „Jak pan śmie księdzu proponować taką podłość". I to była moja niepoprawność. „Syn w więzieniu jest niepopraw­ny" - napisał naczelnik więzienia do matki, która wniosła proś­bę o zezwolenie na posiadanie brewiarza w celi.

Biedne matczysko miało do mnie żal, że widocznie źle się zachowuję i dlatego nie zasługuję na żadne przywileje. Chciałem jej jakoś wytłumaczyć o co tu chodzi, ale „klawisz" warknął, że nie wolno o tym mówić- Prawie po kilku sekun­dach pomiędzy siatki spadła z trzaskiem zasłona zbita z desek i na tym widzenie się skończyło. Mama zdążyła mi jeszcze powiedzieć, że zmarł kardynał Adam Stefan Sapieha, ordyna­riusz krakowski, i na jego miejsce został mianowany ks. bp Franciszek Jop.

O śmierci kardynała Sapiehy dowiedziałem się już wcze­śniej. Nie mogąc spać w nocy, usłyszałem głośną rozmowę, jaką prowadzili między sobą strażnicy na zwyżkach, czyli tzw. „kogutach". Jeden z nich opowiadał, że był w Krakowie świad­kiem pogrzebu, jakiego jeszcze w życiu nie widział. Był to pogrzeb bpa Adama Sapiehy. Było więcej ludzi niż na pogrze­bie Piłsudskiego - relacjonował strażnik. "Nie wiedział, że prze­kazuje mi tak doniosłą wiadomość, która mnie zasmuciła. Do rana modliłem się za duszę śp. Biskupa, który mnie wyświęcił na kapłana. Był to „książę niezłomny", wzór kapłana i Polaka. Wówczas miałem żal do kurii krakowskiej za to, że przez całe pięć lat pobytu w więzieniu nie otrzymałem ani jednej kartki, ani jednego słowa pociechy. Później zrozumiałem jednak, że był to okres wielkich szykan, aresztowania i skazania prawic wszystkich pracowników kurii krakowskiej.

Spis treści

 

 

Rozprawa sądowa 5 maja 1951 roku

 

Po zakończeniu śledztwa nadszedł czas oczekiwania na rozprawę sądową. W miarę upływu czasu ogarniał mnie lęk, że okres oczekiwania może przeciągać się na długie miesiące, a nawet lata. Byli bowiem więźniowie w Katowicach, którzy już pięć lat czekali bezskutecznie na proces. Mógł on się na­wet nic odbyć wcale. Był to czas nasilenia stalinowskiego ter­roru i los każdego więźnia był niepewny. Więźniowie opusz­czali celę i ślad po nich ginął. Mówiono o wywożeniu w „kra­inę białych niedźwiedzi", ale tego się sprawdzić nie dało. Największą grozą napełniały nas, więźniów, głuche odgłosy strzałów, rozlegające się w nocy. To rozstrzeliwano więźniów w podziemnych lochach więziennych. Nic więc dziwnego, że panowała atmosfera grozy i niepewności.

Ja też nie byłem pewny swego jutra. Na każdym kroku odczuwałem nienawiść ze strony władz więziennych. Jeden z komendantów, który, jako komunista, brał udział w wojnie domowej w Hiszpanii, urządzał spotkania z więźniami i za­żarcie tłumaczył, że wszelkiej biedzie i brakom w Polsce wi­nien jest „kler", ponieważ podburza społeczeństwo do buntu przeciw władzy ludowej. Zrozumiałem, dlaczego mnie nazy­wają „gorszy niż bandyta". W takiej atmosferze nie wiedzia­łem, co mnie jeszcze spotka. Toteż ucieszyłem się ogromnie, kiedy dwa tygodnie wcześniej ogłoszono mi termin rozprawy ustalony na 5 maja 1951 r. A więc stosunkowo krótko trwał mój czas oczekiwania.

Myślałem, że otrzymam akt oskarżenia, by się z nim zapo­znać, ale odczytano mi go dopiero w sądzie. Wcześniej przy­szedł do mnie wyznaczony z urzędu obrońca, który przeprowa­dził ze mną rozmowę. Oświadczył mi, że sprawa jest trudna, bo szpiegostwo jest uznawane za najcięższe przestępstwo, ale on będzie czynił wszystko, co w jego mocy, by mnie ratować. Jeśli miałbym ocenić jego obronę w czasie rozprawy, to streściłbym ją w zdaniu: „Wysoki Sądzie, wprawdzie oskarżony jest winien, ale go przecież nie powiesimy". Mimo że był wyznaczony z urzę­du, nie omieszkał wyciągnąć od mojej matki ostatnich groszy, które wysupłała, aby mnie ratować. W tych trudnych chwilach trwałem na ciągłej modlitwie. Bliska i krzepiąca stała się dla mnie postać Zbawiciela stojącego przed sądem. Ta postać to­warzyszyła mi w czasie całej rozprawy.

Zazwyczaj przed każdą rozprawą, modliliśmy się w celi o pomyślny wyrok dla więźnia, który miał być sądzony. Po jakimś czasie zaprzestaliśmy jednak tej praktyki, bo w razie niepowodzenia ludzie słabej wiary załamywali się. I tak od­prawialiśmy nowennę do Matki Bożej w intencji dwóch chłop­ców 18-lctnich, którzy byli w partyzantce i nie ujawnili się. Błagali Boga, by otrzymali wyrok mniejszy niż pięć lat, bo wyższych nie obejmowała amnestia. Gdy wrócili z rozprawy, milczeli, a my nie ośmielaliśmy się ich o nic pytać. Okazało się, że obaj zastali skazani na piętnaście lat. Złośliwy „kla­wisz" pytał ich: „Ileście dostali?". „Piętnaście lat" - odpo­wiedział jeden z nich z rozpaczą w głosie. „A ile już siedzi­cie?- zapytał oddziałowy. „Cztery miesiące". „Widzicie, jak to szybko leci. Chłop piętnaście razy wykopie ziemniaki i już będziecie w domu". Takie było pocieszenie. Błagałem Boga za pośrednictwem mego patrona, św. Józefa, by dał mi siłę, abym przyjął wolę Bożą. Z takim nastawieniem decydowałem się na wszystko.

Był piękny poranek 5 maja 1951 r., kiedy mnie ogolono, zakuto w kajdany i zawieziono do gmachu Wojskowego Sądu Rejonowego, który się mieścił przy ul. Zamkowej w Katowi­cach. Na korytarzu zgromadziła się już grupa ludzi z Andry­chowa. Przybyli, aby uczestniczyć w rozprawie sądowej i z przerażeniem patrzyli na mnie zakutego w kajdany, z ogo­loną głową i przybranego w łachmany więzienne. Szczegól­niej drgnęło mi serce, gdy wśród nich zobaczyłem wybladłą twarz mojej matki. Siostra moja, Teresa, podtrzymywała ją pod rękę. W przelotnym spojrzeniu wyczytałem w oczach mej rodzicielki jakąś krzepiącą siłę, jakby mi chciała powiedzieć:

„Synu, jestem przy tobie, nie załamuj się".

To spojrzenie matki i siostry dodało mi otuchy i już ze spokojem wszedłem na salę rozpraw. Za mną weszli wszyscy stojący na korytarzu. Zdjęto mi kajdany i po chwili wszedł Wysoki Sąd. Wszyscy w mundurach wojskowych, sędzia w randze majora, dwaj kapitanowie, ławnicy, sekretarz, po­rucznik oraz prokurator w randze majora, również w wojsko­wym mundurze. Po chwili sędzia ogłosił, że wszyscy mają opuścić salę rozpraw, ponieważ rozprawa odbędzie się przy drzwiach zamkniętych. Zwróciłem się z prośba, by choć mat­ce pozwolono pozostać, ale sędzia kategorycznie się sprzeci­wił. Rozległ się szum na sali, padły jakieś glosy, ale po chwili sala opustoszała i pozostało tylko kilku ubeków. Zamknięto nawet okno, by głosy rozprawy nie dochodziły na ulicę.

Rozpoczęła się zwykła procedura. Prokurator odczytał akt oskarżenia, który usłyszałem po raz pierwszy. Szczególnie uderzyło mnie pierwsze zdanie: „Oskarżony w okresie okupa­cji współpracował z bandami AK ". Potem była streszczona moja wroga działalność wśród młodzieży w Andrychowie, interpretowana jako usiłowanie obalenia ustroju, wreszcie oskarżenie główne czyli moja szpiegowska współpraca z Ma­rianem S. Pod pretekstem spowiedzi mogłem mu przekazać wiadomości stanowiące tajemnicę wojskową lub państwową. Jest to przestępstwo z art. 7. M. K. K., który mówi, że „kto gromadzi i przekazuje wiadomości stanowiące tajemnicę pań­stwową lub wojskową, podlega karze od pięciu lat pozbawie­nia wolności do kary śmierci włącznie". Wszystkich tych bzdur nasłuchałem się już do syta w czasie śledztwa, więc nie zrobi­ły one na mnie większego wrażenia. Jedynie pierwsze zdanie, o współpracy z bandami AK, zakłuło mnie boleśnie. Gdy więc zostałem dopuszczony do głosu, zapytałem: „Chciałbym wie­dzieć, czy mnie sądzi polski sąd?". Zapadło chwilowe milczenie, ale wnet prokurator wrzasnął ochrypłym głosem: „Za bez­czelność oskarżonego domagam się dodatkowo dwóch lat więzienia".

Odpowiedziałem natychmiast: „Wysoki Sądzie! Współ­pracowałem rzeczywiście z organizacją AK na terenie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Nie dokonałem żadnych bohaterskich czynów i nawet bym o tym nie wspominał. Po­dawałem chleb ludziom ginącym z głodu. Narażałem moje życie, bo w razie wykrycia czekała mnie śmierć. Nie przy­puszczałem więc, że ktoś nazwie tę akcję bandytyzmem. Dla­tego właśnie pytałem, czy sądzi mnie polski sąd, bo pojąć tego nie mogę". Sędzia patrzył na mnie bazyliszkowym wzrokiem i zapytał: „A dlaczego nie współpracowaliście z Armią Ludo­wą lub Batalionami Chłopskimi, tylko z Armią Krajową?". „Wysoki Sądzie - odrzekłem - gdyby tu nawet największy mój wróg walczył z okupantem, to byłbym się do niego dołą­czył, bo przecież patrzyłem na okropności, które się tam dzia­ły, ale ja tu żadnej Armii Ludowej czy Batalionów Chłopskich nie widziałem, choć całą okupację spędziłem w pobliżu obozu oświęcimskiego". „Bo nie chcieliście widzieć" - skonkludował krótko sędzia i odebrał mi głos.

Rozpoczęło się teraz przesłuchanie świadków. Pierwszy wszedł niejaki Jan Z., będący na usługach LIB. Nazywano go „Jasiu Pogoda", ponieważ publicznie ogłaszał, że niedługo Związek Radziecki będzie już kierował pogodą w przyrodzie. Oskarżał mnie o to, że jego dzieciom, które - o dziwo - uczęsz­czały na religię, tak zawróciłem w głowie ideologicznie, że on sobie nie może w domu z tym poradzić. Wysoki Sąd ubolewał i wyrażał współczucie biednemu ojcu, któremu klecha prze­szkadzał w komunistycznym wychowaniu dzieci. Nie zapyta­no jednak, dlaczego posyłał dzieci na religię i dlaczego po­zwolił, by syn był ministrantem.

Następnie składały zeznania trzy uczennice z mojej kla­sy: Jadwiga M., Władysława Ż. i Krystyna Ch. Ta ostatnia była chyba świadkiem koronnym. Przybyła z Francji jako re-emigrantka wspólnie z rodzicami. Ojciec, alkoholik, był waż­nym dygnitarzem w partii komunistycznej, a jego córka, Kry­styna, uczęszczała do liceum w Andrychowie, do klasy, której byłem wychowawcą. Nie była ochrzczona, ale pewnego razu zgłosiła się do mnie z prośbą, bym jej pozwolił uczęszczać na lekcje religii, ponieważ ona jeszcze nic nie słyszała o religii katolickiej i chciałaby się czegoś dowiedzieć. Wyraziłem zgo­dę, ale pod warunkiem, by donosiła tylko prawdę tym panom, którzy jej zlecili udział w moich lekcjach. Zarzekała się, że czyni to wyłącznie sama od siebie, ale ja się nie pomyliłem. Przychodziła więc regularnie na moje lekcje i zachowywała się bardzo poprawnie. Zjawiła się jednak jako świadek oskar­żenia na rozprawie sądowej i stwierdziła, że uprawiałem wro­gą propagandę w czasie katechezy. Na moje zapytanie, co ro­biła w czasie wykładów, oświadczyła, że najczęściej czytała książkę pod ławką.

Wyraziłem zdziwienie, jak można rozumieć i ocenić wy­powiedzi uczącego, czytając książkę. Nie umiała na to odpo­wiedzieć i wówczas prokurator usłużnie zapytał: „Gdy ksiądz mówił o polityce, to świadek słuchała pilnie, prawda?". Przy­taknęła i zostało to wpisane do protokołu.

Zeznania dwóch innych uczennic nie wniosły nic nowe­go. Potwierdziły tylko moje wrogie nastawienie do Polski Ludowej i komunizmu. Były to dziewczyny, które UB zastra­szyło i nakazało im, co mają mówić na rozprawie. Dziwiłem się tylko, że na świadka nie wezwano żony Mariana S., Hele­ny, która przecież spowodowała moje spotkanie z jej mężem i która przebywała w tym samym więzieniu w Katowicach. Widocznie podkreśliłaby ona, że celem mego przybycia do Czechowic była spowiedź, o którą jej mąż prosił. To mogło być trochę niewygodne dla „sprawiedliwego i niezależnego Sądu Wojskowego", więc wystarczało im moje zeznanie. I tak uzbierał się pokaźny materiał, który obciążał mnie przestęp­stwem z art. 7 M. K. K i 22 M. K. K.

Wreszcie głos zabrał prokurator. Jego przemówienie więź­niowie znali już na pamięć, bo powtarzał się prawie w każdym wypadku, zmieniając tylko niektóre okoliczności. W mojej spra­wie wygłosił frazesy, które w skrócie brzmiały mniej więcej tak: „Podczas gdy polski robotnik wypruwa sobie żyły, by od­budowywać zniszczony kraj, taki zdrajca Sanak, za dolary, wcho­dzi w kontakt ze szpiegiem amerykańskim. Idzie z nim na współ­pracę, bo on by chciał, by wróciły te czasy, kiedy jeździł do dziedzica, by tam na balkonie grać w karty i spoglądać na zgar­bione grzbiety ciężko pracujących fornali. Ale takie czasy już nie wrócą, bo my na to nie pozwolimy i wytępimy takich zdraj­ców, by już więcej Polsce Ludowej nie szkodzili. Żądam kary ośmiu lat więzienia". Taka była mniej więcej treść przemówie­nia strażnika sprawiedliwości Polski Ludowej.

W swoim przemówieniu też wiele nie powiedziałem. Oświadczyłem, że nigdy w życiu nie znałem żadnego dziedzi­ca i nigdy też w karty nie grałem. Nie miałem i nie mam ocho­ty patrzeć na zgarbione grzbiety fornali, bo sam pochodzę z biednej rodziny i dużo na roli pracowałem. Odnośnie moich zbrodni oświadczyłem: „Pełniłem posługę religijną jako ka­płan, więc oskarżanie mnie o szpiegostwo jest farsą, o czym Wysoki Sąd dobrze wie. Nie dążyłem do obalenia ustroju, bo mam jeszcze zdrowe zmysły. Występowałem tylko przeciw niesprawiedliwości i krzywdom, jakie się dzieją w naszej Ojczyźnie. O nic nie proszę, ponieważ nie poczuwam się do żadnej winy. Wiem, że nieprędko zobaczę światło wolności, dlatego moje cierpienie ofiaruję za młodzież andrychowską, której uczyłem miłości do Boga i do ludzi. Jestem przekona­ny, że czego nie osiągnąłem moim nauczaniem, tego dopełnię moim cierpieniem. Bogu polecam moje dalsze losy".

