Karol Kosek
„Od wyzwolicieli zachowaj nas Panie”
Część I
Okres okupacji
sowieckiej 1939 - 1941
2. Wybuch wojny i „m i s j a”.
4. Przyjście „czerwonych” w
1939 roku.
5. Walka z okupantem
sowieckim.
6. Deportacje obywateli
polskich na Sybir.
8. Nieustająca agitacja i kult
Stalina.
9. Walka z Kościołem, religią
i moralnością chrześcijańską.
10. Demoralizacja i
prostytucja sowiecka.
12. Starania o „p a s p o r
t”, czyli o dowód osobisty.
14. Z b r o d n i e i morderstwa
j a w n e.
15. Tragiczna zmiana okupanta.
Przejścia do:
Część II Okres okupacji
niemieckiej 1941 - 1944
Województwo łuckie było jednym z województw „kresowych" II Rzeczpospolitej,
graniczącym z ZSRR. Na południu sąsiadowało z województwem tarnopolskim, na
zachodzie z lwowskim i lubelskim, na północy z województwem brzeskim.
Województwo łuckie było częścią większej krainy geograficznej - Wołynia,
którego główny obszar leżał w Ukraińskiej SRR. Polski Wołyń leżał w dorzeczu
Prypeci i jej dopływów, jak: Styr i Horyń ze Słuczą. Główne miasta Wołynia -
to: Kowel, Włodzimierz, Łuck (stolica), Równe, Dubno nad rzeką Ikwą (dopływ
Słuczy) i Krzemieniec.
Po województwie wileńskim i brzeskim woj. łuckie było jednym z
najbiedniejszych województw, o bagiennej i piaszczystej glebie na północy,
lepszej, czarnoziemnej na południu, ale o zacofanej gospodarce rolnej.
Przemysłu na polskim Wołyniu prawie nie było. Po reformie rolnej, tj. po
parcelacji wielkich majątków ziemskich w latach 1919-1927, pozostało na Wołyniu
około 38% wielkich majątków powyżej 100 ha ziemi. Średnie gospodarstwa od
10-100 ha stanowiły 46%, czyli 84% areału ziemi posiadali przeważnie zamożni
Polacy, a reszta gospodarstw od 2-10 ha, czyli jedynie 16%, pozostało w rękach
miejscowej ludności, przeważnie Ukraińców. Rozparcelowana ziemia dostała się
przeważnie polskim osadnikom wojskowym, którzy osiedlali się na Kresach w
zwartych „koloniach" po wsiach, rzadko w miastach. Wywoływało to
niezadowolenie chłopów ukraińskich, które wzrastało pod wpływem agitacji
antypolskiej, płynącej z komunistycznej Ukrainy.
Woj. łuckie, jedno z większych terytorialnie województw II Rzeczpospolitej,
posiadało jedynie około miliona mieszkańców, z których około 70% na wsi
przypadało na Ukraińców (prawosławnych), reszta na Polaków (katolicy), Czechów
(husyci) i Niemców (protestanci) - osadników jeszcze „z carskich czasów" -
i Rosjan (prawosławni) tj. byłych „białogwardzistów", którzy uciekli do
Polski po rewolucji październikowej w Rosji. W miastach powiatowych przeważała
- (do 75%) - ludność polska i żydowska. Tak np. w powiatowym Dubnie, na 25.000
mieszkańców około 10.000 przypadało na Żydów i tyleż mniej więcej na Polaków.
Resztę stanowili Ukraińcy.
Ponieważ w Polsce nie było „segregacji rasowej", więc ludzie różnych
narodowości i wyznań tak wymieszali się z sobą przez małżeństwa, a wszyscy
władali płynnie językiem polskim (urzędowym) i ukraińskim (ludowym, potocznym),
że trudno było określić, „kto jest kto". Dopiero w urzędzie - po namyśle -
taki czy inny obywatel przyznawał się do takiej czy innej narodowości i
wyznania. Zdarzało się, że noworodki, dzieci mieszanych rodziców, np. Niemca i
Czeszki, z braku odpowiedniego kapłana „pod ręką", chrzcił pop ukraiński,
prawosławny, który nadawał dziecku imię w „ruskim" brzmieniu.
Poziom oświaty ludności na Wołyniu był bardzo niski, ponieważ za
„carskich czasów" celowo utrzymywano analfabetyzm w społeczeństwie.
Dopiero w okresie 20-lecia II Rzeczpospolitej, gdy wprowadzono powszechny
obowiązek bezpłatnego nauczania w szkołach powszechnych w języku narodowym,
tj. polskim, ukraińskim, czeskim czy niemieckim - podniosła się oświata i
uświadomienie narodowe ogółu ludności. Ale nadal na podstawie rozmowy z
tamtejszym mieszkańcem przybysz z centrum Polski nie mógł wywnioskować z kim
mówi, bo niektórzy Ukraińcy opanowali doskonale polski język literacki,
natomiast wielotysięczna grupa, podająca się za zrusyfikowaną za cara polską
szlachtę zaściankową, płynnie mówiła po ukraińsku, z trudem po polsku. Pewne
jest, że wszyscy byli „polskimi obywatelami", że Żydzi opanowali handel
oraz „przemysł spożywczy" i stanowili grupę najzamożniejszą. Język polski
był językiem państwowym i dominującym, a większość ludności stanowili
prawosławni Ukraińcy, niechętnie nastawieni do „Lachiw", ale współżyjący
z nimi.
Sprawa skomplikowała się po agresji sowieckiej na Polskę 17 września
1939 roku. Sowieci przywieźli na Kresy, więc i na Wołyń, setki tysięcy żołnierzy
i urzędników, przeważnie Rosjan, kolonizatorów podbitego - w ich języku:
„wyzwolonego" - kraju, z którego do 22 czerwca 1941 wymordowali w
więzieniach lub „wywieźli" na Sybir czy do Kazachstanu tysiące obywateli
polskich różnych wyznań i narodowości jako ludzi „zbędnych" i „wrogich
dla władzy radzieckiej". Po agresji hitlerowskiej na Wołyniu (i na
Kresach) pozostały setki tysięcy Rosjan lub „ludzi sowieckich" różnych
narodowości, tj. jeńców wojennych lub żołnierzy, którzy zdążyli przebrać się w
cywilne ubrania i wraz z żonami i rodzinami oficerów sowieckich, które nie
zdążyły uciec na wschód, zmieszali się z miejscową ludnością, zmieniając jej
dotychczasowy skład etniczny.
Eksterminacyjna działalność UPA na Wołyniu doprowadziła do spalenia setek
wsi, do wytępienia polskiej ludności tak dokładnie, że z ludnych niegdyś osad w
powiatach Równe i Dubno prawdopodobnie nie ocalał ani jeden Polak.
Książkę tą napisałem na konkurs
„Kresy Wschodnie pod okupacjami
1939-1945”. Ideą przewodnią konkursu był „opis dnia codziennego”,
tj. codziennej martyrologii, próby oporu, klęski i sukcesy szarego
człowieka w walce ze Złem. O okupacjach sowieckich i niemieckich napisano już
sporo patetycznych książek, często stylizowanych w duchu dantejskim,
zapominając że bez łamania kości i smażenia w smole wybranych męczenników
całe miliardy (nie tysiące!) istot ludzkich przeżywały codziennie,
latami, pozornie „drobne”, czyli nieraz niesamowite udręczenia
s t r a c h u, poniżenia, zimna i głodu aż do ...
haniebnej śmierci włącznie. Najtrudniej
przedstawić codzienne bolesne sprawy i zainteresować nimi szeroki, często
obojętny ogół, żądny raczej sensacji. Moje własne doświadczenia są typowe dla
milionów Polaków i zarazem „wyjątkowe” z subiektywnego punktu widzenia.
Ojciec mój, Karol Kosek, syn Wojciecha i Rozalii z domu Ogarek, urodził się
na „rodowej” Koskowej Górze w październiku 1895 we wsi Bogdanówka, gmina
Jordanów, pow. Myślenice, woj. Kraków. Ojciec do szkoły nigdy nie chodził. Pisać i czytać nauczył się jako kilkunastoletni chłopak na
emigracji zarobkowej na Węgrzech od Polaków, towarzyszy niedoli. Był zdolny,
więc został bardzo dobrym krawcem, a egzamin czeladniczy zdawał w Białej
Krakowskiej u wuja swej przyszłej żony, a mojej matki, Joanny Lenart, urodzonej
20 XII 1901 we wsi Las, pow. Żywiec, woj. Kraków. Lenartowie pochodzili z
„lepszej rodziny”, bo podobno z rodu francuskich rycerzy, osiadłych w
średniowieczu, w wieku XIII-XIV, pod Krakowem, ale w XIX wieku byli to
tylko gospodarze na jałowych góralskich gruntach w gminie Ślemień. W rodzinie
Matki wszyscy
znali sztukę czytania i pisania, przekazywali ją potomkom i
sąsiadom, dlatego dom moich przodków nazywali mieszkańcy wsi „Skolniakówka”, bo
tam się ludzie „ skolili
”, czyli uczyli czytać na Biblii.
Matka moja celująco ukończyła szkołę podstawową „na Lesie”(!!), a
następnie półroczny kurs
handlowy w Krakowie dnia 10 XII 1918 r.[1]
Ojciec mój w latach 1918-1920 wraz z
trzema braćmi brał udział w walkach o niepodległość Polski w legionach i w
wojsku polskim, w pułku wadowickim. W czasie wojny poległo trzech jego
braci, a cała rodzina Kosków, tj. matka ojca z trojgiem młodszych dzieci
wymarła z głodu i chorób po śmierci przy pracy dziadka mojego Wojciecha, zanim
Karol wrócił z frontu do domu. Ojciec zdobył na wojnie - oprócz ran -
jakieś wysokie odznaczenia bojowe (których mi nigdy nie pokazał), stopień
kaprala i przydział ziemi na Wołyniu. Ziemi tej nie wziął, bo nie chciał
mieszkać na Kresach. W 1923 ojciec ożenił się z moją matką i osiadł w jej wsi
„na Lesie (!!). Matka prowadziła sklep w Kółku Rolniczym, ojciec otworzył
warsztat krawiecki. Po moim urodzeniu się „na Lesie (!) 16 X 1924 przyszło
na świat jeszcze dwu braci, Eugeniusz i Edward, którzy zmarli w
niemowlęctwie na koklusz. Ja przeżyłem i po ukończeniu roku - zgodnie ze
zwyczajem - dano mi do wyboru rozmaite przedmioty. Ku zdumieniu
rolniczo-rzemieślniczej rodziny wybrałem ... pióro!
„Somsiedzi” orzekli, że zostanę chyba pisarzem! Tymczasem sytuacja materialna
rodziny stawała się coraz trudniejsza, bo trudno było wyżyć w małej wsi z
„handlu” i krawiectwa. Niespodziewanie ojciec dostał powołanie do rezerwy
do 43 p. p. (pułku piechoty) bajończyków w Dubnie
na Wołyniu, więc skoro się tam urządził jako krawiec - po odbyciu służby
- sprowadził na Kresy matkę z synem Karolem, którego dla odróżnienia od ojca Lolka (Karola) matka nazywała Lusiek - od Karolusiek. I tak ja, góral i
krakowianin z Żywieckiego, od piątego roku życia stałem się
„kresowianinem” - lata 1928-1943 - zamieszkałym w Dubnie, gdzie nazywano mnie
powszechnie Lusiek - jak w domu. Jako przybysz z zewnątrz - jak wielu Polaków -
mogę obiektywnie przedstawić tamtejsze stosunki i obydwie okupacje - sine ira et
studio.
Do wybuchu wojny w 1939 ukończyłem
w Dubnie dwie klasy gimnazjalne w Państwowym Liceum im. Stanisława
Konarskiego nr 707 i jako uczeń przeciętnie zdolny, lecz ambitny i pilny,
zdobyłem promocję do klasy trzeciej. Dyrektorem naszym był doktor Makarewicz,
historyk. Z dumą nosiłem mundurek szkolny z tarczą liceum. Oprócz języka
polskiego i łaciny oraz przedmiotów ścisłych, które ceniłem, nauczyłem się
trochę po francusku i po ukraińsku. Moja wyjątkowa Matka nie pozwoliła mi
ubliżać Żydom ani nazywać Ukraińców „chamami”, jak to czyniło wielu Polaków z
domów oficerskich i ziemiańskich. Matka prowadziła dochodowy bufet
w kinie wojskowym w Dubnie na Surmiczach (nazwa przedmieścia), gdzie
mieszkaliśmy w domach żydowskich na ulicy Koszarowej nr 14, potem nr 9, a
ja po lekcjach pomagałem Matce w handlu: sprzedawałem lub zamawiałem bułki
i ciastka w tamtejszych cukierniach: tureckiej, żydowskiej lub Czecha Cinerta.
Zamawiałem i przywoziłem też cukierki i czekoladki u hurtowników
żydowskich (innych w Dubnie nie było) jak Malar czy Sudobicki [2].
Ojciec posiadał w centrum świetnie prosperujący warsztat krawiecki i „oddał
mnie matce na wychowanie”, gdy stwierdził, że „z Luśka krawca nigdy nie
będzie”. Cała ta polsko-międzynarodowa sielanka skończyła się dla nas i dla
całego społeczeństwa dubieńsko-wołyńsko-kresowego z chwilą wybuchu wojny 1 IX
1939 i po napadzie na Polskę wojsk Związku Sowieckiego dnia 17 września 1939
roku.
Wszyscy wiedzieliśmy, że od dojścia
Hitlera do władzy „zanosi się na coś”, ale my naiwni, tacy jak ja, młodzież i
nasze romantyczne matki, wierzyliśmy, że „nie damy się”. Innego zdania był
mój ojciec i jemu podobni, doświadczeni żołnierze z I wojny światowej. Ojciec,
który nigdy nie chwalił się swoimi czynami wojennymi, wiedział, że „będzie
ciężko, a nawet źle”. Rodzice moi, jak wszyscy obywatele ówczesnej
Rzeczypospolitej, pracowali, oszczędzali, składali na PKO, planowali, a teraz
obawiali się o przyszłość, o dorobek całego życia. My też mieliśmy polisy
ubezpieczeniowe i na czterech książeczkach PKO kilka tysięcy złotych. Rodzice
zamierzali wrócić w strony rodzinne, kupić tam ziemię i wybudować domek.
Od maja do sierpnia włącznie płaciliśmy po 17,- zł miesięcznie na POP, czyli
Pożyczkę Obrony Przeciwlotniczej. W sierpniu 1939 r. powołano ojca do rezerwy i
jego kompania wyjechała aż do Lwowa, gdzie 25 X 1932 urodziła
się moja przyszła żona, córka sędziego Mieczysława, Krysia Kuczyńska. W piątek
1 września Niemcy, bez wypowiedzenia wojny, napadły na Polskę, a my w Dubnie
jeszcze poszliśmy do szkoły - ostatni raz. Dano nam podział godzin od
poniedziałku 4 września, ale nauki już nie było. W niedzielę dnia 3 września
ks. prałat w kościele farnym na Mszy uspokajał nas mówiąc, że sytuacja się
poprawia, bo „nasza kawaleria przerwała niemiecki front w Prusach Wschodnich”.
W poniedziałek 4 września Matka moja (i inne) dostała „Kartę powołania” do
„pogotowia służby obrony przeciwlotniczo-gazowej”, a dowódcą owego OPL był por.
H. Zajączkowski, ul. Koszarowa 7 [3]. I Matka moja z krawcem Litwińskim, znajomym
ojca, pełniła poważnie wieczorami ową służbę. Między 10-15 września zatrzymała
i wylegitymowała szereg „obcych”. Byli nimi, uciekający samochodami w stronę
granicy rumuńskiej, starostowie i wojewodowie naszego państwa. Ostatni uciekł
starosta dubieński. Wtedy Matka stwierdziła, że „to już koniec”,
czyli powtórzyła to, co wcześniej przepowiedział Ojciec po ujawnieniu się
wrogiego stosunku Stalina do Polski, po zawarciu traktatu Ribbentrop-Mołotow.
Wierzyliśmy jeszcze w pomoc Zachodu, ale i ta wiara wkrótce nas zawiodła. Dziś
wiemy, że zagłada Polski we wrześniu 1939 była dziełem spisku Stalin-Hitler
przy biernej, obojętnej postawie mocarstw zachodnich, które „spisały nas na
straty”, łudząc się, że w ten sposób metodą zdrad, okupią spokój swoich krajów.
Niemcy rzuciły na Polskę - według danych sztabu USA - 75 dywizji, a ZSRR dnia 17
września - 150 dywizji, czyli łącznie na 22 polskie dywizje piechoty i
kawalerii napadło 225 wrażych dywizji, tj. każdego polskiego obrońcę atakowało
dziesięciu napastników, nie licząc stukrotnie większej siły ognia i wyposażenia
technicznego. Jako 15-letni chłopak nie znałem danych liczbowych i nie
wiedziałem, co to jest „dywizja”, ale gdy ujrzałem masę wojsk sowieckich,
sunących od 17 września na nasze Dubno, byłem - wraz z innymi Kresowiakami -
zaskoczony i przerażony: „Boże! Kto się temu oprze??!!”. Wprawdzie napastnicy
ponieśli od wojsk polskich stosunkowo dotkliwe straty, ale sprzymierzone łotry
kolejno rozgromiły: Polskę, Belgię, Francję, Litwę, Łotwę, Finlandię etc.
Wbrew pozorom nasi agresorzy
różnili się od siebie jedynie językiem
i krojem mundurów. Obydwaj napastnicy głosili, że idą „nas wyzwalać z
polskiej niewoli”, jedni pod hasłem „klasowym”, drudzy - „rasowym”. Obydwaj
kazali dziękować sobie „za wyzwolenie” i rozpoczęli natychmiast terror wobec
„wyzwolonej” ludności - wszystkich narodowości
dawnej Polski! Obydwaj czarno-czerwoni „wyzwoliciele” hucznie na swoich
akademiach wojskowych, w swoich filmach, prasie, książkach - widziałem,
czytałem, słyszałem - sławili „bohaterskie czyny” swoich żołnierzy „nad
licznymi polskimi bandami”: szydzili z nas, poniewierali nami i wyśpiewywali
butnie:
„A Polszy i nie widno, i nie
słyszno!
I nie budiet nikagda!”
„Ha-ha-ha!!”
(A Polski i nie widać, i nie
słychać, i nigdy nie będzie!).
Po klęsce nasi rodzice, którzy
wywalczyli niepodległość, złożyli teraz na nas młodych
m i s j ę jej ponownego odbudowania, postępując zgodnie z
polską romantyczną tradycją, wyrażoną też w legionowej pieśni, bodaj
Słońskiego: „Jeszcze w waszych żyłach jest krew na świętej ojczyzny zew”. Moja
matka Joanna, żona krawca i tylko kaprala, w pamiętniku, założonym dla mnie
w 10 rocznicę urodzin, napisała mi na wstępie drogowskaz na całe
życie:
„Dziecko me Jedyne! Idąc przez życie - Idź! W Imię Boże! Naprzód,
„odważnie i śmiało.
Broń Wiary, Ojczyzny, Oddaj krew w ofierze! Bądź jej chlubą stałą. Niech czoło Twe zdobi pokora
i męstwo - gdy wytrwasz do końca, odniesiesz zwycięstwo! Tych kilka słów
kreślę Swemu kochanemu synkowi w 10-letnią rocznicę urodzin.
Matka Dubno
16 X 1934 r.” [4]
Podobną misję złożył na moje
barki, tylko w sposób bardziej prosty i realistyczny, mój ojciec, zaraz po
zajęciu Kresów przez wojska sowieckie. W drugiej połowie października 1939
przyszedł na moje nazwisko list do Dubna na Koszarową 9, nadany we Lwowie 14
X 1939 (data znaczka pocztowego) [5]
. Był to list od ojca, adresowany po polsku i po ukraińsku, podpisany
pseudonimem: Alberd Hofman. Ojciec pisał do jedynaka:
„Karolu! Ty Synu mój!
Piszę do Ciebie list może ostatni, bo gdy ty ten list otrzymasz bardzo
być może że mnie nie będzie już pomiędzy żywemi bo mnie każda godzina
a nawet każda minuta jest bardzo groźna. Ale to dla mnie jest niczym
bo lepsza śmierć niż udręka duchowa. Przeszedłem już tamtą Wielką Wojnę,
ale tamta była Weselem w porównaniu z tem co teraz przeżywam. O jedno cię
proszę jak cię los będzie kierował: nie daj się pokonać, pozostań uczciwem
i dzielnem człowiekiem. Żegnam
cię ale gdybyś się pośpieszył i odpisał zaraz to być może żebym jeszcze
otrzymał odpowiedź, więc pośpiesz się i odpisz i napisz o sobie wszystko
pod adresem: Alberd Hofman - Zimna Woda. Zimna Wódka N0 92
Lwów. Tak się teraz nazywam. Gdy ten list otrzymasz to go zaraz spal po
przeczytaniu. Żegnaj mi Synu. Twój Ojciec”.
Ojciec nie pisał mi o „oddaniu krwi w ofierze za ojczyznę”, ale też kazał
wierzyć w zwycięstwo i pozostać „uczciwym i dzielnym człowiekiem”, co w
okresie wojny totalnej i w niewolniczym systemie sowiecko-hitlerowskim
praktycznie skazywało na walkę i na ofiarę z życia i „krwi”. Takie „misje”
przekazywali dorastającym dzieciom wszyscy polscy rodzice - robotnicy, chłopi,
inteligenci, ziemiaństwo, oficerowie, duchowni. Jedni na piśmie, inni - ustnie.
Rodzice posiadający jeszcze drobne dzieci, jak np. mój przyszły teść, sędzia
Kuczyński, ojciec 3-letniej Basi
i 7-letniej Krysi, oraz tysiące jemu podobnych rodziców, uczyli
swoje pociechy milczenia, modlitwy, by przetrwać, przetrwać i przetrwać
straszną burzę ... I pamiętać! ... Zapomnieć nie pozwalały matki
i żony poległych i cała wielowiekowa tradycja niepodległościowo-konspiracyjna.
Postawa naszego społeczeństwa w owym czasie była tak powszechna, że wiedział o
niej wróg pod obydwoma okupacjami i dał temu wyraz w swoich antypolskich filmach, w prasie, w
literaturze, w jawnych ustnych wypowiedziach, w akcjach i „tajnych”
dokumentach, które wyrażały nienawiść do nas i nakazywały, jak za czasów
Katkowa czy Bismarcka: „istrebit´”, „ausrotten”, „wytępić”!! Słyszałem, widziałem,
czytałem.
Obaj okupanci, „wyzwoliciele”, w
krótkim czasie uzyskali niebagatelne wyniki swoich skoordynowanych działań
wobec nas, „wyzwolonych ofiar”: każdy z nich uwięził, wywiózł i zabił
ponad sześć milionów Polaków i obywateli polskich, choć dotychczas w szkołach
PRL-owskich uczono tylko o „zbrodniach hitlerowskich”. Rosjanie Niemcom,
hitlerowcy stalinowcom, czyli praworządni i niewinni zbrodniarze, wydawali
i przekazywali sobie „do ostatecznego rozwiązania” „zuchwałe” ofiary, które
śmiały się bronić, a nawet płakać i modlić się do Boga o ratunek!...
Walka czynna z okupantami, dopóki
byli z sobą w ścisłym sojuszu, byłaby wręcz samobójstwem. Bardziej beznadziejna
wydawała się w sowieckiej strefie, bo - jak twierdzili, chyba
niesłusznie, nasi patrioci „nie mogliśmy zrozumieć azjatyckiego sposobu
myślenia sowietów i przewidzieć ich działań”. Hitlerowskiej „etyki” też nie
pojmowaliśmy, ale dopóki Niemcy walczyli z całym światem na wszystkich
frontach, łatwiej można było przeniknąć przez większe szczeliny ich machiny
zagłady. Sowieci natomiast w latach 1939-1941 byli niezagrożeni i całą swoją
potencję administracyjno-szpiegowską oraz aparat nacisku zorganizowali -
na stosunkowo małym terenie - przeciwko nam, przeciwko dorosłym, młodzieży
i dzieciom, niemal od kolebki, by na trwałe zniszczyć i zatruć życie i
dusze naszego narodu, co odczuwamy do dziś, do roku 1992. I długo jeszcze
będziemy leczyć rany, aż wymrze pokolenie pamiętające stalinizm i hitleryzm,
zatrute nimi. Hitlerowcy niszczyli głównie ciało, stalinowcy - jak ostrzega
Ewangelia - „zabijali ciało i duszę”, niszczyli naszą gospodarkę,
moralność, umysłowość, kulturę, religię, oświatę i wszczepiali nam nienawiść a
przynajmniej obojętność na wszystko, co polskie, dobre i piękne oraz „odważnym
Polaczkom” wkodowali w duszę „wszechogarniający STRACH” przed potęgą i wszechwiedzą NKWD, STRACH, który trwa do dziś w podświadomości, nawet w
wypowiedziach pozornie odważnych polityków i dziennikarzy, którzy nawet teraz,
choć nagradzają, nie publikują bardziej odważnych oskarżeń systemu. Ten strach
pod okupacją sowiecką paraliżował działania ludzkie, zmuszał do pokornego
służalstwa, niejednego pchnął do zdrady i donosicielstwa, bo „ONI wszystko wiedzą i srogo ukarzą!” „ONI” - to była PARTIA i jej „zbrojne ramię”
- NKWD (!) oraz jej wódz - STALIN!!!
„ICH” bali się wszyscy „wolni”
obywatele „niezmierzonego” ZSRR, a najbardziej Rosjanie, którzy cytowali
znane słowa z poematu Majakowskiego pt.: „LENIN”:
„Mówimy PARTIA - a w domyśle - LENIN!!!”
Po „tajemniczej” śmierci Lenina Rosjanie, cytując te słowa, dodawali „w
myśli”: „a w domyśle - STALIN!”
- największy postrach świata XX wieku. O tym strachu przed Stalinem jeszcze
długo po jego „dziwnej” śmierci wzmiankowali czasem odważniejsi dziennikarze
radzieccy czy „poradzieccy”. Utrwalił go pewien znamienny dowcip polityczny:
- „Rząd Izraela przekazał rządowi na Kremlu kuszącą ofertę przyjęcia
zwłok „ojca narodów” celem kontynuowania jego kultu. Nieoczekiwanie Kreml
stanowczo odmówił:
- „Nie zgadzamy się, bo tam u was już j e d e n zmartwychwstał!”
Oznaczało to, że Moskwa nie chce już „Wielkiego Stalina”. Ma go tak dość,
że nawet jego syna Wasilija, „małego Stalina”, skazała na obóz
koncentracyjny, w którym to „pisklę wielkiego wodza” zmarło tragicznie.
W okresie okupacji sowieckiej na
Kresach w latach 1939-1941 tylko niektórzy zuchwali Polacy opowiadali złośliwe
dowcipy o partii i Stalinie, ale ogół milczał. „Tak się bali czerwonego cara”!
STRACH zwyciężał. Ja również bałem się i milczałem. I milczeć stale nakazywała mi moja śp. Matka. Jeszcze
wiele lat ...
Jeszcze wiele lat po wojnie -
pamiętam - zanim powiedziałem znajomym coś krytycznego o władzy PRL-owskiej czy
sowieckiej, nie mówiąc o Stalinie, oglądałem się w lewo i w prawo, by
sprawdzić, czy ktoś z tyłu nie podsłuchuje i nie doniesie. Nawet pisząc te
słowa w 1992, choć wkrótce skończę lat 70, obawiam się instynktownie czy
aby..., czy warto..., czy cały ten konkurs to nie jest zgubna prowokacja??!!...
Bo przeżyło się wiele... Takich jak ja są miliony w Polsce, tylko brak im
odwagi, aby się przyznać do STRACHU,
bo to wstydliwe, a może też ... zakazane?! W okresie okupacji
hitlerowskiej prowadziłem pamiętnik-dziennik, w czasach sowieckich, bałem się,
bo nuż kto doniesie, przyjdą i znajdą?! Obawiam się, że gdyby system sowiecki
pozostawił ludziom odrobinę nadziei, to narody trzymane oszustwem i
strachem, uległyby zniewoleniu. Na szczęście szatański system przeciągnął
strunę i popchnął zrozpaczone narody, wzorem Polaków, pod hasłami wolności i
wiary, do - zdawałoby się - beznadziejnej walki o wolność, godność i
życie. I w 1989 roku narody tę walkę wygrały.
W piątek 15 września ukazał się nad
Dubnem jeden bombowiec niemiecki i zrzucił na miasto tylko jedną bombę,
która zabiła w piwnicy Żydówkę z pięciorgiem dzieci. Wówczas wybuchł
popłoch wśród mieszkańców, a w sobotę 16 września nastąpił wielki exodus Żydów,
za nimi Ukraińców i Polaków na wieś. Główna fala uciekinierów przejeżdżała koło
nas ulicą Koszarową. Wówczas i my wyjechaliśmy furmanką na ukraińską wieś
Górniki (około 10 km) do znajomych chłopów, którzy nas jednak nie przyjęli „z
braku miejsca”. Zanocowaliśmy więc na leśniczówce u Polaka. Następnego
dnia, tj. w niedzielę rano 17 września przyjechał na leśniczówkę na rowerze
Szmul, dorosły syn naszego gospodarza Chaima Szapiro i ogłosił straszną
wiadomość: „Sowieci idą na pomoc Niemcom! Rozbrajają Polaków! Koniec Polski!!”.
Za radą leśniczego, byłego
legionisty, natychmiast pieszo wróciliśmy do Dubna. Oddzielnie wracał wóz
z naszymi rzeczami. Leśniczy oddał karabin swemu zastępcy Ukraińcowi, a sam -
pożegnawszy żonę - uciekł na rowerze do miasta przed samosądem chłopów.
Pół godziny później podwórko leśniczego zaroiło się od Ukraińcow, którzy
przyszli „zarizaty Lacha”. Ja z Matką i psem Azą szliśmy samotnie 10 km do
domu, otoczeni tłumem Ukraińców, którzy maszerowali na Dubno „bić Polaków”,
uzbrojeni w widły i topory. W wielkim przerażeniu - milcząc - doszliśmy do
swego domu na Surmiczach. Wtedy ujrzeliśmy po raz pierwszy ICH -
„wyzwolicieli”, „Niezwyciężoną Krasną Armię”. Ich wychudłe konie padały z
głodu, a ludzie, tj. „sołdaci” w swych szarych „szynelach”, z karabinami
na sznurkach lub na rzemieniach - przebywszy pieszo 70 km - szli, szli i szli
znużeni, wlekli się liczni jak szarańcza, tępi, głodni, karni, posłuszni
i przerażeni sowiecką propagandą o „krwawych bandach białych Polaków”.
Ulotki w języku ukraińskim i rosyjskim ostrzegały i wzywały ludność
ukraińską i sowieckich „bojców” do „samoobrony” przed „polskimi oficerami
i bandami”: „Chwytajcie za widły, kosy i topory! „Brońcie się! Armia Czerwona
niesie wam wyzwolenie!!” A oni szli, szli i szli... Było ich tak wielu, a my
bezbronni ... Każdy z nas mówił: „Tylu ich, wielki Boże! Kto się im
oprze???!”
Wzburzone sowiecką propagandą tłumy
ukraińskich chłopów do spółki z Sowietami chciały zaraz „bronić się”, tj.
wymordować garść bezbronnych Polaków: cywilów i jeńców wojennych. Na polskich
oficerów, policjantów i żołnierzy polowano jak na dzikie zwierzęta. Wielu
mordowano po drodze do obozów jenieckich. Do rzezi jednak nie doszło, bo
władze sowieckie zachowywały pozory legalizmu i nie pozwoliły ukraińskim
nacjonalistom na samosądy, tylko gromadziły jeńców, potem segregowano ich
na oficerów, policjantów i żołnierzy, następnie odsyłano dalej: jednych na
rozstrzelanie, innych wywożono w głąb Rosji. Dokąd, wtedy nie wiedzieliśmy.
Sowieci rozrzucili też ulotki w języku polskim, w których prezentowali się jako
„wyzwoliciele polskiego proletariatu z pańskiej polskiej niewoli”. Nieliczni
naiwni uwierzyli im.
Jeden z obozów jenieckich znajdował
się naprzeciw naszego domu w byłych polskich koszarach. Zgromadzono tam tysiące
jeńców, rannych i wygłodzonych, mężczyzn i kobiet. Jeńcy wyciągali ręce przez
drewniany płot, prosząc o wodę i chleb, którego my cywile nie mieliśmy,
gdyż zaraz po wkroczeniu „wyzwolicieli”, zapanował „na Ukrainie” chaos
gospodarczy. Pojawili się spekulanci, którzy od polskiego jeńca za kawałek
chleba czy odrobinę tytoniu żądali sutej zapłaty, np. „soroczki” (koszuli),
„sztaniw” (spodni) lub „zołota” (złota). I niektórzy Polacy - jeńcy
ściągali ostatnią koszulę lub wyrywali sobie złote zęby na chleb.
Władze sowieckie nakazały surowo swoim
żołnierzom zachowywać się „wzorowo” i w pierwszych miesiącach okupacji sowieccy
„bojcy” zachowywali się bardzo przyzwoicie: nie kradli, nie gwałcili, nie
przeklinali, a jeśli któremu wymknęło się jakieś dosadne narodowe przekleństwo,
zaraz przepraszał. To niesłychane zjawisko natychmiast odnotowała ludność
Dubna i Wołynia jako wielki pozytyw, a propaganda sowiecka wykorzystała
ten argument jako dodatkowy dowód „wyższości kultury socjalistycznej” i
uczciwych zamierzeń Sowietów.
Patrząc na tę szarańczę obcego
wojska, każdy z nas tracił nadzieję, aby możliwa była jakakolwiek walka,
aby miał sens jakikolwiek zbrojny opór. Tymczasem do domów, do żon i rodzin,
wracali chyłkiem, nocą, w cywilnych ubraniach, byli polscy żołnierze i
podoficerowie. Oficerowie i policjanci znikli, boby ich natychmiast wydano
sowietom. Niektórzy Polacy z zachodnich dzielnic zatrzymywali się u rodaków,
także u nas, wypocząwszy chwilę szli lub jechali dalej rowerami, furmankami,
kolejami „na Zachód”, pocieszając nas zwątpiałych, że „walka jeszcze nie
skończona”. Czasem opowiadali nam o drobnych zwycięskich potyczkach z
sowietami, gdzieś na Polesiu, to w Grodnie, pod Wilnem, koło Łucka czy pod
Lwowem, gdzie Polacy odparli Niemców od zachodu, potem Sowietów
od wschodu, ale każde opowiadanie kończyło się jednakowo: „Daliśmy im w
dupę. Gdy skończyła się amunicja, zniszczywszy broń, musieliśmy się poddać -
lub - uciekliśmy”.