Zauważyłem, że w czasie mego przemówienia ubecy, któ­rzy stanowili jedyną publiczność na sali, grozili mi podniesionymi pięściami, ale nie reagowałem na te gesty. Mój adwokat wygłosił kilka frazesów. Wysoki Sąd udał się na naradę, a po chwili wrócił i oświadczył, że wyrok będzie ogłoszony za ty­dzień.

I znów zakuto mnie w kajdany i prowadzono przez kory­tarz więzienny do tzw. „suki", czyli opancerzonego i okratowanego samochodu, którym przewożono więźniów. Na kory­tarzu stali ludzie z Andrychowa, ale zauważyłem jedynie mamę z siostrą. Chciałem do nich podejść, ale pchano mnie z tyłu tak silnie, że nawet nie mogłem się zatrzymać. Spostrzegłem jednak, że mama jest bardzo blada. Zmartwiłem się, że jest pewnie chora.

Za tydzień znowu „suką" dowieziono mnie do sądu w kajdankach. Już tylko kilka osób z Andrychowa stało na korytarzu, a między nimi moja mama, już bez siostry. Wysoki Sąd wygłosił z całą powagą i w majestacie prawa wyrok ska­zujący mnie na pięć lat pozbawienia wolności, konfiskatę mie­nia (którego nie posiadałem) i pozbawienie mnie praw oby­watelskich na okres pięciu lat.

Tym razem pozwolono mi na kilka minut spotkać się z ma­mą. Drżała na całym ciele, ale w jej twarzy, w jej wzroku czy­tałem nieugiętość. Pocieszała mnie jak mogła, a ja odwzajem­niłem tym samym. Podszedł do mnie adwokat i spytał, czy będziemy zakładać rewizję procesu do Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie. Oświadczyłem, że może postąpić jak uważa.

Tak rozstaliśmy się. „Suka" pomknęła do podwórza wię­ziennego, a ja znów znalazłem siew celi wśród więźniów, któ­rzy mi współczuli. Odczuwałem jednak wewnętrzną potrzebę rozmowy z Bogiem. Złożyłem Mu więc w ofierze moje lata poniewierki więziennej, które mnie czekają. Widocznie nie wystarczało mi pięć lat seminarium i święcenia przyjęte z rąk biskupa. Trzeba będzie odbyć drugie pięć lat „seminarium" i przyjąć drugie „święcenia" przez cierpienie. Modliłem się: „Panie, jeśli taka jest wola Twoja, przyjmuję ją w pokorze, ale dodaj mi sił, bom jest człowiek słaby i ułomny". Pokrzepiony modlitwą, zwłaszcza na chlebowym różańcu, uspokoiłem się wewnętrznie i powoli wracałem do równowagi.

Mijały noce i dnie w więziennej monotonii, którą urozma­icały jedynie rozmowy prowadzone wystukiwanym alfabetem Morse'a. Już dawno zauważyłem, że pod siedzeniem na każ­dym taborecie jest wypisany alfabet Morse'a. Każda litera al­fabetu ma swoje określone znaki. Nauczyłem się bardzo szyb­ko tej sztuki i od tego czasu nawiązywałem kontakt z różnymi więźniami z innych cel. Nie przypuszczałem, że można tak biegle rozmawiać i porozumiewać się zwyczajnym stukaniem guzikiem po rurze grzewczej. Często jakiś więzień prosił, by podać wiadomość swojemu wspólnikowi ze śledztwa. Okre­ślał, w której celi przebywał jego wspólnik i tak szedł telegraf bez drutów, aż docierał do adresata. Mieliśmy wielką radość i satysfakcję, że ubekom plątamy śledztwo. Było to jednak związane z ryzykiem. Nie wiadomo było, kto jest w celi dono­sicielem, a niejednokrotnie sami ubecy próbowali sztuki telegrafowania, by wyłapać innych „telegrafistów". Więźniowie, zaprawieni w sztuce stukania, zaraz jednak poznawali ubeka, który się mylił i popełniał błędy. Wtedy się zwykle wystuki­wało: „Ubeku, jak będziesz siedział, to się nauczysz stukać alfabetem Morse'a". Zazwyczaj ubek przestawał stukać, gdy poczuł się zdemaskowany.

Pewnego razu, już późną nocą, usłyszałem natarczywe stu­kanie dobiegające z rurki grzewczej. Ponieważ wtedy każdy więzień miał już swój siennik, a mój prawie dotykał rurki, odebrałem te sygnały. „Tu Helena, czy tam Józef?" - wystuki­wał ktoś z dużej odległości. Podejrzewałem, że to podstęp, ale stukanie było profesjonalne. Zadałem kilka pytań sprawdzają­cych i stwierdziłem, że to telegrafuje Helena S., osoba najbar­dziej związana z moją sprawą. Ucieszyłem się ogromnie i stuka­liśmy chyba godzinę. Moi współlokatorzy spali snem kamiennym i ani im się nie śniło, że toczy się rozmowa na tak ważne tematy. Dowiedziałem się wiele szczegółów ze śledztwa He­leny, ale ona dopiero czekała na rozprawę. Niestety, już nigdy nie nawiązałem z nią kontaktu telegraficznego. Od innych więźniarek, również alfabetem Morse'a dowiedziałem się, że została skazana na piętnaście lat więzienia i wywieziona do innego pawilonu więziennego.

Po upływie może dwóch miesięcy od wydania wyroku zostałem zawiadomiony, że odbędzie się ponowna rozprawa, ponieważ prokurator założył apelację, sprzeciwiając się zbyt niskiemu wymiarowi kary za moje „zbrodnie". I znów powtó­rzyła się farsa. Skład sądu był ten sam, zmienił się tylko pro­kurator. Rozprawa odbyła się oczywiście znów przy drzwiach zamkniętych. Tym razem prokurator zażądał kary dziesięciu lat więzienia, choć nie przedstawił żadnych dodatkowych do­wodów winy. W ostatnim słowie prawie się nie odzywałem, ponieważ wiedziałem dobrze, iż gotowy wyrok sędzia ma na kartce w teczce.

Wysoki Sąd udał się na naradę i po powrocie, już bez zwło­ki, orzekł uroczyście i w majestacie prawa, że za moje przestęp­stwa zostałem skazany na osiem lat więzienia. Wysłuchałem tego wyroku z dziwnym spokojem i rozprawa się skończyła.

Znów na korytarzu przytuliłem mamę do serca. Tym ra­zem widziałem w jej oczach błyszczące łzy. Wcisnęła mi do ręki małą paczuszkę, ale zauważył to mój opiekun i szybkim ruchem wydarł mi ją z ręki. Okazało się, że to trzy chusteczki do nosa. Rozwinął każdą, obejrzał dokładnie i wielkodusznie oddał mi je z powrotem. Nie domyślił się, że na jednej chus­teczce była wymalowana szachownica. Był to cenny nabytek. Można było na niej grać w szachy sporządzone ze skrawków papieru. W razie wtargnięcia „klawisza" wystarczało strzep­nąć papierki za siennik, a chusteczkę schować do kieszeni. Robiliśmy również piękne figurki szachowe z chleba, ale gra nimi była o tyle niebezpieczna, że w razie wpadki trzeba było wszystkie figurki natychmiast zjeść, podobnie jak różaniec z chleba, bo kto to widział tak marnować cenny chleb wię­zienny. Natomiast figurki z papieru były nieuchwytne. Nie po­trafiłbym policzyć, ile rozegrałem partii, posługując się taki­mi szachami.

Spis treści

 

 

Szare i smutne dni

 

Teraz zaczęły się dopiero szare i bardzo smutne dni pod­sycane niepokojem, co się stanie dalej. W nocy słyszeliśmy nadal głuche odgłosy strzałów, dochodzące z podziemnych kazamatów więziennych w Katowicach. Wywożenie więźniów w nieznane, tak, że ślad po nich zginął, odbywało się bardzo często. Jeśli kogoś przeniesiono do innego więzienia, to wcze­śniej czy później jakaś wieść o nim nadeszła, bo więźniów przerzucano do różnych kazamatów, których nie brakowało w Polsce Ludowej. Każdy więzień opowiadał o warunkach więzienia, z którego przybył i o ludziach, z którymi dzielił więzienną dolę.

Ja jednak całymi miesiącami pozostawałem w więzieniu przy ul. Mikołowskiej w Katowicach. Warunki były podłe, ale przynajmniej mama miała blisko, gdy raz na miesiąc przy­jeżdżała do mnie na widzenie przez podwójne druty. Po wyro­ku czas zaczął się dziwnie wlec i dziwna melancholia opano­wała nasze umysły. Raz na miesiąc otrzymywaliśmy książki z więziennej biblioteki. Dla mnie przeznaczono specjalnie dzie­ła Marksa, Lenina i Plechanowa. By zapełnić czas, czytałem te filozofie ludzi dalekich od Boga. Starałem się stosować me­todę św. Grzegorza z Nazjanzu, który, gdy go pytano, czy moż­na czytać dzieła pogańskie, odpowiadał, że trzeba naśladować pszczołę, która nawet z zatrutego kwiatka potrafi wydobyć kropelkę miodu.

Po pewnym czasie zabroniono mi czytać dzieła marksi­stowskie, ponieważ, gdy mnie wzywał na rozmowę pan naczelnik, lub „spec", zapytywałem ich czasem o pewne proble­my z dziedziny ich ideologii, bo przecież czytając tak wiele, miałem w tych sprawach dużą wiedze. Było to dla nich kłopotliwe i upokarzające, ponieważ ich znajomość ideologii mark­sizmu była równa zeru.

Po drugim wyroku przeniesiono mnie do celi, w której spotkałem przyzwoitych ludzi, tak przynajmniej uważałem. Był tani Jan O., dyrektor katowickiego okręgu PKP. Siedział za szpiegostwo, ponieważ konsulowi amerykańskiemu podarował mapę linii kolejowych w Polsce. Takie mapy zresztą wi­siały w każdej poczekalni kolejowej. Siedział z nami Janusz K. z Warszawy, korespondent jakiejś agencji prasowej. Czło­wiek bardzo oczytany i inteligentny. Lubił często powtarzać przysłowie: „Człowiek jest swego losu kowalem". Zawdzię­czam mu wiele wiadomości z literatury i innych dziedzin. Sta­nisław W., stary partyzant i ateista, którego drażniły nasze wspólne modlitwy, ale zachowywał się przyzwoicie. Wresz­cie w naszym gronie znajdował się Stanisław M., mizerny i cho­rowity człeczyna, akowiec i szczery patriota. Miał on złotą rączkę malarską i rzeźbiarską. Na ścianie, gdzie odleciał płat tynku, małym gwoździkiem wyrzeźbił prześliczną twarz Mat­ki Bożej. Aż szkoda było, że tak piękna rzeźba tkwi w tak bardzo kruchym materiale.

Przed tą piękną twarzą Matki Bożej modliliśmy się co­dziennie, odmawialiśmy cząstkę różańca i śpiewaliśmy cichut­ko pieśni religijne. Trwało to może miesiąc, aż do czasu, gdy pewnego dnia wróciliśmy do celi po spacerze, zobaczyliśmy, że twarz Matki Bożej zniknęła, ponieważ zarzucono ją grubą warstwą cementu. Posmutnieliśmy wszyscy i spodziewaliśmy się kary za niszczenie mienia państwowego. Jakoś nas nie wzywano w tej sprawie, ale piękna twarz Matki Bożej pozo­stała w naszej pamięci.

Bolesnym urozmaiceniem więziennej monotonii był tzw. „kipisz", czyli szczegółowy przegląd celi, odbywający się zazwyczaj w nocy. Grupka „klawiszy" z drewnianymi pałkami, którymi opukiwali kraty w oknach, żeby sprawdzić, czy nie są podpiłowane, wpadała do celi. Musieliśmy zdjąć bieliznę, bo ubrania już były wystawione na korytarz. Nago ustawialiśmy się pod murem na korytarzu, a tymczasem „klawisze" dokład­nie plądrowali celę. Wysypywali słomę, a raczej sieczkę z sien­nika na podłogę czy beton, i szperali w tym prochu szukając, czy więźniowie tam czegoś nie ukryli. Nąjgorliwiej szukano przedmiotów metalowych oraz ołówków, a raczej kawałka grafitu, bo taki łatwiej było ukryć niż ołówek. Chciano w ten sposób zapobiec pisaniu grypsów. Więźniowie jednak i tak sobie radzili. Przywiązywano kawałki grafitu do nitek we­wnątrz siennika, więc nie wylatywały one na zewnątrz razem z wysypywaną sieczką. Na to już „wąchacze" nie wpadli. Nas, stojących na korytarzu, twarzą do ściany, również badano.

Po zakończeniu „kipiszu" trzeba było wejść do celi i w okre­ślonym czasie zrobić całkowity porządek. A więc sieczkę i proch ze słomy musiało się skrzętnie powkładać do sienni­kowego worka, a potem wymyć posadzkę i zetrzeć proch, jaki osadził się na szafce, stoliku, taboretach i nawet na ścianach, bo od czasu do czasu pan naczelnik wpadał do celi w białych rękawiczkach, palcem przejeżdżał po ścianie i napotkany tam proch podtykał pod nos więźniowi. Za to zwykle groziło tzw. „twarde łoże", to znaczy wyrzucenie sienników z celi i spanie na betonie przez jeden tydzień. Najgorzej, że nie było czym czyścić, bo do sprzątania dawano pół damskiej pończochy. A więc panowie towarzysze „uprzyjemniali" nam żywot jak mogli.

Spis treści

 

 

IV. Cieszyn

 

W więzieniu przy ulicy Mikołowskiej w Katowicach prze­bywałem prawie szesnaście miesięcy. Pewnego dnia, w styczniu 1952 r., usłyszeliśmy dziwny ruch na korytarzu. Po chwili otworzono drzwi naszej celi i kazano wychodzić. Zaprowa­dzono nas do magazynu, gdzie każdemu wydano jego worek z ubraniem i obuwiem, z czego nas obdarto, gdy nas umundu­rowano w łachmany więzienne. W tym worku była także moja sutanna. Nigdy w życiu nie odczułem takiego pragnienia, by ją ubrać, jak wówczas. Ale ona też była więziona, bo worek był szczelnie zaplombowany.

Załadowano nas w liczbie czterdziestu do wielkiej „suki", która mogła pomieścić zaledwie dwadzieścia osób. Upchano nas jak śledzie w beczce i pojechaliśmy w nieznane. „Suka" to wielka blaszana skrzynia, bez okien. Jedyne drzwi są rozsu­wane z tym i zamykane. W suficie jest coś w rodzaju siatki. Są to małe otworki, przez które dochodzi powietrze do wnętrza. W czasie jazdy obijaliśmy się o ściany samochodu, zwłaszcza na zakrętach. Po pewnej chwili poczuliśmy brak powietrza. Zaczęło mi się mącić w głowie, aż wreszcie straciłem przy­tomność.

Ocknąłem się dopiero wtedy, gdy poczułem dotkliwe zim­no i wilgoć. Gdy otwarłem oczy, stwierdziłem, że leżę w śnie­gu, a obok mnie wznoszą się wysokie mury tworzące czworo­bok, rodzaj olbrzymiej, głębokiej studni. Obok mnie leżeli więźniowie, z których niektórzy już się podnieśli. Poczułem, że cienka, drelichowa więzienna bluza i spodnie już nasiąkły wodą od mokrego śniegu. Usiłowałem się podnieść, lecz po­czułem ostry ból i zawroty głowy. Wreszcie wstałem i natych­miast „klawisz" kazał mi wchodzić do wnętrza. Przydzielono mi koc, miskę i łyżkę. „Gdzie my jesteśmy ?" - spytałem, gdy zatrzasnęły się za mną drzwi celi. „W Cieszynie" - usłysza­łem odpowiedź i zaraz rozpoczęło się wzajemne „obwąchiwa­nie". Od razu uderzyło mnie to, że w celi panował dziwny półmrok, choć była to pora popołudniowa i dzień był dość pogodny. Rychło wykryłem przyczynę tego zjawiska. Oto nie­duże, zakratowane okienko zasłonięte było do połowy tzw. „koszem", czyli drewnianą skrzynią, lekko odsuniętą w górnej części od okna, by choć skrawek nieba można było zobaczyć.

W Cieszynie panował nieco inny regulamin więzienny, częściowo złagodzony, częściowo zaostrzony. Wyżywienie było gorsze niż w Katowicach. Zwłaszcza obiadowe zupy dziw­nie cuchnęły chlorem. Nie wolno było otrzymywać paczek z domu, ale „wypiska" była nieco bogatsza. Można było raz w miesiącu kupić jeden kilogram przyzwoitego chleba i pół kilograma końskiej kiełbasy, która była dobrze uwędzona, i mi­mo słodkawego smaku, zjadaliśmy jaz apetytem.

Zimą było w celi bardzo zimno. Na szczęście było nas kilku, więc nocą grzaliśmy się wypróbowanymi sposobami, łącząc wszystkie koce. Do pracy również i tu mnie nie dopusz­czono, więc cały okres pobytu w cieszyńskim więzieniu spę­dziłem w celi.

Najtrudniej było przeżyć upalne lato. Wtedy poznałem, jaką uciążliwością były wspomniane „kosze" na oknach. Była to specyficzna uciążliwość, bo „kosz" nie tylko zaciemniał celę, ale też nie dopuszczał powietrza. Gromadził natomiast gorące powietrze. Lato było upalne, więc temperatura w celi podwyż­szała się. Umieszczono mnie w celi pod blaszanym dachem na ostatnim piętrze, więc upał stawał się nie do zniesienia. Byli­śmy spoceni we dnie i w nocy, a wody zawsze brakowało, by choć twarz porządnie umyć. Celem ochłody przykładaliśmy gołe plecy do drzwi okutych żelazem. Z początku metal był chłodny, ale gdy już czwarty z kolei więzień pocierał plecy o żelazną blachę, ona również się rozgrzewała i chłodzenie było skończone.

Inną dolegliwością była plaga pcheł. Ledwo położyłem się na sienniku, wnet jakby z jakiegoś źródła zaczęły pryskać te małe, zwinne stworzonka i kłuły tak intensywnie, że nie wiadomo było gdzie się pierwej drapać. Jakżeż trudno było zasnąć w tym upale i smrodzie, bo celi nigdy nie można było przewietrzyć, a pchły „umilały" nam życie do samego rana. Chodziłem stale pogryziony i pokryty czerwonymi cętkami.

Pewnego dnia nasi władcy wymyślili sposób wytępie­nie plagi pcheł. Do każdej celi wrzucono worek naftaliny, któ­rą rozsypano po podłodze. Przeźroczyste kryształki naftaliny kruszyły się pod drewniakami i wydzielały tak gryzącą woń, że z oczu ustawicznie lały się łzy, a w gardle drapało. Każde poruszenie się po podłodze powodowało zgrzyt, jakby miażdżo­nych kawałków lodu, i ostra woń naftaliny przenikała nas do wnętrza organizmu. W tej atmosferze przeżyliśmy trzy tygo­dnie. Wtedy naftalina już zwietrzała i przestała wydzielać swój aromat. Właściwie to myśmy go wchłonęli do naszych organi­zmów i asymilowaliśmy się do tego piekącego smrodu. Wresz­cie najgorsze było to, że pchły z początku przycichły i przy­czaiły się, ale po kilku dniach zaczęły nas znowu atakować z jeszcze większą furią, bo przecież pościły kilka dni. Były to dla mnie najcięższe dni, jakie przeżyłem w więzieniu. Dopie­ro po jakimś czasie wymieniono słom ę w siennikach i to poło­żyło kres pladze krwiopijczych insektów.

Muszę stwierdzić, że ze strony władz więziennych w Cie­szynie nie spotkały mnie żadne szykany, choć umieszczenie mnie w celi pod blaszanym dachem w upalne lato było na pew­no zaplanowane. Później się dowiedziałem, że pchły były spe­cjalnością tylko niektórych cel.

Pewnego dnia „klawisz" zaprowadził mnie do biura, gdzie za stołem rozsiadł się 7nany mi z Katowic ubek. Przeraziłem się, bo myślałem, że znów rozpocznie jakieś śledztwo. On jed­nak spokojnie oświadczył mi, że chce mi dać pracę. Położył przede mną duże białe płótno, pędzle, puszki z farbami i po­wiedział: „Widziałem w Katowicach, jak piękną Matkę Bożą wyrzeźbiliście na ścianie w celi. Musicie mi wymalować na tym płótnie dużego jelenia. Tu macie farby, a co wam będzie potrzeba, to mówcie". Popatrzyłem na ubeka zdziwiony, a ponieważ znany był w Katowicach z szykanowania więźniów politycznych, pomy­ślałem sobie: „Chętnie bym wymalował twoją gębę". Oświad­czyłem mu jednak: „Źle pan trafił, bo to nie ja rzeźbiłem twarz Matki Bożej, ale inny więzień, specjalnie uzdolniony w tym kierunku. Ja niestety nie umiem ani rzeźbić, ani malować. Gdy raz małej dziewczynce narysowałem konia, to płakała, że to nie koń, ale cap". Nie wiem, czy przekonałem ubeka, czy nie, dość na tym, że po chwili powiedział: „No, widzicie, chciałem wam dać dobrą pracę, ale wy nie chcecie pracować." Oddzia­łowy odprowadził mnie do celi i już nigdy nie miałem takich artystycznych propozycji.

Jeśli chodzi o dozorców więziennych, muszę podkreślić szczególnie pozytywne odnoszenie się do mnie Heleny J. Na początku odnosiłem się do niej bardzo nieufnie. Wyprowa­dzała mnie czasami z celi do swej dyżurki. Była oddziałową i jej podlegała nasza cela, ponieważ oddział ten był do połowy męski, a od połowy żeński. Wypytywała mnie o przyczyny skazania na osiem lat więzienia. Musiałem jej szczegółowo opowiedzieć przebieg śledztwa, rozprawy i o pobycie w wię­zieniu w Katowicach. Nie wiedziałem, do czego jej to potrzeb­ne, ale opowiedziałem wszystko, bo wzbudziła we mnie za­ufanie. Najbardziej zależało mi na tym, by przez nią nawiązać kontakt z mój ą mamą w Andrychowie. Kiedy jej to nieśmiało zaproponowałem, oświadczyła: „Napiszcie list, to go doręczę matce". Napisałem kartkę bardzo ostrożnie i zaznaczyłem, że jeżeli mama to moje pismo otrzyma, to niech przy najbliż­szym widzeniu powie do mnie: „Pozdrawia cię ks. proboszcz". I rzeczywiście, w czasie widzenia mama z przymrużeniem oka powiedziała zaraz na początku: „Pozdrawia cię ks. proboszcz". Ucieszyłem się bardzo i nabrałem więcej zaufania do mojej oddziałowej. Faktycznie, jeździła kilka razy do Andrychowa, odwiedzała moją mamę, i pocieszała ją mówiąc, by się nie martwiła, bo ja wyjdę wcześniej na wolność. Mama również była nieufna w stosunku do tak podejrza­nego gościa i przypuszczała, że to może być prowokacja. Oka­zało się jednak, że Helena J. w najszczerszych zamiarach chcia­ła pomóc więźniom i ich rodzinom. W tym też celu podjęła pracę w więziennictwie. Całą duszą nienawidziła komunistów. Toteż po moim wyjeździe z Cieszyna została wyrzucona z pracy i niewiele brakowało, by znalazła się w więzieniu. To była je­dyna jasna i życzliwa postać, jaką spotkałem w czasie mej więziennej niedoli wśród więziennych dozorców.

Niedługo jednak trwała ta sielanka. Oto już pod koniec października 1952 r. Helena J. zdążyła jeszcze szepnąć: „Wy­wożą was do Strzelec Opolskich".

Spis treści

 

 

V. Strzelce Opolskie

 

Znów pobraliśmy z magazynu nasze worki, które tak bar­dzo pachniały wolnością. Tak było zawsze, ilekroć nas prze­wożono z jednych kazamat do drugich. „Klawisze", kpiąc, mówili o nas: „Polityczny z workiem na plecach". W moim worku nie było już sutanny, bo mama zgłosiła się do naczelni­ka w Cieszynie i prosiła, by jej wydał sutannę i płaszcz, bo to wszystko zgnije w magazynie za tyle lat, zanim mogą mi być potrzebne. I dobrze się stało, bo po wyjściu na wolność była to jedyna sutanna, jaką posiadałem. Była mi tym droższa, że prze­cież razem ze mną dzieliła więzienne losy, choć jaw celi, a ona w magazynie.

Załadowano nas do olbrzymiego wagonu, na którym wid­niał wielki napis: „Poczta". Był to jednak wagon przystoso­wany do przewozu „poczty" żywej, a raczej żywego towaru. Wewnątrz tego wagonu były małe cele zamykane od zewnątrz, bez okien. Krótka i wąska deseczka służyła do siedzenia, a mały blaszany pojemnik pełnił rolę kubła sanitarnego. Wewnątrz panowała zupełna ciemność. Tylko niewielkie szparki przepuszczały blaski dziennego światła. Zamknięto nas dwóch do tej blaszanej klatki.

Stukały koła po szynach, a my przywarliśmy do tych ma­łych otworków, by zobaczyć Boży świat. Każdy z nas był stę­skniony za widokiem pól, lasów, a nawet ludzkich domostw. Pociąg zatrzymał się na stacji, której napis odczytaliśmy od razu: „Bielsko-Biała". Serce zabiło mi gwałtownie. Byłem tak blisko Andrychowa, tak blisko mamy i rodziny. Gdyby ona wiedziała, że ja tu przyjeżdżam, na pewno czekałaby od rana.

Ale nikt się nie domyślał, jaka to „poczta" jest przewożo­na w tym opancerzonym i bardzo długim wagonie. Ludzie prze­chodzili obojętnie i pociągi w różnych kierunkach przejeżdża­ły tuż obok nas. A gdyby się tak można było przesiąść do inne­go pociągu... Ale nasz wehikuł, po prawie godzinnym postoju (akurat widoczny był zegar na dworcu), ruszył żwawo w prze­ciwną stronę, to znaczy w stronę Katowic. W tym momencie nie miałem już wątpliwości, że Helena mnie dobrze poinfor­mowała o celu naszej podróży. Obaj z moim współlokatorem dobyliśmy chlebowe różańce z buta i żarliwie odmówiliśmy koronkę, prosząc Matkę Bożą, by nas nadal nie opuszczała. Nie dano nam jak zwykle nic do jedzenia ani do picia. Raz tylko żołnierz odryglował drzwi i poczęstował nas kubkiem wody, którą czuć było naftą.

Po paru godzinach pociąg zatrzymał się. Rozległ się szczęk odryglowanych drzwi i wreszcie z workiem na plecach wylą­dowaliśmy na jakiejś bocznicy na dworcu w Strzelcach Opol­skich. Nigdy tu nie byłem i nie znałem tego miasta. Nawet mi się nie śniło, że tu zamieszkam przez trzy lata. Od razu otoczył nas kordon żołnierzy. Niektórzy z nich trzymali na smyczy psy, które, szczekając, wyrywały się w naszą stronę. Zrobił się zgiełk i hałas przypominający transporty więźniów w obo­zie koncentracyjnym w Oświęcimiu, na co patrzyłem wielo­krotnie. I rzeczywiście powiało Oświęcimiem. Uformowano nas w czwórki, i z workami na plecach, przy krzykach dozorców i szczekaniu psów, pomaszerowaliśmy ulicą w stronę wię­zienia. Konwojujący nas żołnierze z karabinami krzyczeli gło­śno: „Prowadzimy zbrodniarzy - SS-manów z Oświęcimia". Przechodnie zatrzymywali się i patrzyli na nas ze spokojem, a może nawet ze współczuciem. Widziałem, że tylko jedna pięść się podniosła, grożąc w naszą stronę. Odniosłem wraże­nie, że mieszkańcy Strzelec Opolskich dobrze wiedzą, kim jesteśmy, ale muszą milczeć podobnie jak my.

Wśród tych okrzyków doprowadzono nas do więzienia. Otwarła się brama ogromnego gmachu zbudowanego w kształ­cie krzyża. W bramie stał wysoki mężczyzna, który, głośno krzycząc, zapowiedział: „Tu są Strzelce Opolskie, tu nie popajacujesz, zapamiętaj to sobie! A teraz wszyscy na kolana". Uklękliśmy posłusznie na oba kolana i zaczęliśmy się czołgać z workami na szyi po wystających kocich łbach przez bramę do wnętrza. W tej upokarzającej sytuacji (było nas trzydziestu pięciu więźniów politycznych i kilku pospolitych przestępców) zdarzył się incydent, który, mimo tragizmu, nieco mnie roz­śmieszył. Oto jeden z więźniów naszej grupy wcale nie padł na kolana, ale wyprostowany kroczył przez bramę. W dodatku udało mu się otworzyć worek. Wyciągnął z niego barwny kra­wat i zawiązał go sobie pod szyją. Psy już przed bramą wyco­fano, więc tylko naczelnik ryknął do niego: „Na kolana!". On jednak nic tylko nie spełnił rozkazu, ale uciekł w głąb podwó­rza więziennego, a za nim pognali „klawisze". Był to Cygan z Wiednia, którego znałem, ponieważ w więzieniu w Katowi­cach pracował jako fryzjer. Spotkałem się z nim jeszcze w póź­niejszym czasie. Był to człowiek bardzo inteligentny. Dostał wyrok piętnastu lat więzienia za napad na bank w Polsce.

Zliczyłem, że na kolanach przeszliśmy przez siedem bram. Podobno mieliśmy szczęście, bo, jak dowiedzieliśmy się od więźniów, którzy tu już dłużej przebywali, powitania odby­wały się czasem bardziej „uroczyście". „Klawisze" ustawiali się szpalerem z obu stron. Każdy więzień musiał przejść przez ten szpaler zwany „ścieżką zdrowia". W tym czasie otrzymy­wał szturchańce ciężkimi kluczami. Niejednokrotnie docho­dziło do złamania żeber, ale tym się nikt nie przejmował. Ta­kie było powitanie przybywającego tu więźnia, by pamiętał, że tu są Strzelce Opolskie.

Jestem przekonany, że Opatrzność Boża uchroniła mnie od takiego powitania- Więzienie w Strzelcach Opolskich sły­nęło zwłaszcza z tego, że tu więźniowie polityczni odbywali wyrok razem z pospolitymi przestępcami. Ci ostatni mieli za zadanie wykańczać tzw. „szpagaciarzy", czyli inteligentów. Tego się ogromnie bałem i tak Boga prosiłem, bym się znalazł we Wronkach czy w Rawiczu, gdzie polityczni byli zgrupo­wani razem.