W naszym sąsiedztwie też wracali znajomi.
Np. syn Czecha Kostki, ppor. Zdenek
wrócił do domu aż z Pomorza, z armii gen. Bortnowskiego, ale po dwóch dniach
znikł dla bezpieczeństwa, choć nie był Polakiem. Kapral Furmanik z ulicy
Koszarowej zjawił się u żony nocą, po cywilnemu, lecz przed świtem - ostrzeżony
przez kogoś - znikł, bo już rano czyhali na niego dwaj ukraińscy chłopi, którym
przed wojną dał w zęby za bijatykę i tarasowanie furmankami przejazdu przez
ulicę Koszarową. Wówczas chłopi przeprosili „pokornie polską władzę”, lecz teraz
- powiadomieni przez krewnych o powrocie Furmanika - przyszli wykonać zemstę.
Zaprzyjaźniony z nami sąsiad, plutonowy Józef Hyż, choć z nikim nie miał
nigdy zatargów, przekazał tylko żonie Irenie wiadomość, że żyje i podał adres
rodziny pod Krakowem, gdzie się spotkają „po wojnie”, a sam zaszył się gdzieś w
okolicach Przemyskiego i tam działał w partyzantce.
Sierżant
Kotkowski z ulicy
Ekonomskiej był żonaty z Żydówką. Też nocą wrócił do żony i dzieci.
Ukrywał się w domu przez szereg miesięcy, aż żona przez krewnych żydowskich
zalegalizowała obecność męża jako ... nieszkodliwego wariata, na co wyrobiła
świadectwo lekarskie. Sierżant Kamiński z ul. Ekonomskiej,
człowiek poczciwy z kościami, długo meldował się na NKWD, ale po kilku
miesiącach wywieziono całą rodzinę nad Jenisej. Plutonowy Dobrowolski,
ongiś stary kawaler i hulaka, teraz spoważniał, ożenił się i stał się
religiantem. Często chodził do Komunii i oczekiwał na śmierć. Przeżył dwa lata,
bo zyskał sobie w kołach NKWD
opinię „dziwaka”, ale mimo to aresztowano go tuż przed wybuchem wojny
niemiecko - sowieckiej i zamordowano w więzieniu dubieńskim 24 czerwca 1941
roku, tuż przed zajęciem miasta przez Niemców. Sierżant Grudziński i plutonowy
Stadnicki, lewicujący podoficer, który twierdził, że ”hrabiowie - to
warstwa zbędna i szkodliwa społecznie”, chcieli z rodzinami wyjechać do Polski,
tj. do Generalnej Guberni, z niemiecką Komisją dla Uciekinierów, która
urzędowała we Włodzimierzu Wołyńskim, ale wraz z tysiącami innych Polaków i Żydów zostali aresztowani i wywiezieni za
Ural w sierpniu 1940 roku. Taki był los większości Polaków w Dubnie, na
Wołyniu i na całych Kresach. Piszę tylko o podoficerach, ponieważ
żaden ze znajomych oficerów nie zjawił się w Dubnie. Ich los zresztą należy do
najtragiczniejszej historii naszego narodu, pisany krwawymi głoskami
niemieckich „Oflagów” i sowieckich „Katyniów”.
Sowieci wyraźnie prowokowali opór, spisek,
powstanie. Czasem im się to udawało. Np. dwaj moi koledzy szkolni, synowie
osadników wojskowych w Ziukowie pod Dubnem: Heniek Sadowski i Heniek
Orłowski, kuzyni i jedynacy, których ojcowie polegli na wojnie w 1939 roku,
namówieni przez jakiegoś nieodpowiedzialnego polskiego „prowokatora”, ruszyli w
teren „walczyć o Polskę”. Po drodze „zwinęło ich” NKWD i gdzieś zamordowało. We
wsi pozostały samotne wdowy. Mieszkaliśmy u nich przez jakiś czas. Obie kobiety
pocieszały się poezją Mickiewicza, Słowackiego i „Trylogią”.
Opowiadała
mi Żydówka Chana we Włodzimierzu Wołyńskim, że na początku października 1939
roku „wybuchło tam powstanie, tj. że
„Polska odrodziła się”. Padła trwoga na zdrajców i donosicieli. Ona też siadła
z dwojgiem dzieci przerażona, bo jej mąż był już urzędnikiem sowieckim. Ale całe to „powstanie”
był to tylko przejazd przez miasto - w biały dzień (!) - szwadronu
polskiej podchorążówki, która chciała przebić się do Rumunii. Ów szwadron
otoczyły szybko tysiące sowieckiej piechoty, czołgi, samoloty i „niezwyciężona
Czerwona Armia” walkę wygrała. Nawet w
Dubnie pod koniec września 1939 wybuchło
„powstanie”: 20 - 30 harcerzy i żołnierzy rozpoczęło walkę z NKWD. Po dwóch dniach (!!) „bohaterskich
walk” Armia Czerwona /czołgi, piechota, lotnictwo/ „zlikwidowała reakcyjny
punkt polskiego oporu”. Potem nastąpiła długa dwuletnia - pozorna - cisza:
żadnych powstań i konspiracji zbrojnych. Przynajmniej ja o niczym takim nie
słyszałem, bo do niczego nie należałem.
Tę straszną ciszę przerwało jedynie nadejście z
końcem października 1939 roku listu od mojego Ojca, który nakazywał mi, chłopcu
rozpoczynającemu 16-ty rok życia, wykonanie „misji”: „nie daj się pokonać,
pozostań uczciwym i dzielnym człowiekiem!”. Polecał też odpisać natychmiast, by
Ojciec otrzymał moją odpowiedź jeszcze przed śmiercią. List ten zbulwersował
Matkę, która zrozumiała, że jej mąż jest w wielkim niebezpieczeństwie, skoro
ukrywa się pod obcym nazwiskiem: Alberd (!) Hofman.
Zamiast
odpisywać na list - może nie dojść na czas lub dostać się w niepowołane ręce -
Matka zorganizowała „wyprawę”: wysłała mnie w towarzystwie
doświadczonego człowieka, niejakiego pana Laski, z żywnością, koszulą
i pieniędzmi, by odnaleźć Ojca i ściągnąć do Dubna. Wyjechaliśmy nocnym pociągiem w sobotę 28
października i rano w niedzielę 29 byliśmy we Lwowie. Znaleźliśmy w Zimnej
Wodzie dom nr 92 z nazwiskiem właściciela: Albert Hofman, rozmawialiśmy z
Hofmanową, ale Ojca nie znaleźliśmy. Hofmanowa twierdziła, że jest wdową od
lat, a żadnego Karola Koska nigdy nie widziała. Mimo to prosiłem wdowę o
przekazanie Ojcu pozdrowień od matki i ode mnie, gdyby się u niej zjawił. Szukaliśmy
jeszcze Ojca w Zimnej Wódce i w Kaltwaserze pod nr 92 - na próżno. Po południu
ktoś z tamtejszych Polaków zwrócił nam uwagę, że jesteśmy tu obcy i
miejscowa milicja, a może NKWD, interesuje się nami. Natychmiast uciekliśmy do
Lwowa i pierwszym pociągiem wróciliśmy do Dubna przed północą. W drodze
powrotnej pan Laska powiedział mi, że wydaje mu się, iż widział u
Hofmanowej „twarz jakiegoś mężczyzny” (Ojca Laska nie znał), który nas
przez szparę w drzwiach obserwował. Może to był mój Ojciec, który, bojąc się
dekonspiracji, nie przyznał się do nas. Moja Matka uznała to wyjaśnienie
za słuszne. Odtąd stale mówiliśmy, że Ojciec „poległ na wojnie”, ale Matka
do śmierci w 1984 czekała na powrót męża.
O moim Ojcu krążyły bowiem dziwne legendy już
na Koskowej Górze w Bogdanówce, Jordanowie czy Makowie Podhalańskim jako o
człowieku odważnym do zuchwałości. Teraz takie legendy zaczęły krążyć w Dubnie.
Widziano go podobno w mieście kilkakrotnie, szczególnie w jego warsztacie
krawieckim, który teraz objął najlepszy z czeladników Ojca - Ukrainiec
Śmigielski: „Był elegancko ubrany i nic się nie zmienił”. Raz i ja zastałem u
Śmigielskiego kogoś, kto bardzo przypominał Ojca, ale ów sobowtór nie przyznał
się do mnie. Do dziś nie wiem: uległem złudzeniu (miałem wtedy 16 lat!)
czy Ojciec konspirował się konsekwentnie (??). Potem znajomi, szczególnie
plutonowy Hyż, twierdzili, że widzieli Ojca w partyzantce w Przemyskiem za
Sowietów i za Niemców, a nawet w Polsce Ludowej. Na podstawie
zaświadczenia owego Hyża i jego kolegów, na wniosek Sądu Powiatowego w
Bielsku-Białej (gdzie zamieszkaliśmy z Matką) z dnia 10 VIII 1953 Urząd Stanu
Cywilnego w Warszawie - Śródmieściu wydał Matce dnia 11 X 1954 nr I/3701/53
„Skrócony odpis aktu zejścia”, który podaje, że Karol Kosek „zmarł 9 maja 1946
roku” [6]. W
tym tajemniczym „akcie zgonu” nie ma ani dnia urodzin, ani miejsca zgonu, ani
też rangi wojskowej Ojca, który podobno miał już stopień porucznika. Nie jest
on więc chyba wiarygodny, bo z kim walczyłby Ojciec w 1946 roku? Z Ukraińcami z
UPA czy rządem PRL-owskim? Dopiero od 1989 rozpocząłem oficjalne poszukiwanie
Ojca, bo przedtem byłoby to niebezpieczne, zwłaszcza dla Ojca. Na razie
bez skutku, ale gdyby żył, miałby już ponad 95 lat. Mimo to nie wierzę w
Jego zgon. Dla mnie był to i pozostał człowiek - symbol: wysoki, mocny,
odważny, wytrwały i skromny, gdy ja jestem niski, wątły i nieśmiały. Dwa razy
ów Człowiek - Naród - przedstawiciel milionów
- wywalczył niepodległość, tj. w czasie I i II wojny światowej. Mnie i
nam polecił testamentarnie: „Nie dać się pokonać, pozostać uczciwym i dzielnym
człowiekiem” i przekazać to potomności.
Ponieważ nie nadawałem się do walki zbrojnej, więc
nigdy nie byłem w konspiracji wojskowej, ale polecenia Matki i Ojca
spełniłem w sferze ducha. Z uporem godnym Rodziców stale się kształciłem,
nawet w czasie okupacji sowieckiej i niemieckiej oraz w PRL-u, w kraju też
okupowanym, aż w 1975 zdobyłem tytuł
doktora nauk humanistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i
jako polonista przez 43 lata w szkołach podstawowych, średnich
i na wyższych uczelniach w myśl nakazów swoich Rodziców, „by pozostać
uczciwym człowiekiem” kształciłem tysiące (około 20-30.000) młodych Polaków „po
polsku”, nie po sowiecku i nie po PRL-owsku mimo wielu szykan i pokus.
Po roku 1970 pewien wysoko postawiony kolega namawiał mnie, bym wykładał rusycystykę
(!) na uczelni w Częstochowie lub w Łodzi, a za to łatwo zdobędę możliwość
drukowania swoich prac naukowych i literackich oraz na początek tytuł docenta
(!) w Moskwie lub w Paryżu (na koszt państwa) u jakiegoś sławnego profesora rusycystyki. Namawiało
mnie na ten krok wielu znajomych, lecz Matka moja rozstrzygnęła moje dywagacje
krótko:
„Nie po to
cię chowałam, kształciłam i chroniłam, abyś dzisiaj dla marnego tytułu służył
obcemu narodowi i obcej kulturze! Przypomnij znajomych, którzy zmarli na
Sybirze!”
Przypomniałem
sobie, odmówiłem i napisałem koledze - kusicielowi, że nie wstąpię na drogę
zdrady narodowej.
Sowieci, zgodnie z planem wytępienia, mimo że
Polacy głęboko w sercach „zakopali toporki wojenne”, już we wrześniu 1939
rozpoczęli systematyczną akcję zagłady biologicznej obywateli polskich
wszystkich narodowości, traktowanych jako „niepoprawne ofiary potencjalnego
oporu i buntu”. Eksterminację obywateli polskich przeprowadzali Sowieci
rozmaitymi metodami od pierwszych do ostatnich dni swego panowania, tj. nie
tylko do 22 czerwca 1941, gdy napadli na nich hitlerowcy, ale i po zajęciu
terytorium Polski w 1945, a rękami członków PZPR-u po 1989 rok, rok zwycięstwa
„Solidarności”. Do arsenału metod eksterminacji wchodziły pojedyncze lub grupowe egzekucje Polaków „od
ręki”, tj. pod gołym niebem w czasie wkraczania lub odwrotu wojsk, zaplanowane
lub „przypadkowe” aresztowania przez
„czujnych” komunistów, a następnie tajne egzekucje w więzieniach,
wreszcie zsyłki „na Sybir”, tj. do
wszystkich zakazanych i przeklętych przez Boga zakątków bezkresnego ZSRR,
skąd tylko drobna część zesłańców wróciła. Większość zmarła w katuszach z
nędzy, zimna i głodu lub od kuli strażników, pogrzebana jak psy w
niepoświęconej ziemi. Cześć została tam
i do dziś cierpi katusze. Tak zginęło około trzech milionów Polaków i
drugie tyle polskich Ukraińców, Białorusinów, Żydów, Niemców, Czechów, Cyganów
etc. Trzeba obiektywnie przyznać, że eksterminacja obywateli polskich udała się
Sowietom nie gorzej niż osławiona akcja „wyniszczenia” hitlerowcom w ich
„lagrach” z tym, że niemieckie piece kremacyjne równie skutecznie
zastąpiły piekielne rosyjskie mrozy
Sybiru.
Trudno tylko powiedzieć od kogo, od ludzi
jakiej narodowości rozpoczęli Sowieci swą akcję wyniszczania znienawidzonych
obywateli polskich, którzy znali inne życie
i nie ulegli łatwo kłamliwej propagandzie sowieckiej, i których uważano
- i do dziś uważają nas - za Europejczyków (!).
Pierwsi
Żydzi, po zdobyciu wiarygodnych informacji od współwyznawców z ZSRR „o
sowieckim systemie”, ukryli kosztowności i towary, bo wiedzieli, że wkrótce -
po euforii „wyzwolenia” - zapanują terror, nędza i głód. Oni też pierwsi
nauczyli się dyplomatycznie milczeć i chwalić Stalina. Wkrótce Ukraińcy
przekonali się, że Sowieci nie dadzą im „Samostijnej Ukrainy” (czyli niepodległej),
lecz „wyzwolili ich z pańskiej polskiej niewoli” po to, by ich ujarzmić, a
przez podstawionych ludzi „lud Ukrainy
uchwalił we Lwowie”, że pragnie przyłączyć się „do Radzieckiej Ukrainy”. Moskwa
łaskawie zgodziła się i „przyjęła” Zachodnią Ukrainę do ZSRR, natomiast NKWD
brutalnie zaczęło aresztować i „likwidować”, czyli mordować lub wywozić
„samostijników” (tj. patriotów-niepodległościowców) w głąb Rosji na pewną śmierć. Sam widziałem
ukraińskich chłopów, których w biały dzień, na naszych oczach, może
na postrach dla Ukraińców, traktowano gorzej niż dzikie zwierzęta i wywożono
przykutych za ręce i nogi do wozów drabiniastych, na których
transportowano ich (bez słomy!) dziesiątki kilometrów do punktów docelowych.
Obraz ukraińskiego chłopa, prowadzonego „po ludzku”, tj. przez sowieckiego
„bojca” z nabitym karabinem i nałożonym „sztykiem” (bagnetem), był rzeczą
codzienną, tak że Ukraińcy ukuli ironiczny dowcip, oparty na grze słów:
- Sowiet podpiera
go bagnetem, bo nie wierzy, że Ukrainiec może być „samostijny”, czyli że
zdoła sam ustać na nogach.
Po euforii „wolnościowej” ludność ukraińską
ogarnęło przerażenie i przygnębienie równe naszemu i wówczas zmieniło się
nastawienie Ukraińców do Polaków. Zapewne obydwu stronom zaczęła wreszcie
świtać idea sojuszu i współpracy celem walki ze wspólnym bezlitosnym
wrogiem w miejsce zgubnej plemiennej a
nawet bratobójczej walki, bo w tamtych stronach większość ludności jest z sobą
spokrewniona węzłami krwi i ludzie obojga narodów porozumiewali się łatwo, a
nawet mówili - niekiedy i pisali - poprawnie po polsku i po ukraińsku.
Niestety, niedojrzałość polityczna przywódców obydwu stron oraz szowinistyczna
i obłudna propaganda hitlerowska i sowiecka, żerująca na zastarzałych
urazach i uprzedzeniach, doprowadziła do pogłębienia nienawiści i do
strasznej rzezi ukraińsko - polskiej w latach 1942-1945, tragicznej dla obydwu
narodów, a korzystnej dla Rosji i dla Niemców.