Pospolici przestępcy mieli przeróżne sposoby „zatruwa­nia" życia ludziom, którzy nie odznaczali się brutalnością i sa­dyzmem. Działali na pewno za aprobatą władz więziennych, bo nigdy nie byli karani za pobicie niewinnego człowieka. Dostawali nawet takie polecenia od „klawiszów", których było w więzieniu w Strzelcach Opolskich ponad trzystu.

Warunki więzienne w czasach stalinowskiego terroru były bardzo trudne. Więzienie było przepełnione. Przetrzymywano tu około siedmiu tysięcy więźniów, którzy zazwyczaj praco­wali w kamieniołomach. Czynne było również tzw. więzienie izolacyjne, w którym spędziłem trzy miesiące. W celach sy­piało się również na siennikach nieco lepszych niż w więzie­niu śledczym. Kubeł sanitarny był głównym meblem i rzadko kiedy był wolny, zwłaszcza przy dużej liczbie więźniów w celi.

Pierwsza cela, w której się znalazłem, mieściła sze­ściu więźniów. Nie przyznawałem się początkowo, kim jestem, bo nie wiedziałem, jakie będą reakcje współwięźniów. Po paru dniach stwierdziłem, że jeden z nich to świadek Jehowy, drugi prawosławny, trzeci protestant, czwarty żyd, a o piątym nikt nie wiedział kim jest i za co siedzi. A więc celowo dobrano mi towarzystwo ekumeniczne. Pewnie panowie władcy myśleli, że będziemy się tu kłócić na tematy religijne, a może nawet się pobijemy, bo system nerwowy u każdego więźnia jest nadwerężony.

Na początku nie wyjawiałem tego, że jestem kapłanem, a jedynie oświadczyłem: „Wydaje mi się, że wszyscy wierzy­my w Boga, choć każdy po swojemu. Zamiast więc się kłócić, uczcijmy Boga wszyscy razem. Nie dajmy naszym władcom satysfakcji, że będziemy się wyniszczać kłótniami. Oni tylko na to czekają. My zaś będziemy żyć w zgodzie i będziemy się modlić do Boga, w którego wszyscy wierzymy".

Od tego czasu codziennie rano i wieczorem odmawiali­śmy wspólnie „Ojcze nasz". Do tej modlitwy włączał się rów­nież żyd. Tylko świadek Jehowy chciał nas początkowo na­wracać, ale wszyscy wspólnie uciszyliśmy go tak, że po ja­kimś czasie i on zaczął się modlić razem z nami.

W tym miejscu muszę jednak nadmienić, że choć nigdy nie byłem antysemitą - uczęszczałem do gimnazjum w Oświę­cimiu z wieloma Żydami, z którymi żyłem w zgodzie, a na­wet przyjaźni - przebywanie w jednej celi z Sz. było bardzo uciążliwe. Kiedy w celi wyszło na jaw, że jestem księdzem, Sz. od razu zaczął do mnie odnosić się z niechęcią, a nawet nienawiścią.

Oddziałowy mianował mnie tzw. „starszym celi". Nie był to jakiś awans czy wyróżnienie, ale raczej związane z tym były szykany, bo „starszy celi" odpowiadał za wszystko, a więc za porządek w celi i za zachowanie się więźniów. Musiał też meldować stan więźniów przy każdym otwarciu drzwi, zwłasz­cza przy pobieraniu posiłków. Pobierał również dla wszyst­kich pewne dodatki, które czasami łaskawie przydzielano, np. cebulę czy zepsute dorsze.

Pewnego dnia przydzielono do naszej celi młodzieńca, którego przywieziono ze wspomnianego już wcześniej wię­zienia izolacyjnego. Osadzano tam więźniów opornych i tzw. niepoprawnych, do których z biegiem czasu i ja zostałem zaliczony. Niepoprawność moja polegała na tym, o czym już wcze­śniej wspominałem, że nie chciałem się zgodzić na propozy­cję donoszenia na współwięźniów. Kierownik polityczny, zwa­ny w języku więziennym „specem" -jak już o tym wcześniej wspominałem - oświadczył mi, że jeśli chcę wyjść na wol­ność, muszę tu w więzieniu udowodnić, że będę po odzyska­niu wolności obywatelem nie tylko lojalnym, ale pomocnym dla PRL. A więc już tutaj moja rehabilitacja ma polegać na tym, że będę tępił wrogów ludu, czyli donosił władzom wię­ziennym o wszelkich wrogich wypowiedziach więźniów na temat komunistycznej rzeczywistości. Na taką propozycję miałem z góry przygotowaną odpowiedź: „Ksiądz polski ma różne wady, bo jest człowiekiem, ale Judaszem nigdy". Reak­cja zwykle była taka sama: „To będziesz tu gnił, aż zdechniesz". „Ale z honorem" - odpowiadałem z satysfakcją w sercu.

Nie kończyło się jednak na pogróżkach i prognozach od­nośnie mej doli więziennej. Najwięcej cierpiała na tym moja matka. Na wszelkie jej pisemne prośby kierowane do różnych władz, otrzymywała odpowiedź: „Nie możemy synowi dać żadnej ulgi, ponieważ w więzieniu jest niepoprawny. Zapo­wiada, że jak wyjdzie na wolność, nadal będzie zwalczał ko­munizm i jego sługusów". Biedna Matka ze łzami w oczach w czasie odwiedzin błagała mnie: „Nie mów nic przeciw ustro­jowi, nie narażaj się, bo z tego powodu nie mogę ci pomóc". Było mi przykro z tego powodu. Prześladowały mnie matczy­ne łzy. Chciałem głośno, bardzo głośno krzyczeć: „Mamo, nie wierz tym kłamcom. Oni zmuszają mnie do takiej podłości, od której również ty odciągałabyś mnie gwałtownie, gdybyś zna­ła całą prawdę".

Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że jeszcze nie do­kończę zdania, a już przed sobą zamiast matki zobaczę nagą deskę zasłony, która opadała momentalnie, jeśli więzień w cza­sie widzenia powiedział cokolwiek, co się nie podobało panu i władcy. Zaciskałem więc zęby i tylko przeczącym ruchem głowy chciałem mamie przekazać, że to ohydne kłamstwa. Po widzeniu wracałem do celi bardziej przygnębiony aniżeli po wyroku. Do rana przewracałem się na więziennej pryczy nie mogąc stłumić goryczy, którą było wypełnione moje wnętrze.

Takim niepoprawnym był ów wspomniany chłopak, któ­rego umieszczono w naszej celi. O więzieniu izolacyjnym w Strzelcach Opolskich chodziły słuchy jako o kaźni, która nie ustępowała gestapowskiej. Nasz współwięzień przesiedział tam trzy miesiące. Wrócił blady i osłabiony do ostatnich gra­nic. Nie chciał opowiadać o przeżyciach w izolatce, ponieważ obawiał się „kapusiów" w celi.

Pewnego razu, miesięcznym zwyczajem, wrzucono do celi sześć zepsutych dorszy. Jako starszy celi podzieliłem dorsze, dając każdemu po jednym. Zrobiłem jednak wyjątek. Sz. ryby nie dałem, ponieważ otrzymywał paczki z Izraela, natomiast wygłodniałemu młodzieńcowi przydzieliłem dwa. To wywo­łało wściekłość Sz. Natychmiast szarpnął za „klapę" i wnet w celi pojawił się oddziałowy. „Ten sługa Boży nie dał mi dor­sza, który mi się należy" - ryknął, siny ze złości. Próżno tłu­maczyłem oddziałowemu powód mej decyzji. Może w głębi serca przyznawał mi rację, ale służbowym tonem rozkazał:

„Dajcie mu tego «śledzia» natychmiast".

Tymczasem jednak wygłodniały więzień „izolatki" zdą­żył zjeść oba dorsze, więc oddziałowy zapisał mnie do ukara­nia. Na szczęście ta sprawa jakoś się rozpłynęła. W tym czasie bowiem doszło incydentu, który zmienił sytuację.

W kilka dni później wszedł do celi wspomniany wcze­śniej Cygan, by nas ogolić. Ucieszyłem się, ujrzawszy dawne­go znajomego z więzienia w Katowicach. W czasie golenia opowiedziałem mu o wydarzeniu z Żydem Sz. Nic na to nie odrzekł i po ogoleniu nas wszystkich w celi, szybko zniknął. Nie upłynęła nawet godzina, gdy zgrzytnął zamek w drzwiach i do celi wszedł gwałtownie jakiś dryblas w ubraniu więzien­nym i rozejrzał się po nas wszystkich. Nagle skoczył do Sz. i zaczął go okładać pięściami. Bity podniósł nieludzki wrzask, ale nikt mu nie śpieszył z pomocą.

Jako starszy celi próbowałem interweniować, ale czując, że sam mogę oberwać, usunąłem się w kąt. Trwało to może pół minuty, po czym wojowniczy dryblas zniknął za drzwiami celi, a Sz. dalej wrzeszczał wniebogłosy, szarpiąc za tzw. „klapę» by w ten sposób wezwać oddziałowego do celi. Gdy ten wreszcie się zjawił, Sz. ryczącym głosem opowiedział całe wydarzenie. Oddziałowy wysłuchał i natychmiast kazał się Sz. spakować i opuścić naszą celę.

Było mi trochę przykro, że to może przeze mnie ucierpiał człowiek, ale nigdy nie spodziewałem się, że poskarżenie się Cyganowi spowoduje taką reakcję. Pomimo pewnej brutalno­ści, z jaką odbyło się to wydarzenie, odetchnęliśmy z ulgą, kiedy za Sz. zamknęły się drzwi celi i nie zobaczyliśmy go już nigdy w przyszłości. Przy sprzątaniu celi znalazłem zwiniętą karteczkę, na której Sz. napisał, że w razie jego śmierci chce być pochowany w obrządku mojżeszowym.

Spis treści

 

 

Radosne spotkanie

 

Nazajutrz wprowadzono do naszej celi dwóch więźniów. Na pierwszy rzut oka obaj wyglądali na ludzi uczciwych i spokojnych. Jednym z nich był organista z miejscowości po­łożonej koło Opola. Nasz nowy współlokator zaraz na począt­ku wyjawił, że bardzo pragnie spotkać w więzieniu kapłana, bo słyszał, że tu w więzieniu księża również odbywają kary. „Toś dobrze trafił, bo tu mamy księdza" - zawołał spontanicz­nie świadek Jehowy i wskazał na mnie.

Z ogromnym zdziwieniem i niedowierzaniem popatrzył i prawie natychmiast rzucił mi się ze łzami w oczach na szyję i głośno krzyknął: „Panie Boże, dzięki Ci za tę łaskę! Naresz­cie ktoś bliski sercu". W tym samym czasie odezwał się i ów drugi więzień, przybysz: „Utworzymy teraz koalicję, boja też jestem księdzem". Wówczas ogarnęły mnie radość i zdumie­nie. Ja również tęskniłem za bratnią duszą kapłańską. Chcia­łem mieć koło siebie kogoś naprawdę bliskiego, by przede wszystkim móc się wyspowiadać.

Trudno mi opisać naszą wspólną radość i otuchę, która napełniła nasze serca. Przybyłym kapłanem okazał się ks. Ta­deusz Czubak z Włocławka, którego „miłościwie panujący" skazali na dziesięć lat pozbawienia wolności za wrogą propa­gandę przeciwko Polsce Ludowej. Do tego „przestępstwa" doszło jeszcze usiłowanie ucieczki za granicę. Ks. Czubak przed aresztowaniem postarał się o „lewe" dokumenty i po­stanowił zbiec do Niemiec Zachodnich. Już we Wrocławiu oczekiwał na pociąg pośpieszny do Niemiec i na nieszczęście zasnął w poczekalni. Zbudzili go ubecy i zawieźli prosto do więzienia. Przeszedł ciężkie śledztwo, po którym Sąd Woj­skowy skazał go na dziesięć lat więzienia, oczywiście z art. 7 M. K. K. Postawiono mu zarzut ucieczki za granicę w ce­lach szpiegowskich.

Teraz lżej nam było już na sercu, a tematy rozmów były wciąż niewyczerpane. W celi utworzyła się koalicja złożona z dwóch księży i organisty, i opozycja w osobach: świadka Jehowy, prawosławnego, protestanta i jednego neutralnego, który prawie nigdy nie zabierał głosu w dyskusji, a zwłaszcza w sprawach spornych. W duchu ekumenizmu musiałem łago­dzić wynikające napięcia, bo ks. Czubak był bardziej nerwo­wy, a organista zazwyczaj płakał, gdy słyszał zarzuty wrogie Kościołowi. Za to pośpiewaliśmy sobie serdecznie, bo organi­sta utworzył coś w rodzaju tercetu. Śpiewaliśmy więc pieśni religijne i świeckie.

Przepisy więzienne zabraniały śpiewu w celi i nawet była za to przewidziana kara, lecz by stwierdzić, kto śpiewa, „kla­wisz" musiałby przykładać ucho do drzwi wielu cel. Na ogół w korytarzach więziennych panował hałas i zgiełk. Stukot drewniaków więziennych w liczbie czasami stu, gdy wyprowadzano więźniów na spacer, przypominał tupot kopyt koń­skich po drewnianej podłodze. Wrzaski i krzyki „klawiszy" z początku nas przerażały, ale z biegiem czasu przywykliśmy do nich. Czasami tylko zalegała taka cisza, że można było sły­szeć szum własnej krwi w żyłach. I to była cisza bardzo nie­bezpieczna, bo albo „klawisze" w miękkich pantoflach (by ich kroków nie było słychać) podglądali nas przez, Judasza", albo przygotowywał się „kipisz". Gdy więc zalegała cisza, gorącz­kowo chowaliśmy najdrobniejsze przedmioty, które raziły oko „klawisza" i za które można było otrzymać surową karę. Ale to się zdarzało najwyżej co dwa miesiące, najczęściej w nocy.

Kiedy więc więzienie rozbrzmiewało zwykłym hałasem, szczękami kluczy, głuchym odgłosem zamykanych drzwi cel, a nawet szczekaniem psów, myśmy sobie w celi nucili różne piosneczki. Najczęściej śpiewaliśmy pieśni religijne, w czym rej wodził nasz organista. Zamykał zwykle oczy i przebierał palcami, naśladując wodzenie po „klawiszach" organów. Jego poczciwa twarz jaśniała wówczas jakimś dziwnym blaskiem radości, a głos przybierał zabarwienia tenora, czy nawet so­pranu. Ale dla wszystkich śpiew był jakimś ukojeniem i jakby zanurzeniem w błękitne jezioro i ucieczką od rzeczywistości. Najlepszy głos miał nasz współwięzień prawosławny. Wszy­scy obowiązkowo musieliśmy nauczyć się piosenki w języku rosyjskim- „Studientoczka, wieczamaja zaria". Jedynie świa­dek Jehowy nie łączył się nigdy z nami w śpiewie i na uboczu mruczał jakieś nieznane nam melodie.