Pamiętam, jak - po powrocie ze wsi - dnia 18
września mój kolega szkolny, Sierioża Nazarewicz, Ukrainiec, zwrócił się do
mnie po ukraińsku. Zabolało mnie to i zapytałem go po polsku:
- Dlaczego
mówisz do mnie po ukraińsku ?
- Bo teraz już mamy wolną Ukrainę. Koniec z Polską !
W sześć
tygodni później tenże Sierioża rozmawiał już ze mną po polsku, ale dla
zachowania „kolorytu” kawały ludowe opowiadał mi po ukraińsku,
jak np. o chłopie, Żydzie i władzy sowieckiej:
„Idzie
ukraiński chłop i ma na szyi pęta
kiełbasy, którą zajada wprost z szyi. Przechodzący partyjny Żyd
pyta go:
- Ty, Iwan,
ty durnyj! Szczo ty robisz? (Co ty robisz?).
- Polśkie jarmo dojidaju. (Polskie jarzmo dojadam).
Matka
Sierioży, która nie umiała po polsku, dodała mi komentarz:
- Bo uże bilsze takoho jarma, znaczyt kołbasy, ne bude!
(Bo już
więcej takiego jarzma, czyli kiełbasy, nie będzie).
Myślałem
wtedy, że to prowokacja, ale wkrótce przekonałem się, słysząc masę innych
antysowieckich kawałów ukraińskich, że „dzięki” systemowi stalinowskiemu komunizm i ZSRR utraciły zaufanie i sympatię
„mas ludowych”, które teraz zwróciły się bądź ku Polsce (garstka inteligencji),
bądź w stronę hitlerowskich Niemiec - ukraińscy nacjonaliści.
Bolszewicy
stale głosili „antykapitalistyczny” slogan agitacyjny:
- Narodu nie lzja abmanut’ ! czyli: Ludu nie można oszukać.
Zapomnieli,
że ten slogan zweryfikuje realne życie w ZSRR. Sam raz słyszałem,
jak „nasz” chłop ukraiński, pijąc piwo z sołdatem, Ukraińcem spod
Szepietówki, zaklinał go, by powiedział mu „czystą prawdę”:
- Jak u was jest naprawdę? Jaka to włast¢ ? (władza, ustrój).
Podpity
sołdat obejrzał się, czy nikt obcy nie słucha, i powiedział:
- Nasza włast¢ jest najlepsza na świecie! Z początku było
ciężko. Nawet moi dwaj bracia umarli z głodu. Ale potem się
poprawiło. I jest już dobrze. Jak w kołchozie był głód, to partia nam
nawet kartofle dawała. Już jest dobrze
...”
Ta pochwalna
informacja przeraziła „naszego” ukraińskiego chłopa bardziej niż jakakolwiek
antysowiecka agitacja. To partia na Ukrainie daje chłopom ziemniaki??!! W Polsce brakowało chłopom pieniędzy, ale na wsi ludzie dusili się od
nadmiaru żywności, której nie miał kto kupić .
Zaufanie do Sowietów podkopywała też nachalna i
naiwna propaganda dobrobytu, istniejącego rzekomo w ZSRR. Z drugiej strony po
kilku tygodniach „wolności i jedności”
zamknięto dawną granicę polsko - sowiecką,
jakby ziem wschodniej Polski nie
włączono do „Radzieckiej Ukrainy”.
Nakazano
nawet szoferom ciężarówek - pod
przysięgą i na piśmie - nie opowiadać, co widzieli na Ukrainie sowieckiej, tj.
nędzę i głód. Nie wolno też było kierowcom opowiadać sowieckim Ukraińcom o
dobrobycie w byłej polskiej Ukrainie. „Ludziom sowieckim” kazano opowiadać Ukraińcom po polskiej stronie
o dobrobycie w ZSRR i chwalić, chwalić, i ... chwalić! Ale „narodu”, choć słuchał te kłamstwa, istotnie
nie dało się oszukać, szczególnie gdy „lud” miał pustki w żołądku i
widział puste półki sklepowe. Dlatego wzrastała lawinowo liczba niezadowolonych
oraz ilość kawałów polityczno - gospodarczych w ramach antysowieckiej
„szeptanej propagandy”. Do niezadowolonych należeli byli ziemianie,
właściciele fabryk, sklepów, warsztatów, którym w ciągu tygodni zabrano mienie
i miejsca pracy. Ale to „reakcjoniści”. Wywłaszczono zamożnych chłopów z ich
ziemi, co wywołało bunty „kułaków”, krwawo stłumione. Wyrzucano ludzi z domów i
mieszkań i oddawano je „swoim” z całym
cudzym dobytkiem. Odbierano ziemię byłym polskim osadnikom wojskowym, zamykano
cerkwie i kościoły, przeciw czemu protestowali tylko „zacofani fanatycy” etc.
Żadna władza nie lubi niezadowolonej opozycji.
Systemy demokratyczne starają się pozyskać opozycję przez łagodzenie
restrykcji, systemy totalitarne, szczególnie hitlerowski i sowiecki,
zwiększają represje, by przeciwników „unicztożyt’, czyli zniszczyć,
wytępić za pomocą więzień, egzekucji, obozów koncentracyjnych i deportacji na
Sybir, które równały się powolnej, okrutnej śmierci. Od września 1939 jechali
do obozów i ginęli wszyscy, kolejno: polscy oficerowie i policjanci, ukraińscy
„kułacy” i „samostijnicy”, osadnicy czescy i niemieccy, żydowscy
„kapitaliści”. Potem jechały „eszełony”, czyli długie transporty zwykłych szarych ludzi, których winą było
tylko to, że chcieli być normalnymi ludźmi, a których na całej Zachodniej
Ukrainie, na Wołyniu, w moim Dubnie i na mojej ulicy Semidubskiej (dawna:
Koszarowa) ciężarówki sowieckie wyrywały
n o c ą - zawsze - ze snu
i z wrzaskiem siepaczy: „Bystra! Bystra!” (szybko!), bo zawsze im się
śpieszyło, wywoziły ofiary na stację do bydlęcych nieopalonych wagonów. Porywano i wtłaczano do
wagonów ledwo ubranych ludzi: dorosłych, mężczyzn, starców, kobiety ciężarne i
dzieci, często bez pożywienia, na „białe niedźwiedzie”. Zawsze nocą! Jak
przestępcy! Zawsze z wrzaskiem! Perfidnie, bo przeważnie w trzaskający mróz 20o-40o
poniżej zera!! Dlatego niemowlęta i małe dzieci zamarzały już na stacjach
wyjściowych, a starcy i kobiety w drodze - z braku ciepła, żywności i mleka!
Matki wyrzucały zamarznięte niemowlęta przez okienka wagonów. Całe szlaki z
Polski na Sybir są wysłane zwłokami naszych dzieci i kobiet, zamarzłych w
wagonach zimą 1939/40 i 1940/41. Czasem zamarzali w wagonach wszyscy!! Matka
moja mówiła wówczas, że ten straszliwy, lecz bogaty S y b i r będzie chyba należał w przyszłości do Polski,
bo został zdobyty przez trupy naszych dzieci, matek i ojców ... zuchwałe
ofiary...
Po pierwszych zaskoczeniach ludzie trojga
„wyzwolonych narodów" byli już
przygotowani „na wyjazd”: siedzieli spakowani na workach i walizkach,
w których umieszczali najpotrzebniejsze rzeczy: ciepłe ubrania, igły,
nici, guziki, buty, suchary, smalec, suszone mięso etc. Zorganizowani i „zawsze
gotowi na wezwanie Stalina i Partii!!”. Każda ofiara, każde dziecko nawet,
miało przy łóżku ciepłe ubranie i buty i wiedziało, który worek ma brać w rękę.
Bardziej zagrożeni zanosili do mniej zagrożonych znajomych rzeczy z prośbą
o przechowanie i przysyłanie im za te rzeczy żywności na Sybir pod
wskazany adres. U nas zostawiła część rzeczy zaprzyjaźniona z nami rodzina
sierżanta Kamińskiego. W dwa tygodnie później już ich wywieziono, aż gdzieś nad
Jenisej. I tam moja Matka wysyłała im paczki żywnościowe, dopóki
wszystkiego nie wysprzedała. Owa pani Kamińska była to osoba niezwykle
prostoduszna, niewysoka, ale trochę „za ciężka”. Ważyła ponad 80 kg. Skarżyła
się nieraz mojej matce, „że nawet sama podłogi myje, a schudnąć nie może ani
deka”. Z sybiru już po kilku tygodniach przekazała nam radosną wiadomość:
schudła o całe 30 kg !! Bez wysiłku z jej strony. Okazało się, że
sowiecki system „odchudzania” działa błyskawicznie i niezawodnie!
Dlaczego nas nie wywieziono, nie ma na to żadnej
racjonalnej odpowiedzi. Wywieziono przecież nawet naszych sąsiadów, ludzi mniej
„winnych” niż my, nawet Ukraińców, przedwojennych komunistów. Może czekano na
powrót mojego Ojca? Nikt nie znał klucza „sowieckiej sprawiedliwości”. Nasze
ocalenie sprawiła chyba tylko Opatrzność po to, bym patrzał, widział i w
przyszłości dał świadectwo prawdzie. A widziałem i przeżywałem jako 16 -
17-letni chłopak rzeczy dla mnie straszne. Bo my też byliśmy zagrożeni, nie
raz, nie dwa.
W mojej klasie VIII było nas w październiku
1939 jeszcze 22 Polaków. W klasie IX - 1940/41 - pozostało nas tylko
troje: piękna Polka Danuta, kolega Tadeusz Tyszecki, sportowiec, i ja - Lusiek, półsierota. Większość Polaków
została wywieziona, część wystąpiła ze szkoły i poszła do ciężkiej pracy
fizycznej („czornaja rabota”) dla bezpieczeństwa i by zarobić na życie w
„sowieckim raju”. Potem wywieziono Ukraińców „nacjonalistów”, bo za często
chodzili do cerkwi. W grudniu 1939
deportowano z klasy ośmioro dzieci zamożnych Żydów i znowu cztery ławki
pozostały puste. Pozostałe trzy uczennice żydowskie półgłosem płakały. Nawet nauczycielka, żydowska komunistka, nie zdołała je
przekonać, że „tam” im, tj.
wywiezionym, „będzie dobrze” (!). Polacy i Ukraińcy nie odważyli się nawet
płakać. Powiało grozą: nikt nie był pewny dnia ani godziny. Nawet żydowski
komunista. To wspólne zagrożenie zbliżało nas. Znikły między nami wszelkie
antagonizmy. Ostrzegaliśmy się wzajemnie, wspomagali w nauce i ostrożnie
chodzili do kościoła, cerkwi czy bożnicy. W styczniu 1940 r. nadeszły listy od
kolegi z zesłania, aż spod Archangielska. Napisał je jeden Żyd z klasy
maturycznej, geniusz łaciński, do profesora z łaciny, Ukraińca
Perhorowicza i do Żydów
łacinników. W listach tych w języku rosyjskim autor wychwalał doskonałe warunki
życia na zesłaniu, gdzie „nawet hodują pomarańcze i cytryny”, ale w łacińskim
tekście, niezrozumiałym dla cenzury, napisał o sytuacji zesłanych całą
tragiczną prawdę, którą nam przekazali adresaci.
Pod koniec roku szkolnego 1939/40 doszły nas wieści, że we Włodzimierzu
Wołyńskim jakaś niemiecka „Komisja" zabiera do Polski wszystkich
„bieżeńców”, czyli uciekinierów
wojennych, Polaków. Nie czekając na koniec roku szkolnego i na świadectwo ukończenia VIII klasy
wyjechaliśmy na początku czerwca 1940 roku furmanką (z rzeczami) do owego
Włodzimierza, oddalonego od Dubna około 120 km. Uciekaliśmy radośnie z
„sowieckiego raju”. Matka moja, przezorna kobieta, zastrzegała sobie, że jeśli
nie uda nam się przekroczyć granicy, to rezerwuje sobie dawny pokój u Maciochów w Ziukowie. Pogoda
była przepiękna. Pojechaliśmy na los szczęścia. Zamieszkaliśmy przy rodzinie
żydowskiej, do której nasza dawna gospodyni, Żydówka Glicklisowa, dała nam list
polecający, pisany po hebrajsku, jako ciotka do siostrzenicy Chany. Mąż Chany,
Izaak, był urzędnikiem i aktywistą komunistycznym, lecz cała rodzina była
bardzo religijna i wraz z dziadkami, wnukami i mężem odmawiała w piątki po
południu- przy zasłoniętych oknach - półgłosem swoje modlitwy mojżeszowe.
Widziałem to. W tym samym pokoju, ja, 16-letni chłopak, odmawiałem klęcząc rano
i wieczór swoje katolickie pacierze. Chana i jej mąż Izaak przyjęli moją Matkę
od razu, bo Glicklisowa wystawiła nam w liście zaszczytną opinię: „Jeśli
nie masz ich gdzie położyć, to im daj łóżko, a sama połóż się na podłodze”.
Istotnie Matce mojej gospodarze dali
łóżko, a ja spałem na podłodze w pokoju dziadków. Mieszkaliśmy we Włodzimierzu
przez czerwiec i lipiec. Uczestniczyłem z synkami Chany na lekcjach języka
hebrajskiego pod kierunkiem rabina.
Tygodniami staliśmy w tłumie ludzi w kolejce,
by dostać się do biura niemieckiej komisji, lecz było to niemożliwe. Prace
komisji utrudniali bolszewicy. Do Włodzimierza bowiem zamiast kilku tysięcy
Polaków z zachodu zjechało się kilkadziesiąt tysięcy ludzi ze Wschodu,
tj. Polaków, Ukraińców, Białorusinów oraz zwarta grupa ponad 15.000,-
(piętnaście tysięcy) Żydów,
którzy nie słuchając pogróżek Niemców i Rosjan - chcieli się wydostać „z raju sowieckiego”. Woleli piekło
hitleryzmu. Wówczas nikt jeszcze nie wierzył propagandzie antyhitlerowskiej.
Matka moja dawała spekulantom za doprowadzenie do stołu komisji: futro, lisa i
rower. Za późno. Niemcy nie chcieli przyjąć Żydów. Sowieci pod pretekstem „internacjonalizmu i humanizmu” (!!) zerwali umowę.
Komisja niemiecka odjechała. Ludzi ogarnęła rozpacz. Sowieci ogłosili obłudnie,
że komisja wróci za dwa tygodnie, trzeba tylko przygotować listy zgodnie z wymaganiami Niemców, by praca szła
składnie i szybko. Istotnie, spisano dziesiątki tysięcy chętnych na wyjazd.
Rubryk było mnóstwo, od daty i miejsca urodzenia po dokładny adres
zamieszkania w ZSRR i we Włodzimierzu. Te ostatnie dane były dla Sowietów
najważniejsze. Niektórzy ludzie wyczuli pułapkę i uciekli z Włodzimierza,
nie zapisawszy się. Ogromna większość - i my również - została i zapisała
się. Pod koniec lipca przenieśliśmy się na tydzień z domu Chanów
(by zamarkować nasz wyjazd dla bezpieczeństwa Chanów) do szopy zamożnego
Ukraińca, w innej dzielnicy miasta, gdzie mieszkały już dwie polskie rodziny:
sierżanta Grudzińskiego i plutonowego Stadnickiego - około dwunastu osób
łącznie z dziećmi. My nocowaliśmy tam niezameldowani.
Matka, przeczuwając katastrofę, wróciła pieszo
i furmankami (bilet na kolei kupować było niebezpiecznie) do Dubna i zgłosiła
Maciochom, że wraca. W Dubnie doszła do matki straszna wiadomość: NKWD
wywozi na Sybir „bieżeńców” z
Włodzimierza ! Matka w ciągu dwu dni - pieszo, furmankami, samochodami -
wróciła do mnie z Dubna - 120 km - i przybyła wieczorem około 20oo
niemal w ostatniej chwili: wyczerpana, głodna i aż czarna od kurzu
i przerażona. Widziała jadących do miasta NKWD-ystów. Za radą znajomych
Polaków opuściliśmy natychmiast ich szopę na dole i poszliśmy spać na górę
do stodoły, przez którą przechodziło wejście na podwórze gospodarskie.
Ledwie ułożyliśmy legowisko, rozległ się pod nami głośny płacz kobiet i dzieci.
To przyszli NKWD-yści, ośmiu wysokich zbrojnych drabów, którzy według adresu
zabrali - jak jastrzębie pisklęta - owe dwie polskie rodziny i odstawili
je do „eszełonu”, czyli do transportu kolejowego (wagony bydlęce) - na
Sybir. Na szczęście nie mieli ze sobą psa. Ja z Matką ukryliśmy się za snopkami
słomy i przez szpary widzieliśmy z góry cały dramat rodaków. Następnego dnia
Matka udała się do Chanów, a ja zostałem w kuchni u gospodarzy Ukraińców.
Ktoś z Rosjan, jakiś „czujny komunista”, doniósł, że w tym domu ukrywa się
jeszcze dwoje Polaków. Około południa przyszło po nas tylko sześciu NKWD-ystów
i poszli prosto do szopy, gdy ja w kuchni gospodarza coś jadłem i ujrzałem
swoją „śmierć". Gdy ostatni NKWD-ysta znikł za bramą zagrody,
gospodyni zawołała do mnie po polsku: „Uciekaj! Uciekaj! Szybko uciekaj!
Przez drzwi, nie przez okno! Idź spokojnie”. Chwyciłem buty do ręki i
wyszedłem na ulicę przez bramę, spokojnie jak kazała gospodyni. Na ulicy
starannie zasznurowałem obuwie i blady jak śmierć poszedłem przed siebie. Przed
kościołem spotkałem Matkę, równie bladą i przerażoną. Polowano na Polaków,
Żydów i Ukraińców w całym mieście. Oboje weszliśmy do świątyni, by podziękować
Stwórcy za dotychczasowe ocalenie. W owym czasie kościół, cerkiew i
bożnica - to były ostatnie miejsca ratunku dla CZŁOWIEKA,
szczutego przez system i NKWD.
W chwilę po mojej ucieczce z kuchni przyszli
tam NKWD-yści, a sowieccy lokatorzy donieśli im, że był tu polski chłopiec,
którego gospodyni przechowywała. Ukrainka oburzyła się i oświadczyła, że ów
chłopiec to nie „bieżeniec”, lecz Polaczek, przygłupek z sąsiedniej ulicy,
którego nieraz karmiła i wyganiała. Moją Matkę ocalili Żydzi: Chana i jej mąż
Izaak. Gdy Matka była u nich w domu, nadeszli NKWD-yści, by nas zabrać, bo tam
byliśmy według listy zameldowani. Dziadek Abraham dojrzał NKWD-ystów przez okno
i, nim nadeszli, poradził Matce, by poszła do ich ogrodu i pełła chwasty. Chana
oraz Izaak twierdzili, że wyjechaliśmy przed kilku dniami, a Matka ma
obywatelstwo sowieckie. Gdy oficer NKWD nie wierzył, Izaak postawił się:
„Ja jestem komunistą, służę partii i mówię prawdę! A ta kobieta w ogrodzie - to
nasza „robotnica”, która okresowo pomaga”.
Pod wieczór oboje zjawiliśmy się ostrożnie w
domu Chanów. Nie wiedzieliśmy, jak dziękować zacnym Żydom za ocalenie
życia i wolności.
Matka
zapłaciła za nocleg i dała zadatek za furmankę do Dubna. O świcie wyjechaliśmy
furmanką, którą załatwił Izaak. Uciekliśmy z miasta, oblężonego przez co
najmniej 3.000 (trzy tysiące) NKWD, milicji i wojska. Dwa razy zatrzymały nas
poza miastem posterunki wojskowe, ale Matka miała sowiecki „pasport” i
tłumaczyła, że wraca od rodziny do domu do Dubna. Przepuścili. Był to nowy cud
Opatrzności. Tymczasem we Włodzimierzu jeszcze przez kilka dni polowały
milicja, wojsko i NKWD na „bieżeńców” i załadowali nimi kilka „eszełonów”, tj.
transportów pełnych zniewolonych ludzi, którym nawet wody i żywności nie
można było podać bezpiecznie. Tak zmaltretowanych wywieziono na Sybir.
Najwięcej Polaków. Na głód i okrutną śmierć. Wielu udusiło się w drodze z braku wody, powietrza i od
zaduchu. Zbrodni stało się zadość. Niewielu z nich wróciło do Polski w latach
1945-1947.
Ta wielka ekspatriacja na przełomie lipca -
sierpnia 1940 roku dziesiątków tysięcy ludzi z Włodzimierza Wołyńskiego, ludzi
spragnionych jedynie odrobiny wolności,
została zapewne przeoczona przez historyków. Ta deportacja jest to jeszcze
jeden przykład wyrafinowanej szatańskiej zbrodni systemu sowieckiego. Przecież
ci niechciani przez ZSRR ludzie pragnęli tylko wyjechać, uwolnić od siebie
„raj sowiecki” i może zginąć w hitlerowskich obozach śmierci, ale sowiecka
bestia chciała ich zabić w swoich
„łagrach”. Potwierdza tę tezę bezprawna deportacja tysięcy Polaków kresowych, którym udało się
wcześniej wyjechać do Polski, a których wywieźli Sowieci na Sybir już w latach
1944-1945 z terenów PRL-owskich (!) „jako swoich obywateli”. Spotkało to
też mojego przyszłego teścia, sędziego Kuczyńskiego, który w 1944 wyjechał ze
Lwowa i zamieszkał spokojnie w Skawinie pod Krakowem. I tu dopadło go
„wyzwolenie” przez Armię Czerwoną, a w lutym 1945 NKWD (!!), aby wypełnić plan, deportowało go ze Skawiny na Sybir,
aż za Ural, do obozu pod Świerdłowskiem, skąd wrócił do Polski w grudniu 1945,
ale nie z ZSRR, tylko „z Niemiec”(!!), bowiem towarzysze przewieźli bezprawnie
deportowanych Polaków do Niemiec i stamtąd - dla zamaskowania bezprawia -
z fałszywymi „dokumentami” wycieńczonych doszczętnie Polaków wydali w ręce
naszego UB jako „uwolnionych z hitlerowskich obozów przez Armię Czerwoną”. Teść
ofiarował swojej żonie - jako dowód sowieckiego oszustwa - pierścionek
mosiężny, wykonany na zsyłce, z napisami: Ural i 1945 [7].
Nie wiem
natomiast, jak potoczyły się losy naszych znajomych z Dubna, wywiezionych na
Sybir, jak: Kamińscy, Oleśkiewicze czy Grudzińscy, gdyż z chwilą
wybuchu wojny sowiecko - niemieckiej urwała się nasza korespondencja. Zachowały
się jedynie listy Grudzińskich do Matki, z którymi zaprzyjaźniliśmy się bliżej
we Włodzimierzu Wołyńskim. Matka wymieniła z nimi adresy. Nam udało się w
sierpniu 1940 zbiec przed NKWD, Grudzińscy wraz z tysiącami innych
pojechali na Sybir. Razem z Oleśkiewiczami wywieziono ich aż do miejscowości
Marikowka w okręgu Tomsk nad Tomem, dopływem Obu, obwód nowosybirski! Po kilku
miesiącach w 1940 przyszły do Matki od Grudzińskich pierwsze listy na
adres: Dubno, ul. 17 Sieńtiabria (17 Września) nr 122. Te listy zaginęły,
ale zachowały się z kwietnia i maja 1941 od pani Grudzińskiej, pisane na
strasznym zeszytowym papierze liniowanym („tiedradi” za 12 kopiejek), w
kopertach zrobionych z okładek zeszytowych! Zachowały się też dwie urzędowe
kartki pocztowe. Te „listy” pokazują całą nędzę i niedolę Polaków na zesłaniu
oraz ich hart ducha! W liście z 18 kwietnia 1941 pani Grudzińska
na czterech stronach wylewnie dziękuje mojej Matce - szereg razy - „za
takie dobre serce”, tj. że chciała odpisać i powiadamia ich, że wysłała do nich
paczkę żywnościową (3 kwietnia). Mąż jej, były plutonowy Władysław Grudziński
(przerobiony przez Rosjan na: Władimir Grudinskij), już listem poleconym
z 19 marca 41 upoważnił Matkę do zarządzania ich rzeczami i mieniem w
Dubnie, spieniężania i wysyłania na Sybir żywności, bo inni znajomi i sąsiedzi
(Grudzińska wymienia ich nazwiska) tylko zagrabili ich mienie i żywność, nic
nie piszą i nie przysyłają.
Na Wielkanoc (13 IV
1941) zesłańcy zebrali się w domu jednego Polaka, „zrobili sobie
ołtarzyk i modlili się po cichu”, wierząc, że „Bozia ich nie opuści”: modlili
się o zdrowie, o powrót do ... do ... i o przywrócenie państwa
( ...polskiego). „Biedni jesteśmy, bo bez spowiedzi i Komunii”. „Wy
jesteście szczęśliwi, bo możecie iść do świątyni”. Grudzińska twierdzi, że
„święta mieli dobre: bo byli zdrowi, mieli jedno jajko i cztery litry mleka na
4-osobową rodzinę”.
Skąd tak
dużo? Mąż Grudziński zarabiał w lesie za dzień pracy 4-5 rubli. Litr mleka czy
kilogram chleba kosztował do pięciu rubli. Podobnie ziemniaki. Kilogram mięsa -
22-30 rubli. Pokarm tylko dla panów! Mąki, słoniny, kaszy gryczanej
„nie kupi i za 50 rubli”. Prosi, by cukru im nie przysyłać, „bo bez cukru
można żyć”, zresztą „myśmy już
zapomnieli jak pić kawę czy herbatę z cukrem”, „te czasy chcemy zapomnieć”,
byle przeżyć. Grudzińska prosi o aspirynę na ból głowy, o różaniec, o
mąkę, kaszę, mydło, słoninę, groch etc. Przeżywają z dnia na dzień dzięki
sprzedaży prywatnych osobistych rzeczy za pół darmo: letnie palto, śniegowce,
bieliznę męża, prześcieradła, bluzki, serwetki czy chusteczki po 2-3 ruble, czyli dwie chusteczki
za litr mleka!
W liście z 26.IV.1941 Grudzińska powiadamia i
wielokrotnie dziękuje „za tak dobre serce Pani”, bo 21 kwietnia otrzymała
zapowiedzianą paczkę, która „szła tylko 14 dni”, ale ... „doszła w
porządku”: słonina, kasza, mydło, mąka i cukier, który „będzie na czas”. W
ostatnim „liście”, chyba z 27 maja, Grudzińska z niepokojem pyta, dlaczego
Matka milczy, czy nie zachorowała, czy nie miała „nieprzyjemności przez złych
ludzi”, których wymienia po nazwisku (Polacy). List ten chyba doszedł do
Dubna na początku czerwca podobnie jak urzędowe powiadomienie z Marikowki, że
paczkę odebrała osobiście pani Grudzińska 21.IV.1941 r. Matka moja w tym czasie
istotnie miała wiele kłopotów „ze złymi ludźmi”, którzy nie chcieli nic oddać z
mienia Grudzińskich na nową paczkę, chorowała, pracowała ciężko w tartaku
sowieckim i z trudem przeniosła się na ul. Szczorsa 21. Wkrótce potem
wybuchła wojna sowiecko-niemiecka i wszelkie kontakty zostały przerwane, czasem
na zawsze.
My z matką w sierpniu 1940 roku po dwóch dniach
jazdy z Włodzimierza do Dubna okrężną drogą (ok. 150 km) wróciliśmy
do „sowieckiego raju”. Po kilku sierpniowych konsultacjach zdałem u Polaka,
prof. Papużyńskiego, egzamin uzupełniający z matematyki i przeszedłem do klasy
IX bez świadectwa z klasy VIII, o które bałem się dopominać jako „nienadiożnyj”
(podejrzany) uciekinier. Pomógł mi znowu cud Opatrzności i ... „kochany”
bałagan sowiecki.
Immanentną częścią systemu sowieckiego był
stały CHAOS gospodarczy, którego matką była gospodarka
kolektywna, a ojcem z góry narzucony plan, układany przez doktrynerów,
a rygorystycznie egzekwowany przez partyjny aparat przymusu. Plany, nie liczące
się z potrzebami ludności i warunkami biologicznymi, stale załamywały się i
powodowały „niezaplanowany” krach gospodarczy, czyli głód i nędzę, za
które karano nie planistę, np. genialnego Stalina, lecz wykonawców,
oskarżając ich o sabotaż. Dlatego z systemem sowieckim zawsze łączyły się:
kłamliwa propaganda sukcesu, oszustwa statystyczne, rozbudowana sieć obozów
koncentracyjnych, brakoróbstwo i złodziejstwo, gdyż wspólna własność - to
własność niczyja. Trzeba tylko dobrze kraść, by uniknąć więzienia i
śmierci głodowej. Miliony ludzi w ZSRR cierpiały permanentny głód, ze strachu
„robiły propagandę”, a naprawdę czekały na zmianę, jak mówił o tym dowcip
sowiecki - dla zaufanych:
- Jeśli tak żyć - powiedział
Stalinowi samobójca - to lepiej od razu z wieży skoczyć! I skoczył.
Chaotyczna precyzja systemu sowieckiego,
jego rozmach w niszczeniu wszystkiego, co uczciwe i pożyteczne, uderzyły
natychmiast w całe „wyzwolone społeczeństwo”, które szybko poczuło się bardziej
zniewolone niż czarni niewolnicy. System sowiecki w rekordowym czasie
zdewastował gospodarkę, handel i przemysł, zdemoralizował młodych i starych,
rozpił społeczeństwo, cofnął kulturę i przez szkolnictwo wprowadził powszechny
analfabetyzm - ciemnotę! Po przyjściu Sowietów szybko zabrakło
podstawowych środków życiowych, tj. na „żyznej Ukrainie” brakło:
chleba, masła, soli, cukru, mąki, mięsa, zapałek, nici, butów, ubrań etc.,
etc., choć Sowieci zastali pełne sklepy i magazyny polskich towarów. Część
ukryli kupcy żydowscy, lecz „większą połowę” skonfiskowały i zagrabiły
nowe władze lub „po prostu” towary te
zmarnowano, zgnojono! Powstały zaraz gigantyczne „oczeriedi”, czyli kolejki, w
których rozwijała się swoista „poezja okolicznościowa”, zaprawiona ironicznym
humorem. Na przykład zdarzyło się gdzieś, że w kolejce za perkalami jedna
kobieta drugiej rozdarła w ścisku koszykiem starą spódnicę i ukazał się
nagi tyłek poszkodowanej. „Ludowy poeta” natychmiast ułożył sentencję „ideową”
o wyzwoleniu „sraki”, czyli dupy w kilku językach :
„Od patopa
do sawieta nie widała sraka swieta,
Jak
pryjszoł sawiet, uwidała sraka swiet!”.
Od czasu do
czasu podawano wiadomość, że władze złapały i ukarały burżujskiego spekulanta,
który to a to ukrył. Potem radośnie ogłaszano, że „priwiezli”,
czyli przywieziono, to znaczy „władza sowiecka dała” całe „dwa wagony sacharu” (cukru) i wagon soli. Czekają na
stacji na rozładunek. „Nie zabraknie!” - krzyczano. Od tego czasu ludzie
nauczyli się mówić: „przywieźli”, „rzucili”, „dają”, „dała dobra władza
sowiecka” czyli zniewoleni ludzie zaczęli głośno chwalić „władzę sowiecką” za
zorganizowanie sztucznego głodu i za dokarmianie ograbionych ludzi, stojących w
wielogodzinnych kolejkach.
Ale dlaczego wszystko znikło? Przecież w Polsce
i na Zachodzie walczono o klienta, by sprzedać mu towar, którego było w
nadmiarze, teraz towaru brakło, a ludzi głodnych było w nadmiarze. Otóż
władza sowiecka w ciągu kilku tygodni, zgodnie z doktryną Marksa-Stalina,
upaństwowiła całą gospodarkę, odebrała własność nie tylko wielkim właścicielom, ale nawet drobne warsztaty i
sklepiki. Np. warsztat mojego ojca przejął najlepszy czeladnik, Ukrainiec
Śmigielski, ale szybko musiał założyć „artiel”, czyli „spółdzielnię”, aby
jako „burżuj” nie płacić wygórowanych podatków i nie pojechać na Sybir. Od tego
czasu ci sami ludzie wolniej i gorzej szyli, bo nie pracowali dla siebie. Moja
matka miała bufet w kinie wojskowym, gdzieś do początku stycznia 1940 roku.
Towaru było coraz mniej, ale był, bo pracowaliśmy na chleb dla siebie. Z
początkiem stycznia jakiś lejtnant powiedział mi: „Od jutra nie przyjeżdżaj.
Bufet obejmuje nasz człowiek”. Reklamacje Matki nie pomogły. Ich człowiek był
to partyjny Żyd, który założył „artiel”, a ten działał coraz bardziej
opieszale. Gdy dwory polskie zamieniono administracyjnie, czyli przymusowo w
„sowchozy” (rodzaj PGR-ów) a wioski w kołchozy, ludność początkowo
protestowała, potem buntowała się, wreszcie chłopstwo przestało pracować należycie,
jedynie kradło. Upadła więc produkcja zbożowa i mięsna. Zaczęło natychmiast
brakować zboża, chleba, mleka, masła, nabiału i mięsa. To samo zjawisko
wystąpiło we wszystkich dziedzinach życia. Na przykład w Dubnie poza
miastem przed wojną międzynarodowa spółka zbudowała fabrykę przetworów
mięsnych, które eksportowała do całej Europy, a ludności miejscowej
sprzedawała „tańsze kiełbasy” po niższej cenie. Ale wówczas społeczeństwo
szukało po masarniach delikatniejszych wyrobów. Teraz nikt w „wyzwolonej Ukrainie” nie pytał o
jakość wędliny - „krakowska czy łucka”? - kupowało się po prostu „kołbasu” -
kiełbasę. Ponieważ Sowieci pozamykali wędliniarnie prywatne, głodna ludność
rzuciła się tłumnie do sklepu fabrycznego. Utworzyła się półkilometrowa kolejka
po cztery osoby w rzędzie. Ja też stałem z Matką i znajomymi. Po kilku
godzinach kazano nam się rozejść, bo mięsa już nie ma i nie będzie. Fabrykę
„przejęła Armia Czerwona” (!). Poza kolejką „kupił” a raczej „dostał”
tylko pewien traktorzysta, który z rozmachem najechał „maszyną” na tłum, a ten
ze strachu rozstąpił się przed wejściem do sklepu. Dowcipny traktorzysta zrobił
w sklepie zakupy, czyli „dostał” kiełbasę i słoninę, podziękował „obywatelom za
grzeczność” i odjechał. My nie mieliśmy traktora na zakupy, więc mięsa i
wędlin jedliśmy coraz mniej. Tak system sowiecki ułatwiał nam praktykowanie
cnót chrześcijańskich, tj. wstrzemięźliwości od mięsa i chleba, choć nie
przyrzekał zbawienia po śmierci...