Spis treści

 

 

Praca w wytwórni obuwia

 

Pewnego dnia zostałem wezwany do „speca" na rozmo­wę. Zwykle nie wróżyło to nic dobrego. „Spec", czyli wycho­wawca polityczny, miał dziwną satysfakcję w psychicznym dręczeniu więźnia i zastraszaniu go karami, które czekają go w przyszłości. Jakież więc było moje zdumienie, kiedy powitał mnie bardzo grzecznie i przyjaznym głosem oznajmił mi, że pomimo moich strasznych win, Polska Ludowa proponuje mi pracę w więzieniu. „Jest to dla was wielkie dobrodziej­stwo, więc myślę, że będziecie pracować uczciwie, a przede wszystkim nie będziecie uprawiali żadnej propagandy" — po­uczał mnie więzienny „ojciec duchowny".

Nie dowierzałem wspaniałomyślności Polski Ludowej i za­raz zrodziła się we mnie myśl, że za tym kryje się jakiś pod­stęp. Praca była moim marzeniem od samego początku pobytu w więzieniu. Jednym z czynników, które najbardziej przygnę­biają więźnia i powodują jego psychiczne załamanie, jest bez­czynność. Toteż po usłyszeniu takiej propozycji żywiej zabiło mi serce. Przecież praca to przede wszystkim jakiś kontakt z ludźmi, to zajęcie, które wypełnia czas, oraz lepsze warunki egzystencji. Pomimo więc nieufności, chętnie wyraziłem zgo­dę i obiecałem, że będę sumiennie pracował.

Dwa dni później rozpocząłem pracę w więziennej wytwór­ni obuwia. Była to filia fabryki obuwia w Opolu, o nazwie „Otment". Hala fabryczna dzieliła się na dwie części: szwal­nię i montażownię. W szwalni przygotowywało się poszcze­gólne elementy, by je następnie składać na montażowni. Mnie przydzielono do szwalni, gdzie na elektrycznej maszynie mia­łem przyszywać skórzane języki do butów. Z wielkim zapa­łem zabrałem się do pracy. Nie pamiętam, jaka była norma dzienna, bo ta wciąż się zmieniała, ale wiem, że w ciągu dzie­sięciu godzin - bo tyle trwała dzienna praca - trzeba było przy­szyć do tzw. kapy około tysiąc języków.

Zasiadłem więc na fabrycznym stołku przed maszyną do szycia, według instrukcji włączyłem prąd i rozpocząłem pracę w Imię Boże. Czynność wydawała się bardzo prosta, ale na początku sprawiała niemałe trudności. Należało przeszyć ję­zyk w kształcie litery „z" w ramkach. Szycie dokonywało się przez naciskanie nogą pedału - i tu powstała cała trudność. Podobnie jak sprzęgło w samochodzie musi być naciskane z wyczuciem, do czego trzeba nabywać wprawy, tak też i pe­dał maszyny do szycia musi być regulowany z wyczuciem. Gdy nacisnąłem bez wyczucia, igła poleciała błyskawicznie przez całą szerokość kapy, pozostawiając poza obrębem języ­ka dość pokaźne dziury. W ten sposób zniszczyłem produkt, a za to groziła surowa kara.

Gdy zniszczonych elementów nagromadziło się już dość dużo, zaprzestałem pracy i siedziałem bezradnie, nie wiedząc co począć. Gdyby brakarz zobaczył moją pracę, mógł mnie natychmiast wyrzucić z pracy, a nawet oskarżyć o sabotaż. Byłem zrozpaczony, bo tak się cieszyłem, że po przeszło dwu latach siedzenia w dusznej celi, mogłem nareszcie nieco ode­tchnąć i pracować.

I oto w czasie moich gorzkich dumań przechodził koło mnie jakiś więzień, w wieku może dwudziestu lat. Widząc mizerne efekty mojej nieudolnej pracy, przystanął i powtórzył slogan, który dość często słyszałem z ust więźniów skazanych za prze­stępstwa pospolite: „Tu nie uniwersytet, tu trzeba myśleć". Na­stępnie obserwując mnie bacznie powiedział: „To nie wiesz fra­jerze, co trzeba zrobić? Bierz młotek i zaklep te dziury". Od­szedł z uśmieszkiem, ale wydawało mi się - przyjaznym.

Pouczony, natychmiast przystąpiłem do działania. Rzeczy­wiście, okazało się, że zaledwie kilka lekkich uderzeń młot­kiem zaciera zupełnie dziury w skórze. Po chwili wszystkie podziurawione elementy były bez najmniejszego śladu otwo­rów, a brakarz nawet mnie pochwalił, twierdząc, że - jak na początek - wychodzi mi to całkiem dobrze. Ogarnął mnie wstyd, bo przecież zdawałem sobie sprawę z oszustwa. Kto­kolwiek będzie nosił te buty, dziury udrożnią się i będzie przez nie przeciekać woda do wnętrza buta.

Z biegiem czasu jednak wyleczyłem się z tych skrupułów, bo zauważyłem, że tu w wytwórni obuwia, skóry się nie oszczę­dza. Jeden z oddziałowych zwierzył mi się kiedyś w zaufaniu jako księdzu, że już nagromadził sobie tyle skóry, że jeśli ją sprzeda, będzie mógł dziesięć lat żyć dostatnio, nie podejmu­jąc żadnej pracy.

Niedziela była dla więźniów zwykłym dniem pracy. Przy­muszony, usiadłem z goryczą przy warsztacie, ale nie miałem zamiaru pracować. Byle tylko nie zjawił się w hali naczelnik -marzyłem. Kiedy tak siedziałem, rozmyślając o kościele w An­drychowie, w którym o tej porze normalnie odprawiałem Mszę św., ktoś mnie chwycił za ramię z tyłu. Przeraziłem się, ale odwróciwszy się zobaczyłem poczciwą twarz kierownika produkcji, Lwowiaka, który najwidoczniej również nie miał ochoty do pracy w niedzielę. „Chodźcie ze mną" - powiedział do mnie, nie czyniąc wymówek za moją bezczynność. Nie wiedziałem, dokąd mnie prowadzi, ale po drodze zagadnął lwowskim akcentem: „Pokażę wam pieczone buciki". Weszli­śmy do pomieszczenia, gdzie stały olbrzymie suszarnie, ogrze­wane prądem elektrycznym. W nich gotowe buty przechodzi­ły ostatni proces suszenia klejów, które były używane do produkcji. Kierownik otwarł olbrzymie drzwiczki i wyciągnął wielką, blaszaną platformę, na której było poustawianych około stu par wyprodukowanych butów. Kierownik nacisnął szpic jednego z nich, a wówczas rozległ się chrzęst podobny do na­ciśniętego, wypieczonego pączka i skóra zapadła się jak cia­sto naciśniętego ciastka.

„Widzieli wy pieczone buciki?" - zapytał mnie kierow­nik. „Tak się u nas w Polsce oszczędza" - dodał. Po prostu ktoś włączył zbyt silny prąd i buciki się upiekły. Trzeba było te sto par obuwia wyrzucić na śmietnik. Wówczas pomyśla­łem, że te kilkanaście podziurawionych przeze mnie kawał­ków skóry było kroplą w morzu marnotrawstwa i kradzieży, jakie tu miały miejsce.

Bywało i tak, że niektórzy oddziałowi mieli zaufanych więź­niów, którzy kawałki skóry ukrywali pod koszulą, wracając z pracy do celi. Za każdym razem odbywała się rewizja, celem sprawdzenia, czy więzień nie wynosi czegoś z produkcji, np. niebezpiecznych narzędzi. Otóż oddziałowi brali do rewizji tych więźniów, którzy dla nich kradli skórę i odbierali ją dla siebie. Mając świadomość tego rodzaju incydentów, wyzbyłem się skru­pułów odnośnie zniszczonej przeze mnie skóry.

Spis treści

 

 

Ksiądz i prokurator założyli „zakon"

 

Praca w wytwórni obuwia wykonywana była taśmowo. Metalowe pudła, tzw. „ręki", przesuwał pracownik po metalo­wej taśmie do swojego sąsiada i przejmował następny „rek" z elementami do wykonania. Owoc mojej pracy, przyszyte ję­zyki, odbierał siedzący obok przy stoliku chłopak liczący oko­ło dziewiętnastu lat i naklejał płótno na skórę. Odbywał karę za jakieś przestępstwa pospolite, był jednak dość kulturalny i życzliwy. Oddawałem mu swoje papierosy wykupione „na wpiskę", on natomiast czuwał i ostrzegał mnie przed najściem strażnika. W przyszywaniu języków doszedłem już bowiem do takiej wprawy, że czyniłem to mechanicznie, nie patrząc nawet na wykonywaną czynność. By nie ulec zautomatyzo­waniu, zacząłem się uczyć języka angielskiego i francuskiego. Na kolanach miałem skrawki papieru z notatkami i słówkami. Przyszywając mechanicznie języki, równocześnie powtarza­łem głośno teksty angielskie i francuskie, chroniąc w ten spo­sób umysł przed stępieniem. W razie zbliżenia się strażnika, mój ochroniarz kopał mnie z tyłu w siedzenie. Był to sygnał, by natychmiast ukryć notatki i z miną niewiniątka przyszywać języki do kapy.

Pewnego razu, przesuwając „rak" po metalowej taśmie do mego sąsiada, poczułem opór, co oznaczało, że następny pracownik nie wykonał swej pracy i nie przesunął pudła do przodu. Obejrzałem się do tyłu i ze zdziwieniem zobaczyłem, że na miejscu mego „ochroniarza" siedzi inny więzień. Nie pracował wcale i dlatego zahamował taśmową pracę. Podparł dłońmi czoło i tak siedział, a po twarzy płynęły mu łzy. Żal mi go było, bo wyglądał bardzo przyzwoicie. Podszedłem więc do niego i powiedziałem: „Bracie, nie płacz. Tu się nikt ludz­kimi łzami nie przejmuje. Jeśli nie będziesz pracował, stracisz pracę i wrócisz do celi, gdzie nuda zabija człowieka. Pracę masz ciężką, ale bierz się za nią czym prędzej". Kilka sztuk płótna przylepiłem do skóry. Po chwili mój towarzysz niedoli otarł łzy rękawem i już sam zaczął powoli wykonywać wyzna­czone zadanie. Powiedziałem mu na odchodnym: „Widzisz, a jednak potrafisz". Uśmiechnął się i wnet się przekonał, że tej pracy podoła.

Chociaż już nie pełnił roli mego ochroniarza, zaprzyjaź­niliśmy się dość szybko i pocieszaliśmy się nawzajem. Oczy­wiście nie wiedziałem, kim on jest z zawodu i za co otrzymał wyrok piętnastu lat więzienia. On również nie wiedział, kim ja jestem, ale to nie było ważne.

W takiej atmosferze upłynął prawie miesiąc. Pewnego przedpołudnia zjawił się w wytwórni obuwia naczelnik w to­warzystwie komendanta. Obaj byli postrachem więźniów, to­też na ich widok każdy przykładał się do roboty, by „nie pod­paść". Ja również przyszywałem te obmierzłe języki tak su­miennie i gorliwie, jak nigdy dotąd. Przecież to mój najwięk­szy wróg miał przechodzić koło mnie, więc nie wolno było niczym się narazić. „Byle tylko szybciej przeszedł dalej" - prosiłem z całego serca Pana Boga. Ale właśnie obaj panowie życia i śmierci zatrzymali się przy mojej maszynie. Chwilę stali i przypatrywali się mej pracy. Po chwili naczelnik ode­zwał się do komendanta: „Władek, czyś ty widział kiedy taki zakon?". Komendant spojrzał bacznie na nas obydwu. „Wi­dzisz, takiego zakonu jeszcze tu nie było. To ksiądz i prokura­tor stworzyli zakon i całkiem dobrze im się powodzi".

Spojrzeliśmy na siebie z ogromnym zdziwieniem. Nie wytrzymałem i spokojnie odpowiedziałem: „Tu jest zakon cier­pienia, który łączy ludzi bardziej niż każdy inny". „Aleja wam rozwiążę ten zakon" - warknął pan i władca. „Opuścić stano­wisko pracy i wracać do celi" - dodał.

I tak się skończyła moja „kariera" szewska, z której od­niosłem chyba tę korzyść, że poznałem właściwości skóry i miałem możliwość z bliska patrzeć, jak produkuje się buty. Oddziałowy natychmiast kazał nam opuścić stanowisko pracy i odprowadził nas do celi. Nawet nie zdążyliśmy się ze sobą pożegnać, bo nasze cele znajdowały się na różnych oddzia­łach. Później dowiedziałem się, że moim „współzakonnikiem" był rzeczywiście prokurator z Opola. Dostał wyrok piętnastu lat więzienia, rzekomo za łapówkę, ale raczej za to, że był niewygodny „miłościwie panującym". Zobaczyłem go jesz­cze raz w czasie widzenia. On mnie nie dostrzegł, bo stał w pewnym oddaleniu, a za kratami żona i dwie dziewczynki rzewnie płakały.

Spis treści

 

 

Najdłuższa pojedynka

 

Po incydencie w szwalni, przeniesiono mnie natychmiast do pojedynczej celi, w której spędziłem samotnie osiem mie­sięcy. Pobyt w pojedynce był zasadniczo karą, ale miał też swoje zalety. Przede wszystkim unikało się towarzystwa, któ­re bywało różne; czasem byli to pospolici złodzieje czy ban­dyci, którzy mieli polecenie od władz, by księżulkowi „umi­lić" życie. Dokonywali więc tego na różne sposoby. Miałem jednak wśród nich opinię, że piszę pospolitym przestępcom prośby do sądu i to podobno z pozytywnymi skutkami, a więc zostawiali mnie raczej w spokoju.

Byli też czasem cwaniacy, ugrzecznieni, udający politycz­nych męczenników (jak zresztą można było sprawdzić, za co ktoś został skazany?). Ci najczęściej byli na usługach UB. Sta­rali się pozyskać zaufanie współwięźnia, by z niego wycią­gnąć jeszcze sprawy, których nie udało się wydobyć w czasie śledztwa. Iluż to więźniów miało powtórne procesy przez takie wpadki w ciągu odbywania kary. W celi zbiorowej zawsze był jeden donosiciel - w żargonie więziennym „kapuś" - któ­ry dzięki swojej „dojrzałości" do życia wolnego w Polsce Lu­dowej skrzętnie donosił władzom o każdej nielojalności więź­nia. Nigdy nie wiadomo było, kto to jest. Czasem posądzało się człowieka niewinnego, a „kapusiem" był ktoś, po kim moż­na by się tego najmniej spodziewać.

Atmosfera nieufności bardzo męczyła. W pojedynczej celi ten problem odpadał, ale czyhały inne, o wiele groźniejsze nie­dogodności. Na pierwszym planie koszmar samotności. Wik­tor Hugo w jednej ze swoich powieści opisuje więzienie mu­rzyńskie w Tunisie. Była to szopa z dziurawym dachem. Desz­cze i wichry dawały się niesamowicie więźniom we znaki. Chorowali i głodowali, ale byli w jakiejś wspólnocie i poma­gali sobie nawzajem. To ich podtrzymywało na duchu.

Penitencjaria XX wieku, a zwłaszcza komunistyczna, wymyśliła izolację człowieka od społeczności. Wiktor Hugo zauważa, iż taka sytuacja więźnia jest gorsza od tortur. Naj­gorsza bowiem śmierć na świecie to śmierć w samotności. Na szczęście człowiek wcześniej oszaleje i to stanowi dla niego rodzaj ulgi. Jednak „homo est animal sociale". Wiedziałem o tym wszystkim, dlatego modliłem się: „Panie, nie pozwól, bym postradał zmysły".

Udręką dla więźnia w samotnej celi było również dotkli­we zimno. We wspólnej celi więźniowie w nocy łączą dziura­we koce, przytulają się do siebie i tak w nocy niska temperatu­ra nie daje się we znaki. W pojedynce ma się jeden lichy koc i nie ma się do kogo przytulić. Latem problem odpada, ale ja rozpoczynałem moją samotność pod koniec października. Ogrzewanie, zresztą liche, rozpoczynało się dopiero pod ko­niec listopada.