Gdy w roku szkolnym 1940/41 mieszkałem w
„hurtożytku”, czyli internacie męskim w rynku miasta, oczywiście przy ulicy Lenina 12, tuż nad upaństwowioną cukiernią
i piekarnią - ongiś Czecha Cinerta - szereg razy stałem w kolejce po
chleb. Była między nami uczniami umowa: „Jeśli będą dawać chleb, to jeden uczeń
zaraz staje w kolejce, drugi pędzi na II piętro i woła: „Chłopcy! Chleb dają!”.
Wtedy cała nasza banda zbiegała na dół i stawała w kolejce za „pionierem
chlebowym”. Dobrzy ludzie, choć sami głodni, przepuszczali nas mówiąc: „To
uczniowie z internatu. Im jeszcze trudniej niż nam”. A działo się to na „żyznej
Ukrainie”, która przed rozbiorami i w okresie 20-lecia karmiła - w ramach
państwa polskiego - chlebem i mięsem połowę Europy.
Za cały dwuletni okres okupacji sowieckiej
Kresów (1939-1941) kupiłem w Dubnie - a może „dostałem”, choć zapłaciłem -
tylko jedną parę butów sznurowanych dla siebie i to tylko
„dzięki partii”, bo dano mi w szkole „talon”
(!) na obuwie, gdy pokazałem moje zdarte polskie buciska. I tu też był palec
Opatrzności, bowiem wypchnięto mnie słabego chłopca z kolejki, gdyż tego dnia
„rzucono i dawano” towar. Dostałem się do sklepu ostatni, gdy już wszystko
wysprzedano. Kiedy okazałem sprzedawcy mój „talon” i zażądałem butów,
oburzył się:
- Nie widzisz głupi, że już nic nie
ma?! Tylko w tej gablotce stoi ostatnia para, której nikt nie chciał, bo numer
ma za mały.
Zmierzyłem
tę „ostatnią” parę butów. I stał się cud: pasowały! Bo mimo 17 lat byłem
malutki, a stopę miałem jak dziecko.
Do stycznia 1940 roku pomagałem po południu
Matce w bufecie. Praca w bufecie ukazała mi w przekroju „dobrobyt i
kulturę sowiecką”. Wygłodniali „bojcy” stawali tłumnie przed ladą w „oczeredi”
(w kolejce) i wykupywali wszystko:
świeże i czerstwe bułki, jabłka ładne i drobne, „kanfiety” czyli cukierki
(czekolad już nie było) i nawet pierniki odpustowe, które przezorni hurtownicy
żydowscy trzymali w piwnicach po pięć lat najmniej. Były one twarde, malowane i
stęchłe. Nawet myszy polskie tego nie zjadły! A ci nieboracy pożerali na moich
oczach owe pierniki, nawet z etykietkami, i chwalili głośno: „Oczeń charoszeje
pirożnoje!”, czyli wspaniałe ciastka! Ja nie szydzę, ja współczuję ...
W najbliższej przyszłości i nas to czekało, bo wkrótce i pierników
brakło. Minęły te legendarne czasy przed 1939 rokiem, gdy - jeśli
popyt był wielki - Lusiek na polecenie Matki zamawiał telefonicznie:
„Proszę przysłać natychmiast tyle a tyle chleba, bułek i sześć blach
ciastek tortowych”. I za pół godziny Cinert własnym furgonem pieczywo z miasta
(ponad 2 km) przysłał ku zadowoleniu sprzedawcy i klientów. Świeże i
pachnące!! ...
W kolejce sowieckiej panował „porządek”:
sołdaci trochę „szumieli”, czyli hałasowali, ale nikt nikogo nie
wyprzedzał. Raz tylko widziałem, jak pewien „lejtnant” odważył się wcisnąć
przed szeregowca, ale ów tak go zdzielił łokciem w bok z okrzykiem: „Do
oczeriedi, job twaju mat¢ ”, że „ustawiony ideowo” lejtnant pokornie zajął miejsce na końcu
kolejki. Demokracja do czasu była
zachowana, bo już po kilku miesiącach pobytu w Polsce zniesiono zakaz
„jobkania”, ale wprowadzono dla „bojców” dyscyplinę, a dla podoficerów i
oficerów epolety, za które w czasie
rewolucji mordowano „białogwardzistów”. Wprowadzono dystynkcje i skomplikowany
system oddawania oficerom przez „bojców” honorów wojskowych, ustępowania
im miejsca w kolejkach (!), okazywania uszanowania, wzorowany ... o
hańbo! ... na „pańskich” polskich regulaminach. Po ucieczce w 1941 r.
sowietów przed hitlerowcami czytałem te ilustrowane regulaminy
„radzieckie”.
W naszym mieszkaniu „kwaterował” (Matka
oczywiście musiała go przyjąć „dobrowolnie”) sowiecki lejtnant, niejaki Stefan Burawski. W dowodzie osobistym miał
napisane: „Ukrainiec”, spod Kijowa, ale, jak sam twierdził
i jak mówili jego koledzy oficerowie, był „to Polak”. Pochodził z rodziny szlacheckiej, ale po polsku już
prawie nic nie mówił. Był to człowiek bardzo zdolny i ostrożny. Stale uspokajał
Matkę, gdy w gniewie zbyt głośno mówiła, że to a to jest nieludzkie,
niedemokratyczne, podłe, niemożliwe etc.
- Ciiichoo,
chaziajka, spakojno! Bo ktoś usłyszy. I bieda budiet. U nas w komunizmie
nie takie rzeczy się dzieją. I ludzie cicho siedzą. Priwykli ... Mojego
brata wywieźli. Ojciec umarł w więzieniu. Wierzę, że mnie nie zdradzicie... Bo
wy też stracili męża. Ale macie synoczka. Pilnujcie go! Niech milczy! Nie
sapratiwliajetsa! Wot!
- A
dlaczego pan udaje Ukraińca, choć mówi, że jest Polakiem?
- Jako Polak nigdy nie zostałbym oficerem. A
prostego sołdata zapędziliby gdzieś i „ubiliby jak sabaku”. A tak żyję jeszcze.
I matieri pomogę i młodszemu rodzeństwu ... Wot ...
Burawski stale nas pocieszał, że jeszcze „nie
jest źle, ale może być gorzej”. Marzył, by „spać jak polski pan”. Dostał
od nas tapczan, kupił sobie dwa prześcieradła i jak w polskim PTTK spał
na jednym, a przykrywał się drugim, na wierzch kładł koc i pytał: „czy tak
sypia polski pan”. By nie zrobić człowiekowi przykrości Matka dyplomatycznie
wyjaśniała:
- Prawie
tak. Tylko polski pan ma szersze łoże. Nas na takie nie stać.
Dla pełnego
szczęścia Burawski chciał choć raz w życiu iść do kościoła na Mszę, na pasterkę na Boże Narodzenie.
W tym celu sprawił sobie nowy „kastium”, czyli garnitur cywilny, „charosze
palto” i czapkę z daszkiem, by zakryć twarz. Ubrany elegancko w ostatniej
chwili zrezygnował z pójścia z nami na pasterkę:
- Jak mnie kto zobaczy w kościele i potem
doniesie, to zdegradują i oddadzą do karnego oddziału. Oczeń żałko!”
Westchnął,
rozebrał się i pierwszy raz na naszych oczach przeżegnał się, a potem cicho i
smutnie położył się spać. Następnego dnia pytał nas, jak było na pasterce
i potem dodał, co powiedzieli mu koledzy:
- W
kościele byli sowieccy obserwatorzy, wojskowi ...
Po Nowym
Roku w 1940 przeniesiono Burawskiego do innego miasta. Przed odjazdem
lejtnant przestrzegał nas:
- Chaziajka, schowajcie u „znakomych” trochę
„wieszczy” (rzeczy), bo jak wam teraz odebrali pracę w bufecie, to zabiorą wam
i „kwartiru” (mieszkanie). Nic nie poradzicie. Już teraz poszukajcie sobie
miejsca w razie przeprowadzki.
Poczciwy
Burawski pozostawił nam, napisany własnoręcznie po ukraińsku, adres rodziny „na
wszelki wypadek”: „Żytomierskaja obłast¢, Rużenskij rajon, poczta Bieliłowska - Burawskomu
Stiepanu Iwanowiczu”.
Odjechał z
końcem stycznia - na zawsze.
Burawski był „dobrym prorokiem”. Z końcem
kwietnia 1940 wyrzucono nas z mieszkania w Dubnie pod pretekstem „kary za
spekulację”. Ale dokąd?
- To nas
nie obchodzi. Najlepiej idźcie na wieś.
Istotnie,
po stracie w styczniu 1940 pracy w bufecie, czyli źródła utrzymania, Matka
zaczęła „spekulować”, czyli sprzedawać na życie „przesądy burżuazyjne”.
Jak wszystkie inne samotne Polki. Najpierw koledzy Burawskiego wykupili u
nas „siłą perswazji” dwa „czasy”, tj. zegarki, ręczny po ojcu i budzik.
- Na szto
wam tyle czasów?
Matka
zaceniła „drogo”, tj. po kilkadziesiąt rubli (u nas zegarek kosztował 10-15
zł), a oni - według ich cen - wiedzieli, że zapłacili bajecznie tanio.
Ale przestali nas wreszcie nachodzić, inwigilować o „czasy” i pytać
(złowrogo!): „Czy mąż był oficerem?”. Trzeba przyznać, że „kupiwszy” tak tanio
zegarki, ci oficerowie okradli nas „legalnie”. Bardziej pomysłowo, też
legalnie, okradli oficerowie sowieccy mojego przyszłego teścia, zamieszkałego
jeszcze w miasteczku Skole pod Lwowem. Przyszło ich trzech wieczorem „na
rewizję”: poszukiwali ukrytych polskich oficerów. Ponieważ chodziła fama, że
Rosjanie „polują na zegarki”, więc teściowa, by uchronić je przed
kradzieżą, włożyła budzik mały i duży do łóżeczka trzyletniej córeczki
Basi. Jeden z Sowietów, szukając polskiego oficera, usłyszał tykanie budzika,
wyjął obydwa zegarki spod poduszki dziecka i skonfiskował jako „bomby
podłożone przez polskich dywersantów”. Towarzysz kazał jeszcze sobie
podziękować za ocalenie Basi.
Tymczasem Matka moja w Dubnie wysprzedała na
bazarze, czyli na „czarnym rynku”, „zbędne” buty, spodnie i ubrania
po Ojcu. Na bazarze „królował” język polski „spekulantek, czyli sprzedających
na życie resztki mienia spauperyzowanych Polek. Wszystko wykupywały Rosjanki,
żony oficerów (!), które szczególnie polowały na damskie „czasiki” (zegareczki)
i na „duchi” (perfumy). Sowietki owe miały potem po dwie duże szafki „duchów”,
jak to widziałem w ich rozbitych mieszkaniach po ucieczce w 1941
przed hitlerowcami.
Od czasu do czasu wpadała na bazar milicja i
zabierała „spekulantki”, czyli głodne Polki. Tak wpadła również moja Matka
i zaprowadzono ją na NKWD! Dyżur tego dnia pełnił Ukrainiec, niejaki Łewko
Androszczuk, komunista, który przed wojną siedział w polskim więzieniu. Po
wyjściu siedział „cicho” na łaskawym chlebie u rodziny, bo nikt nie chciał
dać mu pracy. Otóż moja Matka wynajęła go dla mnie na korepetytora języka
ukraińskiego, który był jeszcze obowiązujący w polskim gimnazjum w Dubnie,
a którego, jako krakowianin, nic nie rozumiałem. Matka płaciła mu uczciwie za
lekcje, tylko zastrzegała: żadnego komunizmu. Łewko poduczył mnie na tyle, że
dostałem nawet ocenę „dobrą”, a Matka uratowała Łewkę od głodu. Gdy Łewko
ujrzał Matkę na NKWD, strasznie ją zbeształ przy świadkach, potem
„gniewnie” usunął podwładnych, następnie po polsku półgłosem przeprosił.
Po wyjaśnieniu Matki, że nie „spekulowała” tylko sprzedawała swoje rzeczy,
resztki, na życie, bo nigdzie nie może dostać pracy, udobruchał się i ostrzegł:
- Dziś jeszcze raz panią skrzyczę przy nich i
zwolnię warunkowo. Ale drugi raz proszę nie wpaść w nasze ręce ... Rozumie
pani? ...
Zwolniona
Matka drugi raz „nie wpadła”, choć, wysprzedawszy wszystko, z musu zaczęła
handlować rzeczami, czyli „spekulować”! Ja chodziłem do szkoły, a moja Matka
walczyła o chleb, o życie, o pieniądze na opłacenie „bezpłatnej szkoły”,
bo jako Polak nie dostałem nigdy
żadnego stypendium sowieckiego. Nawet starać się o coś takiego
byłoby z punktu widzenia władz „nieprzyzwoite”, bezczelne i tym samym
niebezpieczne. Dlatego Matka rozpoczęła regularne rejsy handlowe do Lwowa – 150
km od Dubna. Były to wyprawy uciążliwe i niebezpieczne, bowiem podróż w
obie strony trwała 3-4 doby i groziła więzieniem, zgwałceniem lub co najmniej
utratą zakupów i pieniędzy. Ale nie było wyjścia!! Pracy nam nie dawano! Po
wsiach „sowieckich” nie było dosłownie N I C z towarów przemysłowych,
po miasteczkach powiatowych jak Dubno - niewiele. Natomiast we Lwowie, w
stolicy Zachodniej Ukrainy, było wszystko - na pokaz dla przejeżdżających
tamtędy cudzoziemców. Dlatego - mimo srogich zakazów - zjeżdżała się do Lwowa
cała „Zachodnia Ukraina”! Zakazane i utrudniane było wszystko: kupno biletu
kolejowego z miejscówką, przewożenie towaru, spanie na ławkach i w korytarzach
etc. Konduktorki sowieckie ryczały
na pasażerów, groziły milicją i NKWD - i brały łapówki. Pociągi były
przeładowane. Trzeba było znowu opłacać „miejscówki” bez miejsca, by dostać się
do wagonu. We Lwowie trzeba było zaraz po przyjeździe zająć kolejkę, gdzie „coś
dawano” - sobie i towarzyszom niedoli-niewoli. Zajmowało się kolejki w
kilku miejscach naraz, by kupić potrzebne towary. „Spekulanci”, czyli
zmaltretowani ludzie pomagali sobie solidarnie, aż doszli do upragnionej lady -
po pięciu lub po piętnastu (i więcej) godzinach stania w tłoku - bez snu i
jedzenia. Doszli i kupili wreszcie: nie złoto, perły czy „papiery
wartościowe”, lecz artykuły pierwszej potrzeby, jak: nafta, sól, cukier, mąka,
buciki, koszula, czapka, rękawice, perkal czy barchan na ciepłą bieliznę.
Gdy to wreszcie kupili, a może „dostali od dobrej władzy sowieckiej”, byli wreszcie
w „sowieckim raju”. Tak jeździły do Lwowa dziesiątki i setki tysięcy
„wyzwolonych” ludzi, a wraz z nimi moja śp. Matka, mała i słaba kobieta, która
przywoziła nieraz w rękach i na plecach do pięćdziesięciu kilogramów towaru dla
nas i dla znajomych, by coś niecoś zarobić. Wracała zmaltretowana i bez sił po
czterech dobach bezsennej udręki, za którą jeszcze „władze sowieckie” mogły
człowieka wywieźć i zamordować. Matka moja poznała grubo lepiej niż ja „raj
sowiecki”. Był to straszny, nieunikniony piekielny h a z a r d milionów „wolnych ludzi”.
Na wiosnę 1941 dostała Matka wreszcie pracę - w
pobliskim tartaku. Pracowały tam przeważnie nasze panie, wdowy po
poległych podoficerach. Ich domy zarekwirowali sowieccy oficerowie z
rodzinami, zepchnąwszy właścicielki na poddasza lub do piwnic jak nas do
betonowej pralni. Praca w tartaku była też swoistym rodzajem okrucieństwa i
zniewolenia. Roboty lekkie, np. układanie klepek, płatne do 300 rubli
miesięcznie, wykonywali przeważnie partyjni Żydzi i Ukraińcy. Roboty ciężkie,
źle płatne i nie dla kobiet, np. wymiatanie i wynoszenie w wielkim koszu
trocin spod maszyn lub układanie ciężkich dębowych desek, 3-4 metry długości,
przy których człowiek słaby mógł najwyżej zarobić 100-150 rubli, powierzano
naszym kobietom i matkom. Moja układała deski od 1-1,5 metra długości,
więc jeszcze ciężar był znośny, ale też wracała przemęczona do domu w pralni.
Niektóre jednak Polki, po całodziennym dźwiganiu koszy z trocinami czy
4-metrowych dech dębowych, po powrocie do domów krwawiły i po kąpieli
zaraz szły spać, by jutro znów wstać do pracy, by zarobić na chleb dla
dzieci i przetrwać, przetrwać ...