I tak rozpoczął się koszmar potwornie wlokącego się cza­su i rozmyślań, aż do bólu. Gdyby choć dali jakąś książkę lub gazetę. Gdyby pozwolili coś pisać, umysł byłby zaabsorbowany, ale posiadanie ołówka, nawet kawałka grafitu było prze­stępstwem, za które szło się do karcera. Noc na sienniku, w któ­rym znajdowała się starta już na proch słoma, i pod cienkim dziurawym kocem była również udręką. Zimno powodowało, że budziłem się co chwilę i rano wstawałem zmęczony i nie­wyspany. Wreszcie wpadłem na pomysł. Rozprułem siennik i nagi wsunąłem się w tę sieczkę. Trochę gryzło, ale było znacz­nie cieplej i przynajmniej mogłem zasnąć. Rano natomiast trze­ba było wstać wcześniej, przed pobudką, by się oczyścić z plew i kawałków starej słomy, które przyczepiły się do bielizny oraz do ciała, powodując całodzienne swędzenie.

Spodnie i bluzę więzienną trzeba było złożyć w kostkę na taborecie i wynieść na noc na korytarz, rano więc, przy otwar­ciu drzwi, więzień musiał się meldować ubrany tylko w bieli­znę. Gdyby więc strażnik zauważył ślady siennikowej sieczki na kalesonach czy koszuli, zostałbym ukarany za rozdarcie sien­nika, czyli za niszczenie mienia państwowego. Jakoś jednak udało mi się uporać z tymi trudnościami i nie podpadłem ani razu. Dzięki uchronieniu nóg przed nocnym chłodem, mogłem przynajmniej nieco zasnąć i na chwilę zapomnieć o bezna­dziejnej i koszmarnej rzeczywistości.

Gorzej było z samotnością. Gdyby nie rozmowa z Bo­giem, nie pisałbym dzisiaj tych pamiętników. Bóg był jedy­nym moim rozmówcą. Przyznam, że nigdy w życiu nie modli­łem się tak żarliwie, jak wówczas w mojej samotności. Co­dziennie odmawiałem wszystkie trzy części różańca świętego. Ułożyłem sobie w pamięci listę intencji, za które ofiarowałem moje modlitwy - za żywych i umarłych. Świadomość, że nio­sę pomoc moją modlitwą, połączoną z cierpieniem, niosła ulgę duchową i pozwalała przetrwać wlokące się godziny i dni po­dobne do siebie jak dwie krople więziennej zupy.

Wymyśliłem jednak pewien plan, który mnie uchronił od bólu głowy i otępienia. Postanowiłem zorganizować sobie wielki kurs powtórki wszelkiej wiedzy, jaką w życiu zdobywałem, zarówno świeckiej, jak i teologicznej. A więc po śnia­daniu i cząstce różańca rozpoczynała się lekcja powtórki z ję­zyka polskiego, następnie z niemieckiego, łaciny czy greki. Po obiedzie przypominałem sobie lekcje historii, geografii, bio­logii i inne przedmioty z zakresu szkoły średniej. W następ­nym dniu próbowałem odtworzyć w swoim umyśle zasoby wiedzy teologicznej, i tak na zmianę. Po prostu usiłowałem sobie przypomnieć, co jeszcze, po latach, pamiętam z danego przedmiotu. Umysł w takich okolicznościach pracuje inten­sywniej, więc czasami przypominałem sobie wiadomości, które gdzieś wyłaniały się z zakamarków pamięci, choć wydawały się dawno zapomniane.

Czasem zapomniałem jakieś nazwisko, dawniej mi zna­ne. Wtedy z uporem powtarzałem po kolei litery alfabetu i po wielu próbach krzyczałem „eureka". Było to wszystko banal­ne i dziecinne, ale - przeplatane modlitwą- wypełniało wlo­kące się więzienne godziny samotności i uchroniło przed utra­tą nadziei.

Pewnego dnia, w czasie spaceru trwającego 10 minut, zauważyłem nowego więźnia, który stał się moim sąsiadem. Niedługo po spacerze rozległo się pukanie alfabetem Morse'a. W tej dziedzinie byłem już tak wykwalifikowany, że potrafi­łem rozróżnić pukanie prawdziwe od prowokacyjnego. Czym się różniły od siebie, tego nic umiem określić, to kwestia wy­czucia. Od razu zorientowałem się, że to sąsiad chce się ze mną skontaktować. Ale czy on nie jest podstawiony celowo, by mnie prowokować? Z ogromną więc ostrożnością podją­łem rozmowę, która była bardzo ogólnikowa. I tak rozpoczął się nowy etap mej samotności, kontakt z człowiekiem, który znalazł się w tej samej sytuacji co ja. Było trochę ożywienia więziennej monotonii, ale towarzyszył temu lęk, czy „klawisz" o tym wie. Postanowiłem jednak ryzykować, bo i cóż miałem do stracenia. Mój sąsiad był wyspecjalizowany i biegły w stu­kaniu alfabetem Morse'a, a ja, jako więzień z czteroletnim stażem, również nie ustępowałem mu w tej dziedzinie, więc od tego czasu rozmawialiśmy ze sobą dniami i nocami, jak gdybyśmy mieszkali wspólnie w jednej celi.

Pewnej nocy zastukał do mnie i przekazał mi dość dziw­ną wiadomość: „U mnie jest wywiercona w ścianie dziura do twojej celi. Jej głębokość sięga tylko do połowy ściany i ty możesz się do niej dowiercić". I znów byłem w rozterce. Bo jeśli władze to wykryją, gotowe sporządzić proces za niszcze­nie mienia państwowego, a może nawet za chęć organizowa­nia ucieczki. Kilka dni wstrzymałem się od tej akcji, pomimo licznych alarmów sąsiada. Ale w tej potwornej monotonii ży­cia, jaką jest pobyt w pojedynce, pragnienie jakiegoś choćby drobnego urozmaicenia i nowości jest tak silne, że przezwy­cięża rozsądek i nawet lęk przed odpowiedzialnością.

Uległem tej pokusie i zabrałem się do roboty. W mojej wię­ziennej pryczy była już wcześniej wyłamana metalowa noga. Miała dość ostre zakończenie, mogła więc rzeczywiście dobrze służyć do wiercenia w murze. Wspólnie zlokalizowaliśmy miej­sce pracy i nocą rozpocząłem wiercenie cegły, która jednak była dosyć twarda. Każdy odłamek cegły trzeba było wrzucać do kubła sanitarnego i pokruszyć go na proszek, by przypadkiem nie został zauważony przy jego opróżnianiu. Praca trwała bli­sko dwa miesiące. Sąsiad ponaglał mnie, bym się pośpieszył, ale ja byłem mimo wszystko bardzo ostrożny. W dzień trzeba było zamaskować otwór, zalepiając go chlebem.

Sąsiad stale stukał od swojej strony, bym się orientował odnośnie kierunku wiercenia, a ja powoli, ale konsekwentnie pogłębiałem mały, okrągły otwór w ścianie, o średnicy około trzech 3 cm. I wreszcie nadeszła oczekiwana chwila. Ostry koniec metalowego drążka wsunął się bez oporu do sąsiedniej celi. Ponieważ, sąsiad pilnie śledził postępy mojej pracy, krzyk­nął z radości. Było to jednak bardzo niebezpieczne. Głośniej­sze odezwanie się w nocy mogło być posłyszane na korytarzu przez „klawisza", który w miękkich pantoflach filcowych skradał się od drzwi do drzwi, nadsłuchując, czy wewnątrz się coś nie dzieje. Mógł więc wtedy łatwo usłyszeć okrzyk naszego tryumfu.

Ja też nie kryłem zadowolenia. To niby taka drobna rzecz, ale w tych warunkach beznadziejnej samotności stanowiła wydarzenie niemal historyczne. Najważniejsze było to, że kosz­mar samotności, który przyprawiał o ból głowy, a raczej mó­zgu, został pokonany; że udało nam się przechytrzyć ubeków, którzy za wszelką cenę chcieli odizolować człowieka od człowieka.

Wydrążony tunel ułatwił nam wzajemne kontakty. Zwinę­liśmy gazetę w rurkę, którą przepchaliśmy przez otwór w ścia­nie i w ten sposób mogliśmy swobodnie rozmawiać, nie będąc przez nikogo podsłuchiwani. W ten sposób nasze życie stało się jakoś bardziej ludzkie.

„Tunel" służył nam przez parę miesięcy. Przed wyjściem na spacer trzeba było otwór skrzętnie zamaskować, by go nie wywąchały ubeckie nosy. Dzięki Bogu, nie podpadliśmy ani razu.

Spis treści

 

 

Izolatka

 

I tak płynęło życie samotne, przez całe miesiące, którego monotonię nieco urozmaicał nam „tunel". Sąsiadem moim był dziewiętnastoletni chłopak z Lubelszczyzny, skazany na pięt­naście lat więzienia za udział w partyzantce antykomunistycz­nej. Nigdy nie zobaczyłem go z bliska, bo spacery odbywały się osobno, w pojedynkę. Nie znałem nawet jego nazwiska, ani on mojego, bo w razie wpadki lepiej było mniej wiedzieć. Pewnej nocy „klawisz" otworzył z hukiem drzwi mojej celi, kazał mi powstać i w bieliźnie wyjść na korytarz. Następnie poprowadził mnie na piętro i kazał wejść do biura, gdzie cze­kał znany mi już z poprzednich przesłuchań ubek, znany w więzieniu jako cynik i sadysta.

Trząsłem się z zimna, bo mnie wyrwano z pryczy chyba o północy, a noc była zimna. Kazał mi usiąść na taborecie, a sam, paląc papierosa, dłuższy czas przeglądał jakieś szpar­gały, których dość duża ilość leżała na stole. Wreszcie powstał i zaczął spacerować, aż w końcu zagadnął: „Trzęsiecie się, Sanak, ze strachu i wcale się wam nie dziwię. Źle się wam tu siedzi, więc postanowiliście sobie urozmaicić życie". Zadrża­łem na całym ciele, bo byłem pewien, że podpadliśmy z na­szym „tunelem". Ale oto usłyszałem z ust pana i władcy okrzyk:

„Zachciało się wam zakładać w więzieniu organizację pod­ziemną. Myślałem, że wy jesteście mądrzejsi, by ważyć się na coś takiego. My wiemy wszystko bardzo dokładnie, a wy te­raz wyśpiewacie coście działali i kogoście werbowali".

Oniemiałem, ale i odetchnąłem, że to nie nasz „tunel", tyl­ko kolejna prowokacja. „Zakładaliście organizację podziemną w więzieniu" - takie oskarżenia słyszałem już nieraz w czasie mego pobytu w więzieniu. Niektórym więźniom fingowano pro­cesy, oskarżając ich o zakładanie organizacji lub przygotowy­wanie ucieczki. Wcześniej nie przyszło mi nawet na myśl, że i ja padnę ofiarą tak podłej, ubeckiej perfidii. Wyrok ośmiu lat więzienia, jaki otrzymałem za wyimaginowane przestępstwa, widocznie wydał się zbyt łagodny władzy ludowej.

Po chwili oskarżyciel zaczął odczytywać zeznania około dziesięciu świadków, których nazwisk nigdy w życiu nie sły­szałem. Ci zeznawali, że ich werbowałem do organizacji, któ­ra miała na celu wywołanie buntu w więzieniu, a po wyjściu na wolność obalenie władzy ludowej.

W więzieniu można było spreparować każde oskarżenie. Nie brakło nigdy ludzi, którzy za byle ochłap lub za obietni­cę wcześniejszego wyjścia na wolność gotowi byli służyć oskarżeniem z góry ułożonym przez ubeków i złożyć go przed sądem.

Wysłuchałem tych bzdur wyssanych z palca ze spokojem, ale równocześnie wstąpił we mnie jakiś duch buntu i goryczy. Najgorsze myśli ogarniały mój umysł i wyobraźnię. „Zbiry komunistyczne, mało wam jeszcze mego upodlenia i udręki?" - myślałem. Opanowałem jednak moje emocje i oświadczy­łem spokojnie: „Dziwię się, że tego rodzaju chwyty stosujecie panowie wobec więźnia, który już piąty rok chlipie więzienną zupę. Myślałem, że wymyślicie coś nowego. Te wasze meto­dy znam już od lat. Oświadczam krótko, ani mi się śniło o za­kładaniu tajnej organizacji, a tych ludzi nigdy nie widziałem. Jest to podła prowokacja, wobec której protestuję całym moim człowieczeństwem".

Ubekowi zaświeciły się złowrogo oczy. Myślałem, że mnie uderzy, lecz on podał mi długopis i powiedział: „Macie kilka godzin czasu, z największą dokładnością opiszecie tu waszą organizację oraz członków, których zwerbowaliście. Im uczy­nicie to dokładniej, tym dla was lepiej". Mówiąc to, wyszedł z biura, zamykając drzwi na klucz.

Zostałem sam. Było mi bardzo zimno, bo miałem na sobie tylko bieliznę więzienną. Doszedł mnie głos zegara z wieży pobliskiego kościoła. Wydawało mi się, że wydzwania godzi­nę drugą po północy. Pomimo zimna, jakie odczuwałem, ogar­nęła mnie senność. Na pozostawionym arkuszu papieru nie postawiłem ani kropki. Oparty o twardy stół zasnąłem snem kamiennym.

Nad ranem zgrzytnął otwierany zamek w drzwiach i wszedł mój srogi oskarżyciel. Popatrzył na pustą kartkę papieru i na­tychmiast zawołał oddziałowego i kazał mnie odprowadzić do celi. Czułem się spokojny w ścianach mojej pustelni, którą zamieszkiwałem już od ośmiu miesięcy.

Ponieważ sprawa zakładania organizacji nie przeszła ni­gdy przez moją myśl, zignorowałem to ostatnie przesłucha­nie. Uznałem je za jeszcze jeden sposób szykanowania i za­straszania. Przez „kanał" zdałem ścisłą relację sąsiadowi, któ­ry całe wydarzenie podsumował kilkoma soczystymi epiteta­mi pod adresem UB. A jednak sprawa zakładania tajnej organizacji wpłynęła jako oskarżenie do prokuratury w Opolu i gro­ziła mi druga rozprawa, która mogła się zakończyć skazaniem na kolejne dziesięć lat. Dowiedziałem się o tym już po wyj­ściu z więzienia, kiedy otrzymałem z prokuratury w Opolu zawiadomienie o umorzeniu mojej sprawy z powodu braku wystarczających dowodów.

W trzecim dniu po owym nocnym śledztwie „klawisz" kazał mi się spakować i opuścić celę 218. Nie zdążyłem nawet pożegnać się z przyjacielem za ścianą, bo oddziałowy stał w drzwiach i przynaglał do pośpiechu. Westchnieniem i wzro­kiem pożegnałem celę, w której przeżyłem tak wiele zmagań duchowych, tak wiele wzruszeń i emocji. Zaprowadzono mnie do magazynu i kazano zabrać zaplombowany worek, który już wielokrotnie podróżował ze mną. Oznaczało to, że zostaję prze­niesiony do innego więzienia i mój majątek pojedzie ze mną.