Podobnie było na całych Kresach. Na przykład
rodzina sędziego Kuczyńskiego po wkroczeniu Sowietów do Skola, żeby uniknąć
represji i wywiezienia na Sybir, wyjechała szybko do Lwowa, do rodziny.
Kuczyńscy zamieszkali na ul. B. Chrobrego 12/5, a sędzia musiał się ukrywać.
Początkowo pracował jako ogrodnik, potem - jako „chałupnik”, tj. „kustar”, jak
podał władzom w dowodzie osobistym wydanym przez NKWD we Lwowie 22.VI.1940.
Taki sam zawód „chałupnika” podała jego żona Józefa, która w tymże czasie
otrzymała dowód. Józefa szyła dla spółdzielni lub wypiekała dla bufetów czy
restauracji jakieś pasztety lub ciasta, a jej mąż naprawiał sprzęty użytku domowego.
Oboje często stawali w długich kolejkach do lwowskich sklepów. Czasem coś
odsprzedali, a częściej sprzedawali coś z rzeczy osobistych, aby wyżywić
siebie i dwie córeczki. Wskutek konkurencji tysięcy innych Polaków sytuacja ich
była ciężka, skoro opalali trochę tylko jeden pokój, a teściowa nieraz piekła
dla swoich ciasto z fusów z kawy zbożowej. Chaos i nędzę systemu
gospodarczego Sowietów najlepiej kompromituje złośliwy dowcip polityczny,
opowiadany w całym państwie, ale „tylko dla zaufanych”, że najlepszym środkiem
insektobójczym jest napis: „KAŁCHOZ imieni STALINA”.
Wtedy
wszystkie insekty: pchły, wszy i pluskwy etc, opuszczą z lamentem daną wieś w
ciągu doby. Zostaną tylko zniewoleni ludzie ...
Wskutek tych i tysięcy innych faktów, tj.
drastycznych doświadczeń społeczeństwa polskiego i ukraińskiego na Kresach
wszelkie zakusy sowieckiej propagandy, oficjalnej i domorosłych
„uświadomionych” wyzwolicieli, zachwalających „raj sowiecki”, odbijały się
rykoszetem i trafiały boleśnie w oburzonych agitatorów. Polacy a za nimi
Ukraińcy, a nawet ostrożni Żydzi, nabierali „ludzi sowieckich” doprowadzając
ich do pasji. Gdy taki czy inny roznamiętniony „sowiet” opowiadał szeroko o ich
wysokiej „tiochnice” i o „agrokulturze”, o rajskich perspektywach
przyszłych „pięciolatek”, że będzie wszystkiego „w nadmiarze”, że u nich już
pod biegunem „wyraszczywajut lemony i apfielsiny”, czyli hodują cytryny i
pomarańcze, a równocześnie tenże agitator jadł czarny chleb rosyjski i zagryzał
białą polską bułką jak jakimś nieznanym frykasem, to niedowierzający Polak
mówił mu: „A tego u was nie ma?” Zaperzony „Rusek” zaprzeczał zapalczywie:
- Ale jest! Jest! Tylko czasowo zabrakło, bo
wysłaliśmy do głodujących towarzyszy we Francji czy Ameryce. W Polszu też
wysyłaliśmy chleb”.
Wtedy
oburzony Polak czy Ukrainiec (słyszałem) zasypywał „sowieta” stekiem słów, z
których najłagodniejsze było wyrażenie: „gówno prawda”. Następnie chytrze
pytano Rosjanina: „A Nowa Gwinea u was jest?” lub z polska po rosyjsku: „A
nędza u was jest?” Na to gorliwy sowiecki rozmówca odpowiadał wyczerpująco
według wyuczonej formułki:
- Przed rewolucją, za cara, nędzy u nas nie było,
albo bardzo mało. Ale po rewolucji otworzyliśmy fabryki i produkujemy nędzy w
nadmiarze. Nawet nędzę eksportujemy: „Wagonami wywoziat!” Nędzy u nas obecnie
dużo, a od przyszłej pięciolatki będzie jeszcze więcej. Wot!”
Według tego
schematu towarzysze sowieccy na terenie całych Kresów informowali, że u nich
obecnie jest bardzo dużo Nowej Gwinei i Nowej Kalegonii, Bata, Wedla, butów i
nędzy etc, a będzie jeszcze dużo więcej.
Gromki śmiech Polaków i Ukraińców kwitował tego
typu zapewnienia, aż władze sowieckie zorientowały się i zakazały „swoim ludziom”
rozpowiadać o tym, „co u nich jest”, zaś reakcyjnych polskich, ukraińskich
i żydowskich szyderców wywieziono na Sybir. Nastąpił spokój i porządek. Jedynie
młodzież polska śpiewała półgłosem piosenkę sowiecką z drobnym „dodatkiem”:
„w sztanach” (w spodniach) i „bez sztanów” (bez spodni), co dawało
komiczne „ideowe” efekty, np.:
„Jesli
zawtra wajna,
Jesli
zawtra w pachod (bez sztanow - bis)
Bud’
siewodnia k pachodu gatow (w sztanach! bez sztanow!)
(Jeśli
jutro wybuchnie wojna - bez spodni
bądź dzisiaj
do walki gotów - w spodniach! bez spodni!)
Za nami te
„swawolne piosneczki” śpiewali nie tylko Ukraińcy, ale nawet ostrożni Żydzi, a
nawet ... o zgrozo! - zdemoralizowana przez Polaczków „ideowa młodzież
sowiecka”! Ale po cichu! Bowiem nawet niewinne ośmieszenie „drobnych
niedociągnięć” systemu było srogo karane.
Niedopuszczalne i natychmiast karane „łagrem”
oraz okrutną śmiercią była jakakolwiek krytyka partii bolszewickiej, Lenina i
Stalina, których KULT,
wręcz boski, był wpisany „złotymi głoskami” (!) w konstytucję ZSRR,
szerzony przez propagandę, radio, prasę, wojsko, NKWD i szkołę, aż został na
stałe wkodowany w świadomość każdego obywatela ZSRR, każdego
komunisty oraz satelity tego Związku, co widać i słychać do dziś w Moskwie i w
krajach postkomunistycznych mimo ujawnienia potwornych zbrodni partii i
Stalina, odpowiedzialnych za śmierć okropną co najmniej sześćdziesięciu
milionów ludzi. Jak wyznają niektórzy „nawróceni” komuniści, że gdyby mu ktoś w
młodości powiedział, że Stalin przeprowadził np. jakąś skomplikowaną operację i
wręcz wskrzesił pacjenta, „uwierzyłbym”.
My Polacy kresowi, srogo doświadczeni przez
owego „cudotwórcę”, nie uwierzyliśmy, lecz szydziliśmy ... w
milczeniu. Oficjalna propaganda sowiecka prześcigała się w opluwaniu „przegniłej
kultury burżuazyjnej”, tj. religii, literatury i moralności europejskiej,
a propagowała budowę nowej świetlanej kultury i ustroju socjalistycznego, w
imię jedynie słusznych i naukowych haseł Marksa, Engelsa, Lenina i pod
przewodem ojca Stalina!!!. Ośrodek światowej kultury - uczono - przesunął się z
„jakiejś Francji czy Ameryki” (fuj! fuj!) na wschód, tj. do ZSRR, ściśle do
Moskwy, na Kreml, gdzie działał i
uczył tow. Lenin, a teraz działa i uczy „równy mu geniusz tow. Stalin (!) i - jak pisał Majakowski - gdzie
działa „Partia jak ręka milionopalca w jedną miażdżącą pięść zaciśnięta”
(przeciw wrogom, oczywiście):
„Mówimy
Lenin - a w domyśle Partia (!),
„Mówimy
Partia - a w domyśle Lenin - a po jego śmierci: STALIN.
Żydzi,
potomkowie narodu najsrożej doświadczonego przez historię,
szybko zorientowali się, że Marks, Engels i Lenin - to tylko emblematy
ozdobne dla jedynego „geniusza” naszych czasów, dlatego we wszystkich
oknach wystawowych na co dzień czy z okazji „świąt państwowych” prezentowali po jednej
figurce Marksa czy Lenina, lecz obowiązkowo
po kilka podobizn „ojca narodów”, ukochanego tow. STALINA. Tak więc w każdym oknie wystawowym
można było zobaczyć do dziesięciu
portretów czy statuetek - w rozmaitych pozach rewolucyjnych - Stalina, Stalina
i jeszcze raz Stalina. Sam Ludwik XIV, król-słońce, nie był tak zakochany
w sobie, jak ten gruziński wampir.
Kult Stalina w sposób otwarty i zamaskowany
szerzono w przedszkolach, w szkołach średnich, na studiach, w prasie i w
pieśni. W zagłodzonej Ukrainie kazano śpiewać sterroryzowanej ludności hymn
pochwalny na cześć „śnieżnobiałego orła
- Stalina”, który przyniósł Ukraińcom „szczęście, nową epokę radości:
„Izza hir ta zza wysokich Zza
wysokich gór
Syzokrył oreł łetyt, Leci
orzeł śnieżnobiały,
Słowo Stalina miż namy, Słowo
Stalina nami kieruje,
Wola Stalina miż nas!... Wola
Stalina wśród nas panuje etc.
I ci
nieszczęśnicy śpiewali to, bo szpicle bacznie obserwowali ruchy ich warg. Nawet
niedorozwinięte, wygłodzone dzieci w przedszkolach, jak słyszałem osobiście
wypowiedź pięcioletniej żydowskiej dziewczynki, uczono na pamięć - jak na
ironię - sloganów w rodzaju:
- Nam
żywiotsa charaszo pri sawietskoj własti! (nam żyje się dobrze w ustroju
sowieckim).
Na lekcjach i na „kółkach naukowych” w szkole
uczono nas, że Marks napisał I tom „Kapitału” i stworzył podstawy „naukowego
światopoglądu materialistycznego”.
Engels go „twórczo” rozszerzył i napisał tomy II i III „Kapitału”. Marksa i
Engelsa poprawił genialniejszy od nich Lenin, bo - wbrew ich teorii - dowiódł,
że „rewolucja może zwyciężyć w jednym kraju, np. w Rosji”, a nie od
razu na całym świecie. Ale ponad Leninem stanął geniusz Stalina!
Tę rezolucję podsunęły nam dyskusje naukowe na kółkach komsomolskich
(otwartych). Lenin bowiem posiadał jeszcze „drobnomieszczańskie naleciałości”,
między innymi popełnił niewybaczalny „błąd ideowy” (a może zbrodnię?!!),
bo dla ratowania sytuacji gospodarczej Rosji po rewolucji wprowadził
NEP (Nowa Polityka Ekonomiczna), czyli „reprywatyzował” gospodarkę, a więc
wrócił do ustroju kapitalistycznego!! Na szczęście Stalin zaraz po śmierci
Lenina (zmarłego w „dziwnych” okolicznościach) energicznie zgniótł system NEP-u
i cały kraj „szybko i konsekwentnie zindustrializował, skolektywizował
i znacjonalizował”. Teraz szczęście i radość zakwitły w całym ZSRR i na
Ukrainie „pod słońcem stalinowskiej konstytucji, który czytają „ze
wzruszeniem” proletariusze na całym świecie”. Epitet „słońce stalinowskie”
prawie wszyscy w ZSRR przyjęli jako naturalny, tylko „wredne Polaczki”
nazwały Stalina szydliwie „słoneczkiem”. Ukraińcy natomiast parodiowali slogan
o Leninie, mówiąc:
„Jeśli
Lenin po śmierci żyje do dziś w sercach robotników i chłopów, to Stalin żyje w
ich wątrobie (na peczinci!).
Ale te „złote myśli” przekazywali sobie
najbardziej zaufani najbardziej zaufanym.
Jako
ekwiwalent za głód i nędzę ułożono dla Ukraińców antypolską pieśń
„socjalistyczną”:
- Szcze nedawno szlachećkije katy Jeszcze
niedawno szlacheckie katy
Perekrajały
ridni pola , Dzieliły
ojczystą ziemię,
A teper ty mohutnia, jedyna, A
teraz ty potężna, zjednoczona,
Wilna, radisna ty jak wesna ! Wolna,
szczęśliwa jak wiosna!
My
udawaliśmy, że śpiewamy, Ukraińcy, pamiętni na zesłanych na Sybir krewnych,
śpiewali tę „internacjonalistyczną” pieśń z dystansem, tylko karierowicze
„piali” tę parodię „wolności” z „zachopłenniam” , czyli z entuzjazmem. Natomiast cały ZSRR a
szczególnie Rosjanie zachłystywali się ”pieśnią ojczyźnianą”, sławiące radosne
życie obywateli w ZSRR :
-
Szyraka strana maja radnaja, Wielka
jest moja ojczyzna,
Mnogo w niej lesow, palej i
riek, Dużo
w niej lasów, pól i rzek,
Ja drugoj takoj strany nie
znaju, Nie
znam innego kraju,
Gdie tak wolno dyszyt
czeławiek. Gdzie tak swobodnie oddycha
człowiek.
Te wersy
Rosjanie śpiewali z satysfakcją, Ukraińcy z dystansem, lecz Polacy wydzierali
się głośno z jakąś „dziką rozkoszą”. Zdumieni sowieccy koledzy pytali: ”Kakoj
czort!? Ki diabeł?” Wreszcie wyjaśniło się, Ze słowa rosyjskie: „Gdie tak wolno
dyszyt czeławiek” w polskim brzmieniu (nie tłumaczeniu!), dla polskiego
ucha oznaczają: „Gdzie tak powoli, ledwie, ledwie, czyli z trudem oddycha
uciśniony człowiek!”
„Masy ludowe” nie dały się oszukać
propagandzie. Przestały wierzyć w jakiekolwiek oświadczenia władz: „To
kłamstwo! Ce brechnia!”- mówiono, choćby czasem władze powiedziały prawdę.
Funkcja agitatora była w ZSRR dobrze płatna, lecz powszechnie pogardzana.
Przeciętny uczciwy obywatel obrażał się, jeśli nawet żartem ktoś nazwał go
„agitatorem” lub na jego wywody odpowiedział: „Ty, tylko nie agituj!”-
oznaczało to bowiem coś gorszego niż oszustwo. Uwieczniły to kawały rozmaitych
narodów ZSRR. Na przykład dowcip rosyjski opowiada, że raz posprzeczali się
dwaj kołchoźnicy, Iwan i Stiepan, do kogo należy gąsior. Sprawę rozstrzygnął
pewien staruszek:
- Puśćcie
gąsiora wolno. Do czyjej zagrody wejdzie, ten będzie jego właścicielem. Tylko
bez żadnej agitacji
- zastrzegł.
Kawał
polski jest bardziej złośliwy, piętnuje bowiem zbrodnicze oblicze i skutki
kłamliwej propagandy sowieckiej i pokazuje bezsiłę obywatela na przykładzie dwu
zajęcy, które spotkały się na granicy:
- Uciekam
spod okupacji hitlerowskiej, bo wszystkie zające kastrują! ...
- A ja uciekam
spod okupacji stalinowskiej - mówi sowiecki zając - bo wszystkie wielbłądy kastrują!...
- Przecież
ty nie jesteś wielbłąd?!
- Przekonaj
ich! - westchnął beznadziejnie zając sowiecki.
„Miłość” swoją do Stalina, zadufanego w sobie
wampira wszech czasów, który za życia kazał stawiać sobie pomniki, wyraziły
„masy” w sposób szczególnie dobitny. Jeszcze bolszewicy nie zdążyli uciec na
dobre, a Niemcy objąć w posiadanie Dubna, już w środę, 25 czerwca 1941
roku, Polacy i Ukraińcy, wyjątkowo jednomyślnie (!!), popalili, potłukli i
poniszczyli wszystkie pomniki,
portrety, napisy i książki „ojca Stalina”. Ja również znalazłem „Dzieła”
Stalina po rosyjsku. Z książki: „Waprosy leninizma” wyciąłem żyletką zawartość
i wyrzuciłem na śmietnik. Zachowałem płócienną oprawę, by obłożyć w nią
moją „Historię Polski” A. Lewickiego, za stalinowskich czasów wyciętą i
wyrzuconą z okładki przez czerwonych. Moją „Historię Polski” przechowuję w
tej okładce do dziś w biblioteczce jako pamiątkę z czasów młodości, niewoli,
miłości i walki z bezprawiem oraz z terroryzmem tego eks-kleryka,
wyrzuconego z seminarium w Tbilisi, który pod partyjnym pseudonimem
Stalin, ze szczególną nienawiścią zwalczał Kościół, religię i moralność
chrześcijańską.
System stalinowski, wbrew oficjalnym hasłom
oraz tytułom, jak: „Prawda” czy „Komsomolska Prawda” etc., siał programowo nienawiść narodowościową i społeczną
oraz nietolerancję, dlatego z zajadłością, perfidią i z wielkim nakładem
środków zwalczał Kościół i religię nazwaną przez Marksa „opium narodów”.
Zwalczał też tzw. „moralność burżuazyjną”, czyli głownie religię
chrześcijańską, etykę współczucia i solidarności milionów zniewolonych ludzi
jako podstawowe zagrożenie - od wewnątrz - system totalnego ucisku i bezprawia.
Chrystianizmu panicznie obawiał się stalinizm mimo milionowych armii NKWD,
systemu obozów, szpiclów, donosicielstwa. Szkoła, wojsko, literatura, radio i
prasa - były głównymi narzędziami ateizmu, nienawiści i nieuctwa.