Stałem więc z tym workiem na plecach na podwórku wię­ziennym i czekałem na transport. Ale „suka" więzienna wcale się nie zjawiła, natomiast podszedł do mnie „klawisz" z psem. Zakuł mnie w kajdany i kazał ruszać naprzód. Pies mnie obwąchał, i tak w trójkę pomaszerowaliśmy do bramy więziennej. Ponieważ obie ręce miałem zakute w kajdany, mój worek mu­siałem ściskać pod pachą. Na szczęście był bardzo lekki. Zaku­cie w kajdany jest gorszym upokorzeniem dla człowieka niż uderzenie w twarz. Wtedy tak bardzo, aż do bólu czuje się skrę­powanie wolności, co dziwnie poniża i depta godność osobistą.

Oszołomiło mnie powietrze po opuszczeniu murów wię­ziennych i blask słońca prawie mnie oślepiał. Był to chyba początek lub koniec lipca, bo rachubę zatraciłem. Ludzie w Strzelcach Opolskich już przywykli do takiego widoku, nie­mniej jednak z zaciekawieniem spoglądali na prowadzonego bandytę, względnie niemieckiego zbrodniarza, bo tak ich in­formowano. Nie wiedzieli jeszcze, że strażnik z psem i karabi­nem maszynowym na plecach prowadzi osobnika „gorszego niż bandytę".

Cudowny rozkwit przyrody, której nie widziałem już czte­ry lata, oszołomił mnie na chwilę, ale wnet strach wziął górę nad radością. Zrozumiałem, że prowadzą mnie do więzienia izolacyjnego. Słyszałem o nim wiele od więźniów, którzy je zaliczyli. Wracali stamtąd wychudzeni jak więźniowie z Oświę­cimia i zalęknieni do tego stopnia, że bali się opowiadać o tym, co tam przeżyli.

Wiedziałem jednak o głodzie tam panującym, o nieludz­kich warunkach pobytu w celi, o bunkrach w podziemiu. Były takie pomieszczenia, w których więzień musiał stać po kostki lub nawet po kolana w wodzie, nie mogąc się położyć. Wszyst­kie te okropności zawirowały mi w głowie w czasie drogi przez miasto i nogi mi się chwiały, ale strażnik popędzał, by iść prę­dzej i straszył mnie psem. Dowlokłem się wreszcie do ponure­go budynku, otoczonego wysokim murem, na którym były umieszczone budki wartownicze. Nad żelazną, ciężką bramą widniał napis: „Więzienie nr 2 w Strzelcach Opolskich". Był to niewielki pawilon, stojący samotnie w polu, nieopodal dro­gi wiodącej ze Strzelec Opolskich do Góry św. Anny.

Wiedziałem, że tu osadzają tzw. „opornych", to znaczy tych, którzy odmówili donosicielstwa oraz okazywali się mało „błogonadiożni" w stosunku do reżimu więziennego. Chodzi­ło o to, aby „zmiękli". Coraz bardziej uświadamiałem sobie, że rozpoczął się dla mnie okres „zmiękczania". Żarliwa mo­dlitwa krzepiła mnie, by się nie rozpłakać w głos i nie sprawić radości ubekom. Zacisnąłem więc zęby i przekroczyłem próg pawilonu izolacyjnego. Po chwili znalazłem się w pojedyn­czej celi. Inne było jej umeblowanie niż w poprzednim wię­zieniu. Właściwie jedynym meblem był kubeł sanitarny, obok dzbanek z wodą, bez miednicy, a w kącie cienki siennik ze zwiniętym kocem, bez prześcieradła i jakiejkolwiek poduszki, choćby ze słomy, jak to było w więzieniu centralnym. Malut­kie okienko, umieszczone wysoko pod sufitem, zasnute paję­czyną i nigdy nie otwierane, przepuszczało nikłe światło słoneczne. Maleńki taborecik dopełniał „komfortu" tego miej­sca, w którym znów miałem przeżyć kilka miesięcy samotności.                                           

Ogarnęło mnie jakieś dziwne otępienie. Przytuliłem się do brudnej ściany, by nieco ukoić ból głowy. Za chwilę straż­nik otwarł drzwi i krzyknął: „Kolacja!". Należało według re­gulaminu stanąć na baczność z miską glinianą i drewnianą łyż­ką w ręce, i zameldować swoją obecność w celi. „Kalfaktor" z kotła chlusnął mi do miski około litra zupy i drzwi zamknęły się. Usiadłem na taborecie, miskę złożyłem na kolanach i spoj­rzałem na zawartość. Zupa miała kolor szarej wodzianki. By­łem głodny, więc wypiłem bury płyn, po czym umyłem miskę nad kubłem sanitarnym. Po apelu położyłem się spać.

Nazajutrz pobudka o godz. szóstej i śniadanie składające się z kawałka twardego chleba oraz litra „kawy", raczej wody zaprawionej cykorią, bez cukru. Rozpoczął się dzień w izolat­ce bez jakichkolwiek „urozmaiceń". Przed południem wypusz­czono mnie na dziesięciominutowy spacer, oczywiście w po­jedynkę. Plac spacerowy to rodzaj głębokiej studni, otoczony wysokimi murami. Na każdym rogu znajdowała się zwyżka, w której siedział uzbrojony strażnik. W czasie spaceru każdy z nich wyciągnął karabin przez okienko w budce i wycelował w moją stronę, pewnie w obawie, bym nie uciekł. W pewnym momencie, przechodząc naprzeciw zwyżki, rozsunąłem koszulę i wskazałem strażnikowi, by strzelał. Dostrzegł ten mój gest, bo potrząsnął lufą karabinu, a dozorca spaceru wrzasnął: „Ręce do tyłu" - i spacer się zakończył.

Nie potrafię opisać mego stanu psychicznego w tym okre­sie. Były to cztery miesiące zmagań duchowych, duchowej goryczy i nieustannej modlitwy. Często powtarzałem: „Panie, daj siłę, by się zupełnie nie załamać". Tu przeżyłem najbole­śniej samotne Boże Narodzenie 1954 roku. Spędziłem te święta siedząc na taboreciku z głową przytuloną do ściany, co chło­dziło rozpalone skronie, i z zamkniętymi oczyma, by widzieć tylko żłóbek i w ustawicznej adoracji znaleźć ukojenie gory­czy, która przepełniała serce. W tych warunkach nie było mowy o wierceniu otworu w ścianie ani też o stukaniu alfabetem Morse'a . Królowały tu apatia i całkowita beznadzieja. A jed­nak Dzieciątko Boże w Swoje Święto nie zapomniało o pre­zencie dla mnie. Kiedy w godzinach przedwieczornych odbie­rałem sanitarny kubeł, zobaczyłem we wnętrzu małe zawiniąt­ko. W brudnej gazecie ktoś zawinął dwie duże pajdy więzien­nego chleba i to było dla mnie wielkim pokrzepieniem, bo głód dawał się we znaki. Łzami oblałem ten dar czyjegoś serca, uwa­żając go za przejaw opieki Bożego Dzieciątka nad moją nędzą. Jakoś raźniej poczułem się w mojej celi, jak gdyby jasny pro­myk z betlejemskiego żłóbka dotarł do tych kazamatów. Pozo­stawałem długie godziny na kolanach w dziękczynieniu.

Spis treści

 

 

Powrót na stare śmieci

 

Blisko cztery miesiące trwał mój pobyt w izolatce. Dzi­wiłem się, że ani razu nikt mnie nie wzywał na przesłuchanie, nikt z władz ze mną nie rozmawiał. Później zrozumiałem, że było to już niepotrzebne, ponieważ oskarżenie o zakładanie nielegalnej organizacji w więzieniu już było złożone w proku­raturze w Opolu. Pewnego dnia wyprowadzono mnie z celi. Zabrałem znów mój worek na plecy, mając ręce zakute w kaj­dany. Tym razem już nie pieszo, lecz „suką" więzienną zosta­łem odwieziony do „centralniaka" i osadzony we wspólnej celi. Znajomi, starzy więźniowie powitali mnie z wielką radością. Od tego czasu zacząłem uchodzić za doświadczonego więź­nia, bo przecież odbyłem izolatkę.

Po tygodniu od mego powrotu „klawisz" wezwał mnie i zaprowadził do biura, gdzie przeżyłem noc śledztwa w spra­wie zakładania tajnej organizacji. Zadrżałem na całym ciele. Pewnie moi opiekunowie doszli do wniosku, że już „zmię­kłem" w izolatce i teraz będę podatniejszy na wymuszenia fałszywych zeznań. „Niedoczekanie wasze! Panie daj pomyślałem.

Jakież było jednak moje zdziwienie, a zarazem wzruszenie, kiedy na biurku zobaczyłem brewiarz, autentyczny mój brewiarz, jeszcze w języku łacińskim, bo było to przed refor­mą (rok 1955). Skąd się tu wziął, mój przyjaciel, mój powier­nik rozmów z Bogiem? Wprawdzie przy aresztowaniu zabra­łem ze sobą brewiarz, ale odebrano mi go i więcej go nie wi­działem. A oto teraz leży na biurku ubeckim. Ubek wziął do ręki brewiarz i uroczyście, jakby z przechwałką zakomuniko­wał: „Władze więzienne zgodziły się na posiadanie w celi brewiarza. Prosiła o to wasza matka". Zaszumiało mi w gło­wie z radości, bo oto po przeszło czterech latach, po wielu zresztą moich i matki prośbach, otrzymuję brewiarz.

To najwspanialszy dar Opatrzności Bożej. Najlepsze przy­smaki przysłane z domu nie sprawiłyby mi tyle radości, co ta nieduża czarna książeczka, zdająca się do mnie wołać: „Już nie będziesz taki sam w pojedynce". Wyciągnąłem drżące ręce po ten skarb, ale mój władca z urzędową powagą oświadczył:

„My musimy sprawdzić, czy wam tu nie przesłano jakichś gryp­sów, dlatego wspólnie będziemy przeglądać każdą stronę". Można było stawiać kropki lub jakieś znaki pod niektórymi literami tekstu. Rozpoczęło się więc żmudne przeglądanie każ­dej cieniutkiej kartki brewiarza, a było tych kartek 1700.

Przez kolejne trzy dni przyprowadzono mnie do biura, gdzie w towarzystwie ubeka brewiarz poddawany był skrzęt­nej inspekcji. Wreszcie wręczono mi ten skarb, który niosłem do celi jak relikwię. Współwięźniowie nie mogli się nadziwić, że książka była źródłem tak wielkiej radości.

Odzyskanie brewiarza było zwiastunem jaśniejszych dni. Teksty psalmów i modlitw śpiewałem, by to trwało dłużej. „Hantabiles mi fuerant instificationes Tuae in loco peregratio-nis meae". Pomyślałem sobie, że trzeba było aż takich prze­żyć, by z tak wielkim pietyzmem odmawiać codzienną kapłańską modlitwę. Nigdy bowiem w życiu nie odmawiałem, a ra­czej nie śpiewałem brewiarza tak pobożnie, jak w tych wła­śnie czasach.

Ale w więzieniu, mimo potwornej monotonii, zdarzają się różne „urozmaicenia". Oto pewnego wieczoru znów mnie zaciągnięto do tego biura, z którym wiązałem najgorsze wspo­mnienia. Za biurkiem siedział jakiś szpakowaty, nieznany mi dotąd ubek i od razu zapytał: „Przez kogo wy tu macie kontakt z robotnikami pracującymi w andrychowskiej fabryce?". Spoj­rzałem na niego zdziwiony i odpowiedziałem dość niepokor­nie: „Dziwię się pańskiemu pytaniu. Ja tu siedzę za siedmio­ma kratami i pan uważa, że ja się mogę kontaktować z robot­nikami w Andrychowie?".

„Nie udawajcie niewiniątka, ktoś ze służby więziennej albo z personelu wytwórni obuwia może wam to ułatwiać. Wy klechy wszystko potraficie" - skomentował. Następnie odczytał mi pismo, które trzymał w ręce, w którym robotnicy z Andrychowskich Zakładów Przemysłu Bawełnianego zwracali się do władz więziennych z prośbą o to, bym w więzieniu był trak­towany ulgowo. W zamian za to obiecywali wypracować 120 proc. normy.

Łzy mi napłynęły do oczu, gdy wysłuchałem treści tego pisma. „My już postaramy się o ulgi, bo zasłużyliście sobie na nie" - cynicznie skomentował moją reakcję ubek. Na to od­rzekłem: „Pan jest opiekunem i przyjacielem ludu robotnicze­go, ja zaś w waszej opinii największym wrogiem. Ciekaw je­stem, czy gdyby pan siedział w więzieniu, to robotnicy rów­nież za panem prosiliby o ulgi?". „Wyście wszyscy jednacy" - z tymi słowy kazał oddziałowemu odprowadzić mnie do celi.

Kładąc się spać na więziennej pryczy, gorąco modliłem się za tych prostych ludzi, którzy najlepiej rozumieli ludzką niedolę. Przypomniały mi się słowa Wokulskiego z Lalki B. Prusa: „Gdy wszystko na świecie człowieka opuści, pozostały mu jeszcze trzy rzeczy: Bóg, ziemia i prosty człowiek".

Spis treści

 

 

Najświętsze przeżycie

 

Źródłem wielkiej i niespodziewanej radości w szarzyźnie więziennego życia była tzw. wypiska/Jeśli ktoś miał na kon­cie własne pieniądze przesłane z domu lub zarobione w wię­zieniu, mógł sobie kupić raz w miesiącu w kantynie więzien­nej Jak to już wcześniej wspomniałem, pewne produkty żyw­nościowe, których w sklepie już nikt by nie kupił. Były to ze­psute owoce, spleśniałe ogórki, Nadgniłe pomidory i od czasu do czasu pół kilograma cukru i kilogram cebuli. Bywała cza­sem końska kiełbasa.

Pewnego razu, odbierając zakupiony towar od ks. Andrze­ja Zachyty z diecezji częstochowskiej, który jako więzień pra­cował w kantynie, usłyszałem wypowiadane szeptem słowa:

„Zaglądnij do cukru". Nie rozumiałem o co chodzi, ale po przy­byciu do celi, ostrożnie i w tajemnicy przed kolegami wysy­pałem cukier do miski. I oto oczom nie wierzę. W białym pa­pierku zawinięta hostia mszalna i w maleńkiej fiolce po lekar­stwie jakiś płyn. To wino gronowe, a więc materia do odpra­wienia Mszy św.

Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Długo oglądałem podrzucone dary, jednocześnie bojąc się, by współlokatorzy tego nie dostrzegli. Ukryłem je w małym kartonowym pudeł­ku, w obawie, by krucha hostia się nie połamała i schowałem do wnętrza siennika. Tam było najbezpieczniej, tym bardziej że sypiałem na trzeciej pryczy piętrowej, a więc najwyżej, pod samym sufitem, i nikt z dolnych prycz nie mógł mnie obser­wować.

Do późnej nocy rozmyślałem nad zagadką, w jaki sposób do mnie dotarł ten skarb i w ogóle jak dotarł do więzienia? Nie odkryłem tej tajemnicy do końca mego pobytu w więzieniu, dopiero na wolności opowiedział mi wszystko jeden ze współ­więźniów, który był w tę akcję wtajemniczony. Otóż towar do więziennej kantyny dowoził osobiście i kontrolował sekretarz partii w Strzelcach Opolskich. Musiał to być człowiek zaufa­ny, ponieważ kantyna była jedynym miejscem, do którego z to­warem można było przemycić niebezpieczne akcesoria, jak piłkę do przecięcia krat, nóż, a nawet broń.

Towarzysz sekretarz pilnie więc badał i przeglądał towar, zanim znalazł się w kantynie. A jednak to on podrzucił nam, czterem księżom, hostię i wino, byśmy mogli w tych ponu­rych kazamatach odprawić Najświętszą Ofiarę. Dziękowałem Bogu za tego dobrego człowieka, za radość i pokrzepienie, jakie nam sprawił. Teraz chodziło tylko o stronę techniczną, jak to urządzić, by nie „wpaść", by nie zauważyli tego towarzysze niedoli, bo wśród nich był kapuś.

„Paramenty" liturgiczne, jeśli je tak można nazwać, były już gotowe: kielich - to szklanka po musztardzie idealnie wy­myta, patena - kawałek gdzieś zdobytej tekturki, korporał - to nieduży arkusz papieru, który otrzymywałem raz w miesiącu do napisania listu, i to wszystko. Zdawało mi się, że w obo­zach koncentracyjnych księża mieli lepsze „paramenty", bo oglądałem kielichy wykonane z drewna lub metalu. W więzie­niu stalinowskim takich możliwości nie było. Zniszczony mszalik z UNRRY miałem w sienniku. Patrząc na to wszystko mo­dliłem się: „Panie Jezu, wybacz to ubóstwo, ale Tobie nie jest ono dziwne".

Zdecydowałem, że Mszę św. odprawię w Święto Zmar­twychwstania Pańskiego, które właśnie się zbliżało. Rozpo­cząłem więc moje „preparatio ad Missam" (przygotowanie do Mszy św.), które trwało przez cały Wielki Tydzień. Jeszcze nigdy w życiu nie przygotowywałem się tak do Mszy św. i ni­gdy nie czułem się tak niegodny, by Ją sprawować. Z bijącym sercem oczekiwałem na tę chwilę, kiedy Zmartwychwstały Pan przyjdzie do naszej smutnej celi, by nas pocieszyć i pokrze­pić. Było mi żal, że w tej Mszy św. nie mogą uczestniczyć wszyscy obecni w celi, ale w ten sposób naraziłbym ludzi, którzy o tym pomyśleli, byśmy otrzymali hostię i wino.

Nadeszła wreszcie Wielkanoc 1955 r. Prawie całą noc nie spałem z wrażenia, a równocześnie obawiając się, by nie strą­cić na ziemię „paramentów", które ułożyłem na kocu służą­cym za okrycie. Była godzina piąta rano. Z pobliskiego ko­ścioła parafialnego w Strzelcach Opolskich dochodził stłumio­ny głos dzwonów. To był znak, że procesja rezurekcyjna ru­szyła. W pozycji klęczącej rozpocząłem: „In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Et introibo ad altare Dei".

Nie potrafię przekazać ani ustnie, ani pisemnie, co wów­czas odczuwałem, odprawiając w tej pozycji i w tych okolicz­nościach Mszę św. Wszystko, co próbowałem napisać, jest zaledwie dotknięciem tego, co przeżyłem. Jedynie Bóg zna w pełni moje wewnętrzne doznania z tamtych chwil. Niech więc one pozostaną w moim i Jego Sercu.

Przez wąską szybę okienka więziennego przedzierały się wiosenne promyki słońca. Służyły one za świece w czasie Najświętszej Ofiary. Ćwierkające wróbelki na dziedzińcu wię­ziennym i na dachu śpiewały Wesoły nam dziś dzień nastał. Pode mną chrapali moi kompanii i nawet im na myśl nie przy­szło, co się dzieje w naszej celi. Tak bardzo chciałem sobie z Panem Zmartwychwstałym porozmawiać, ale już jeden z więźniów wstał i usiadł na pryczy. Wielkie misterium spo­tkania kapłana z Najwyższym Kapłanem w czasie wielkanoc­nej Eucharystii dobiegło końca. Pozostało tylko w sercu wiel­kie dziękczynienie i świadomość tego, że wolność jest bliska. Powtarzałem więc fragment dziękczynnego psalmu:

„Na wieki będę sławił Twe Imię Panie,

bo wielkie było dla mnie Twoje

miłosierdzie, a życic moje wyrwałeś z otchłani" (Ps 86).

Po Świętach Wielkanocnych jakoś rozjaśniło się moje ży­cie więzienne. Serce było pełne dziękczynienia za wielką ła­skę Mszy św. Opuścił mnie nastrój przygnębienia i beznadziejności. Do Mszy św., którą odprawiłem, użyłem tylko pół ho­stii i połowę wina. Drugą połowę materii mszalnej ukryłem i zabezpieczyłem skrzętnie w sienniku, by jej użyć - jak Bóg pozwoli - na Pasterkę. Nie wiedziałem jeszcze, że już hostie i wino będę miał na Boże Narodzenie w obfitości.

Zbliżał się dzień dwudziesty października 1955 r., święto patronalne archidiecezji krakowskiej, uroczystość św. Jana z Kęt, do którego od dawna miałem i mam do dziś wielkie nabożeństwo. Do niego modliłem się gorąco przed zdaniem matury, jego prosiłem o pomoc przy zdawaniu egzaminów w czasie studiów teologicznych i zawsze bywałem wysłucha­ny. W dniu jego święta zbudziłem się wcześniej jeszcze przed pobudką i usiadłem na pryczy. Miałem tej nocy dziwny sen. Otóż śniło mi się, że wychodziłem na wolność i w magazynie więziennym, po otwarciu mego worka, nie miałem się w co ubrać. W worku pozostały tylko stare spodnie, koszula i filco­we buty, które zabrałem z domu przy aresztowaniu. Ubrano mnie więc w jakieś łachmany i tak wyszedłem za bramę wię­zienną. I oto we śnie ukazuje się moja matka, która na ręce niesie sutannę, płaszcz oraz jesionkę. W tym momencie zbu­dziłem się. Nigdy do snów nie przywiązywałem większej wagi, choć dla więźniów często miały one wielkie znaczenie. Tym razem i ja zadumałem się nad tą jawą senną i czułem się nią zafrapowany.

Opowiedziałem swój sen towarzyszowi niedoli, zawodo­wemu złodziejowi, on zaś ze stoickim spokojem orzekł swoim żargonem: „Idziecie dzisiaj na wolność, frajerze". Zamilkłem i zamyśliłem się. Wolność po pięciu latach była już dalekim celem, dalekim światłem za gęstymi chmurami i czasem się zdawało, że już przestała istnieć. Świat wydawał się jednym olbrzymim więzieniem, w którym słychać tylko szczęk kluczy i huk zamykanych drzwi celi. Dzień rozpoczął się i popły­nął normalnie, szaro i smutno. Przed południem jeszcze jakieś słabe przebłyski wolności pojawiały się w moich myślach, ale powoli zaczęły gasnąć.

Takie były zwyczaje, że jeśli ktoś wychodził z więzienia na wolność, to zjawiał się w celi przed południem fryzjer, któ­ry strzygł i golił więźnia. Zazwyczaj więzień już coś wcze­śniej wiedział, że zostanie zwolniony. W moim przypadku nic takiego nie miało miejsca. W czasie obiadu zagadnąłem mego proroka wolności, że już go zawodzą prognozy, ale on nadal uparcie twierdził: „Dzisiaj pójdziesz frajerze na wolność".

Po południu intensywne marzenie o wolności już odpły­nęło, gdy nagle w żelaznych drzwiach zazgrzytał klucz i zja­wił się oddziałowy z jakimś pismem w ręce. „Sanak, pakujcie się" - warknął regulaminowo. „A dokąd, panie oddziałowy?" - zapytałem. „Dowiecie się później" - odpowiedział ponuro.

Serce biło mi jak młot. Ręce mi się trzęsły, gdy zabiera­łem najuboższy majątek na świecie, łyżkę, miskę, czapkę i koc. I właśnie zwijając koc, zawahałem się. W tym okresie, przed zimą trwała akcja renowacji wszystkich koców, bo niektóre się już rozpadały. Więźniowie, którzy się tym zajmowali, wie­dzieli, że często przebywam na pojedynkach, dlatego pomię­dzy dwa stare koce wszyli koc nowy i powstał rodzaj kołdry. Jakżeż dziękowałem Opatrzności za ten dar. Wychodząc z celi można było zabrać koc, byle go później oddać. I tu znalazłem się w rozterce. Zostawić ten wartościowy koc tym, co w celi zostają, czy też go zabrać, bo przecież nie wiem, co mnie cze­ka. Dosyć już wymarzłem w pojedynkach. W razie wyjścia na wolność, taki koc zostanie w magazynie, a szkoda, bo mógłby kogoś ochronić przed chłodem nocy.

Przełamałem się jednak i mój koc wręczyłem starszemu więźniowi, który siedział za pobicie żony i stale mi tłumaczył, że naprawdę była „gorsza od biesa". „Masz dziadek wspania­ły koc, abyś już nigdy nie bił swojej żony" - oświadczyłem mu na pożegnanie. Rzucił mi się na szyję z podzięką. Poże­gnałem i pana złodzieja, który z dumą i pewnością siebie zadeklarował: „A nie mówiłem ci frajerze, że idziesz na wol­ność". Wyszedłem z sali. Nogi mi drżały, ale jeszcze nie by­łem pewny, czy to wolność, czy też znowu przeprowadzka do innego kryminału.

Skierowano mnie do magazynu, gdzie już z mego worka powyciągano całą zawartość: spodnie, buty filcowe i brudnawą koszulę, które też przez pięć lat przebywały pod kluczem. „Klawisz" wydał komendę: „Zbierajcie się". Teraz już nie miałem wątpliwości, że to wolność. Ale jak wyjść na zewnątrz w spodniach i w koszuli, skoro to przecież dwudziestego paź­dziernika było już dość chłodno. Magazynier rozglądnął się po rozłożonych ciuchach i rzucił we mnie jakąś drelichową bluzę. Była to własność jakiegoś kierowcy, który siedział za spowodowanie katastrofy. Bluza była mocno poplamiona sma­rem samochodowym i nieco za ciasna. W końcu jednak stano­wiła jakieś okrycie, w którym mogłem wyjść na ulicę. Tak wystrojony stawiłem się przed obliczem pana naczelnika, któ­ry często mi wróżył, że palma mu urośnie na dłoni, jeśli wyjdę z więzienia.

Teraz wręczył mi jakiś świstek, na którym wypisano, że Józef Sanak po odbyciu pięciu lat więzienia, decyzją Rady Państwa zostaje warunkowo zwolniony, z zawieszeniem po­zostałych trzech lat kary na trzy lata. Komentarz był następu­jący: „Widzicie jak Polska Ludowa jest wyrozumiała! Macie jeszcze trzy lata do odsiedzenia a już idziecie na wolność". Ponuro odpowiedziałem mojemu długotrwałemu gnębicielowi: „To jest taka wyrozumiałość, jakby mi ktoś złośliwie uciął jedną nogę i powiedział, widzicie jacy jesteśmy dobrzy, mo­gliśmy ci uciąć obie nogi, ale ucięliśmy tylko jedną. Czy pan naczelnik może mi jednak odpowiedzieć, za co ucięto mi tę jedną nogę?". „Idźcie i nie odgryzajcie się, bo możecie tu jesz­cze wrócić" - odparł swoim tonem władca więzienia w Strzel­cach Opolskich. To mówiąc podał mi rękę, aleja tej „czcigod­nej" prawicy nie uścisnąłem i rzekłem: „Gorszemu niż bandyta ręki się nie podaje". Z tymi słowami skierowałem się do bramy więziennej, w której otwarły się nieduże zardzewiałe drzwiczki i wysunąłem się na wolność.

Spis treści

 

 

Pierwsze kroki na wolności

 

Stałem przez chwilę przed tą wielką bramą, która przypo­minała zacięte usta złego człowieka i nie wiedziałem, co po­cząć. Drżałem na całym ciele i mrużyłem oczy rażone bla­skiem dawno nie widzianego słońca. Wreszcie chwiejnym kro­kiem ruszyłem w stronę kościoła, z którym tylekroć łączyłem się duchowo, bo moja więzienna cela znajdowała się w sto­sunkowo bliskiej odległości. Kościół był zamknięty, więc uda­łem się do plebani i zadzwoniłem do ks. proboszcza. Starszy kapłan w sutannie otwarł drzwi i mierząc mnie od stóp do głów, zapytał czego sobie życzę. Pokazałem mu mój glejt więzienny i oświadczyłem, że jestem kapłanem z Andrychowa, który tu w pobliskim więzieniu przez trzy ostatnie lata spoglądał na kościół i słuchał jego dzwonów. „Tacy księża jak pan zjawiają się tu u nas bardzo często" - skwitował i zamknął drzwi przed moim nosem. Nie dziwiłem się mu, bo przecież mój wygląd nie zasługiwał na inne traktowanie.

Zamiast się cieszyć odzyskaną wolnością, tak wymarzo­ną, ogarnęła mnie jakaś apatia i pustka. Myślałem: „A może ja się już nie nadaję do pracy i w ogóle do życia na wolności?". Stałem tak chwilę bezradnie, lecz oto przecieram oczy i trud­no mi uwierzyć w to, co widzę. W moją stronę podąża matka, która niesie na ręce sutannę i płaszcz. „Czyżby mój sen się spełnił?" - pomyślałem. Zawiadomiono ją o moim zwolnie­niu warunkowym, więc natychmiast przywiozła mi okrycie i zgłosiła się do więzienia. Tam jej powiedziano, że już wy­szedłem, więc intuicyjnie udała się do pobliskiego kościoła. Splotły się nasze ramiona w serdecznym uścisku i stłumiony szloch towarzyszył nam przez dłuższą chwilę. Trudno było nawet dobrać słowa na powitanie. Łzy i szloch wyrażały całą treść naszej wspólnej pięcioletniej udręki. Matka przytuliła mnie do serca.

W przedsionku kościoła ubrałem sutannę. Wydawała mi się najwspanialszym strojem, jaki kiedykolwiek w życiu nosi­łem. Teraz już wspólnie z mamą zastukaliśmy do plebani. Tym razem drzwi otwarł inny kapłan, którym okazał się tutejszy proboszcz, ks. Zenon Zbanuszek. Przyjął nas bardzo serdecz­nie i zaprosił do siebie. Okazało się, że wiedział o moim poby­cie w pobliskim więzieniu. Doręczenie księżom hostii i wina do więzienia przez sekretarza partii odbyło się prawdopodob­nie z jego inicjatywy, ale nie zdradził się z tym ani słowem. Mogło to być niebezpieczne.

Po tylu latach pierwszy raz zasiadłem po ludzku do stołu i musiałem się uczyć posługiwać nożem i widelcem, bo przez pięć lat jedynym narzędziem do jedzenia była gliniana lub alu­miniowa miska i drewniana łyżka. Opowiadaniom i wspomnie­niom nie było końca. Noc prawie bezsenna, bo odzwyczaiłem się spać na miękkim tapczanie, z prześcieradłem i pachnącą kołdrą.

Rano kolejne przeżycie, na którego opis słowa za ubogie. Wspólnie z mamą pojechaliśmy na Górę św. Anny. Mama była tam już wcześniej, prosząc swoją patronkę o wolność dla swo­jego syna. W tym sanktuarium stanąłem po raz pierwszy po pięciu latach przy ołtarzu, by złożyć Najświętszą Ofiarę. U stóp ołtarza klęczała moja mama, a nasze serca wspólnie śpiewały:

„Będę Cię wielbić z całego serca

Panie mój i Boże

I na wieki będę sławić Twoje imię,

Bo wielkie było dla mnie Twoje miłosierdzie

A życie moje wyrwałeś z otchłani" (Ps 86).

 

 

Tej, która razem ze mną szła drogą krzyżową,

mej Matce poświęcam

Syn

Jaszczurówka,

klasztor Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego,

w Uroczystość św. Józefa 1999 roku

 

Spis treści

Strona główna