Rządy swoje w okupowanej Polsce na Kresach
zaczęli Sowieci od usunięcia i podeptania krzyży,
portretów Piłsudskiego i Mościckiego, od usunięcia nauki religii i łaciny oraz
polskich książek, które wyrzucano z bibliotek, a umieszczano w piwnicach
lub na strychach w zamkniętych na kłódki szafach. Następnie cała prasa na
wszelkie sposoby opluwała papieża,
biskupów i księży katolickich jako wrogów ZSRR i proletariatu, nieco łagodniej
atakowano popów prawosławnych, najoględniej - rabinów. Komsomolskie drukarnie
wydawały masowo tanie powieści, broszury antyreligijne, w których ubliżano
Bogu, świętym i Chrystusowi, przedstawiając Go np. na podobieństwo „jarlów”,
dowódców Wikingów, którzy napadli w średniowieczu na Rzym [8]. W
szkołach zakładano „naukowe kółka antyreligijne”, prowadzone przez
komsomolcowi, przeważnie Żydów, czasem Rosjan, posługujących się „naukowymi”
podręcznikami sowieckiej propagandy. Z ciekawości byłem na jednym takim
kółku. Ubliżano wówczas na wszelkie nielogiczne sposoby postaci Jezusa, mówiąc
jednym tchem, że Chrystusa nigdy nie było i wymyślili Go „chytrzy księża”,
że był On synem wyzyskiwacza, właściciela warsztatu ciesielskiego Józefa.
Pouczano, że znak krzyża był od tysiącleci w innych religiach i że
ideologia Chrystusa służy wyzyskiwaczom i burżuazji. Celem takich „kółek” było
tylko wywołanie chaosu i niewiary w duszach słuchaczy, których liczba - mimo
propagandy - była bardzo nikła - poniżej dziesięciu. Nikt myślący nie mógł
poważnie traktować owych nonsensownych „argumentów”.
Aktywiści partyjni prowadzili też agitację
antyreligijną na lekcjach przy byle okazji. Na przykład nauczycielka języka
francuskiego, Żydówka, wyszydzała stale Ludwika XIV i „zakonnice, które nosiły
teatralne kapelusze i stroje” etc. Zastępca dyrektora, Żyd Margulies, na języku
niemieckim i na akademiach szkolnych, wymyślał na „Kościół, który popierał
faszyzm w Polsce”. Dyrektor mojej szkoły, Rosjanin i historyk, miał szeroki
wachlarz antypolskich i antyreligijnych wystąpień. Zorganizował on - obok
„kółek antyreligijnych” - dwa razy systematyczny roczny kurs antyreligijny, tj.
co tydzień przychodził do szkoły „zawodowy sowiecki prelegent ateistyczny”,
który wygłaszał wykłady antyreligijne. Raz nawet wystąpił przeciw Jehowie (!),
który gnębił od tysiącleci Żydów, aż wyzwoliła ich sowiecka rewolucja
październikowa. Ów prelegent - pamiętam - miał łysą głowę i chytrą „mądrą”
twarz. Ukończyłem dwa razy taki „kurs”, gdyż na owe „prelekcje” dosłownie s pędzano
uczniów całej szkoły, otaczając nas kordonem zaufanych komsomolców. Uciec nikt
- szczególnie specjalnie pilnowany Polak - nie odważył się. Takie „kursy”
przeszli zapewne Polacy, Ukraińcy i Żydzi na całych Kresach, ale wyniki były
przeważnie odmienne od zakładanych.
Po „ideowej podgotowce” propagandowej władze
przystąpiły do likwidowania klasztorów, kościołów i cerkwi. U nas w Dubnie
były dwa klasztory żeńskie, ale nie pamiętam ich nazw. Jeden z nich był w
pobliżu naszej szkoły i ulica przyklasztorna nazywała się „Panieńska”. Zgodnie
z rosyjską tradycją od początku XIX wieku, czyli z czasów carskich,
skonfiskowane klasztory przerobiono na więzienia i siedzibę NKWD. Zakonnice
rozpędzono lub aresztowano, a ulicę nazwano: Woroszyłowa. Tam, skąd
wywieziono wszystkich Polaków, kaplice czy kościoły zamieniano „w domy kultury
lub muzea ateizmu”, a inne zburzono. Dowody takiej barbarzyńskiej działalności
bolszewików do dzisiaj widać we Lwowie, szczególnie na przykładzie gotyckiego
kościoła Św. Elżbiety, w którym moja przyszła żona Krysia przystępowała do
I Komunii. W pobliżu mojego domu, po drugiej stronie ulicy Semidubskiej
(dawna: Koszarowa) była na terenie 43 p.p. kaplica wojskowa, długa, niska,
jednonawowa. Tam, po przyjęciu I komunii w kościele farnym w Dubnie dnia 18
czerwca 1933 roku [9], stale chodziłem na Msze i do Komunii. Tę
kaplicę wojskowi sowieccy najpierw sprofanowali, potem ołtarz wyrzucili i
budynek zamienili na „dom kultury”, czyli dom publiczny: urządzano tam tańce,
zabawy, orgie pijackie i seksualne - jak w „Nie-Boskiej komedii”
Krasińskiego. Budynek wraz z płaskim trójkątnym dachem, po którym mogło chodzić
dziecko, był wysoki najwyżej 4-5 metrów, lecz człowiek, prawdopodobnie
więzień, któremu przyrzeczono wolność (jak to robiono we Lwowie) za zdjęcie
krzyża z frontu, spadł i zabił się na miejscu. Normalnie powinien najwyżej
złamać sobie nogę. Objawy „Bożej kary” nie powstrzymały sowietów, bo nie
oni płacili. Orkiestrę i tapczany sowieci ustawili tam, gdzie znajdował się
ołtarz. Kilka razy wybuchały tam pożary. Byli ranni i poparzeni. Wreszcie
„decydenci” sowieccy dali za wygraną i urządzili w byłej kaplicy skład
materiałów budowlanych. Po ucieczce bolszewików w czerwcu 1941 widziałem tę
kaplicę z rozsypanym wewnątrz piaskiem, workami wapna i cementu. Żałosny symbol
dewastacji miejsca kultu religijnego i symbol barbarzyństwa osławionej „kultury
sowieckiej”.
Ukraińcy opowiadali nam ze zgrozą, że ich
święte sanktuarium Maryjne, ich Jasna Góra, tj. Poczajów jest zagrożone.
Władze zdołały wywieźć już do „łagrów” i na śmierć 450 mnichów.
Ostatnich 50-ciu ocaliła miejscowa ludność. Gdy wszelkie legalne prośby i
środki zawiodły, ludzie kładli się szereg razy - w dzień i w nocy - pod
ciężarówki bezbożnych zbrodniczych Sowietów. Tak wierzący, prawosławni i
grekokatolicy, ocalili od zagłady
50-ciu mnichów i perłę baroku prawosławno-katolickiego z XVII wieku -
Poczajów - na którego budowę, jak mówił mi pop, też panowie Potoccy dawali
miliony złotych przedrozbiorowych.
W Dubnie - wbrew zakusom „władz” sowieckich -
ocalał na razie kościół farny, też piękny barok z XVIII wieku. Sowieci co
kwartał podwajali haracz za kościół, a ksiądz prałat tylko ogłaszał w
niedzielę:
- Mamy do pierwszego przyszłego miesiąca
zapłacić tyle a tyle rubli. I wierni przynosili potrzebną kwotę. Zirytowało to
władze sowieckie:
- Skąd pan Ksiondz (!) bierze tyle pieniędzy?!
- Od wiernych, Bogu dzięki.
- A iluż pan Ksiondz ma jeszcze tych wiernych?
A?
- Nie wiem, ale kościół na każdej Mszy jest
przepełniony.
- Pomimo naszej agitacji?! Przecież połowę
Polaków już wywieźliśmy ...
- Może dlatego. Fortuna variabilis, Deus
mirabilis ...
- No, no! ... Tylko bez łaciny!
Była to prawda. Od okupacji sowieckiej do
kościoła zaczęły chodzić tłumy. Chodzili wszyscy, nawet dawni ateiści. Szukali
ratunku w kościele i znajdowali go. Jeśli na lekcjach ideowych czy kursach
antyreligijnych agitator przedstawiał jakieś perfidne „argumenty” ateistyczne,
to za dwa tygodnie ks. prałat w kazaniu w sposób dyplomatyczny i wyważony, lecz
jasny i przystępny te same argumenty obalał jako kłamliwe i głupie. Słuchałem
pilnie jednych i drugich. I tak „dzięki bolszewikom” stałem się niewierzący,
to znaczy nie wierzę im (a oni żądali
ślepej wiary w ich słowa), nie wierzę żadnym twierdzeniom
jakichkolwiek „klasyków” w rodzaju Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina,
Bieruta czy innego Bla-Gierka, dopóki ich nie sprawdzę naukowo. Dzięki
Kościołowi stałem się człowiekiem myślącym krytycznie i racjonalnie. Wierzę
Bogu i Ewangelii.
Nasz prałat nie tylko płacił podatki za
kościół, ale organizował też naukę religii, urządzał I Komunię i bierzmowanie -
w warunkach „polowych”. I ja tak zostałem bierzmowany. Gdy byliśmy z Matka w
kościele, prałat ogłosił: „dziś bierzmowanie”. Matka jakiegoś znajomego
poprosiła na „ojca chrzestnego, a ponieważ byłem do Komunii, więc
namaszczenie odbyło się zgodnie z prawem kanonicznym. Tak zostałem „rycerzem
Chrystusowym” z imieniem Stanisław. Komunie katolickie polskich dzieci, szczególnie
dziewczynki, idące ze świecami w wiankach i długich białych sukieneczkach
po kilka kilometrów z kościoła farnego na ulicę Ekonomską, obserwowały z
wielkim zainteresowaniem i ukrytym żalem oraz ze wzruszeniem matki i żony
sowieckich oficerów. Oficjalnie krytykowały: ta dziewczynka jest brzydka,
ta ma źle uszytą sukienkę, a ta „charoszaja”. Ale patrzyły, aż ostatnia
dziewczynka weszła do swojego domu. Potem wieczorem, pod nieobecność mężów,
sowieckie matki przychodziły do naszych matek i prosiły o „krestik”, czyli o
krzyżyk lub obrazek:
- Ja toże
wieruszczaja (Toż jestem wierząca), ale władza nie pozwala. Ale w czasie snu ja
zawsze przeżegnam swoje dziecko. Hospody pomyłuj.
Myślałem
wtedy - i dzisiaj: „Co ta barbarzyńska, samozwańcza „władza sowiecka” zrobiła z
milionami bezbronnych ludzi: Wielkorusów, Białorusów, Ukraińców, Polaków etc.
Walkę z religią prowadzono też w internacie
sowieckim, w którym mieszkałem od utraty domu na Semidubskiej, tj. od września 1940
do połowy kwietnia 1941. Internat ten znajdował się najpierw na ulicy
Panieńskiej (potem Woroszyłowa), potem - „celem remontu” - w rynku na ul.
Lenina 12. Panowały tu prymitywne warunki. Brak było dostatecznej ilości
węgla na opał zimą, brak było kuchenki do gotowania „czaju” (herbaty), a nawet
nie było ustępu na naszym II piętrze. Zbiegaliśmy więc na podwórze, gdzie
stała drewniana ubikacyjka z wiadrem w środku, którego nikt nie
wypróżniał. Gdy wiadro było przepełnione, a owoc naszych wypróżnień zamarzł
na kość w kształcie wysokiej góry lodowej, to biegaliśmy wszyscy (50
chłopców) - nawet komsomolcy!! - rano pędem do szkoły, aby się „załatwić”.
Przeszło kilometr drogi. Pilnowano nas za to dobrze pod względem „ideowym”: czy
nie chodzimy do cerkwi lub do kościoła. „Służbowo” obowiązki szpiclowskie, tj.
podglądanie i donoszenie, wykonywali komsomolcy z naszego internatu. Ponieważ
lubiłem długo spać w niedzielę i na Mszę chodziłem na 1100, więc
utrudniałem kolegom ideowym wykonywanie ich zadania. To oni często budzili
mnie:
- Czto ty,
Karol? Jeszcze śpisz? A kastioł?! My już wszystkie cerkwie i wasz kastioł
obiegli. Widzieli modlące się dziewczyny. Wcale, wcale...
- Odczep
się, ty poganinie! W kościele się modli, a nie podgląda dziewczyny.
Ja chodzę na 1100, jak chcecie mnie tam „służbowo” widzieć.
Ale o 1100
już się „kolegom nie chciało iść na służbę” i dlatego nie widzieli mnie
w kościele. Sądzę, że komsomolców sowieckich ciągnęło też do cerkwi
czy do kościoła ciekawość: jak to jest? - oraz podświadoma tęsknota duszy ludzkiej do Boga. Ale tego nie
potrafili już powiedzieć i baliby się do tego przyznać. Wystarczyło, że raz w
stołówce szkolnej zamyśliłem się i podniosłem głowę do góry, sowiecka
młodzież przerwała głośną rozmowę, a jedna Rosjanka zawołała z przerażonym
zdumieniem:
- Smatri! Smatri! On Bohu molitsa! (Patrz! On się modli!)
Ukraińcy
szturchnęli mnie przestraszeni o to, co ze mną będzie. Ocknąłem się
i wyjaśniłem: Nie modliłem się, „tolko zadumałsa” (zamyśliłem).
Jako 16-17 letni chłopak na tyle byłem naiwny
czy pobożny i „bezpieczny”, że mieszkając w sowieckim internacie, jeszcze na
Panieńskiej, w pokoiku wraz z trzema Ukraińcami, powiesiłem nad swoim
łóżkiem papierowy obrazek matki Boskiej Częstochowskiej - na pluskiewce. I
modliłem się przed nim. Moi koledzy, też wierzący, nic nie mówili, kręcili
tylko głowami. Tak minęły dwa miesiące. Obok nas zajmowało pokoik dwu Żydów
komsomolców: Szrajer (poczciwy flegmatyk) i bojowy Friedman, który często śpiewał głośno rewolucyjne pieśni po
rosyjsku i prowokacyjnie: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wiedział, że go słyszę,
a byłem jedynym Polakiem w tym wielonarodowościowym internacie. Friedman
był aktywistą ateistycznym. Nawet rosyjscy koledzy bali się go, z
wyjątkiem „Wielkorusa” o nazwisku: Puchkyj. Był to wysoki i niesamowicie mocny
dryblas. Ów Puchkyj raz wpadł do naszego pokoiku i zobaczył obrazek:
- A eto czto?! Dawaj! - i sięgnął, aby go
zdjąć.
Zaperzony
stanąłem z nim do walki jak Dawid z Goliatem. Puchkyj zdumiał się. Taki
„szczenok” przeciwstawia mu się. Zaklął i ... pobiegł na skargę
do ... Friedmana. Za chwilę koledzy Ukraińcy zaczęli krzyczeć do mnie
- Karol!
Lusiek! Friedman pędzi! Chowaj obrazek! A to bida bude!
Friedman
był wyższy ode mnie, ale gdzie mu było do Puchkiego. Lecz Puchkyj -
to tylko sołdat. Można z nim wygrać lub przegrać. Friedman reprezentował
nieubłagany system sowiecki, miażdżącą pięść! Można z nim było tylko przegrać.
Ogarnął mnie strach. Przypomniałem sobie słowa Chrystusa: „Bądźcie ostrożni
jako wężewie”. Posłuchałem Ukraińców i szybko schowałem obrazek do
kieszeni koszuli na sercu. Pluskiewka spadła na podłogę. W samą porę. Friedman
wpadł jak karykaturalny Lucyferek. Jakby miał prawo rządzenia się w naszym
pokoju, szukał i krzyczał po rosyjsku:
- Gdzie to jest?! Dawaj!
Z Żydami i
z Ukraińcami z miasta mówiłem tylko po polsku. Z Rosjanami i Ukraińcami ze
wsi rozmawiałem po rosyjsku lub po ukraińsku. Do Friedmana zwróciłem się ostro
po polsku:
- Czego tu szukasz?! To nasz pokój i moje
łóżko! Odejdź!
Friedman
zaczął mnie szarpać i wymyślać teraz po ukraińsku. Od pobicia uratował mnie
najstarszy mieszkaniec naszego pokoju, Ukrainiec lat 24, chłop o zawsze
pogodnej twarzy, o barach jak wał dzwonnicy, człowiek, który nigdy się nie
chwalił swoją siłą, ale którego nawet taki Puchkyj unikał. Hruszczenko
powiedział spokojnie do komsomolca żydowskiego:
- Friedman,
ostaw cioho małysza. Baczysz, niczoho tutki nemaje.
(Zostaw tego malca. Widzisz, niczego tu nie
ma).
I kochany
Friedman dał mi spokój. Przemówił coś grzecznie do Hruszczenki i wyszedł z
pogróżkami pod moim adresem. Podziękowałem Hruszczence,
lecz i pochwaliłem się trochę:
- Ja bym
temu Friedmanowi też pokazał.
-
Podrapałbyś go trochę, a on by ciebie zbił - odpowiedział siłacz.
Następnego dnia wezwano mnie do dyrektora.
Domyśliłem się, że to Friedman poskarżył, jaki to „wróg klasowy”
mieszka w internacie, ale udawałem, że nic nie wiem. Nasza rozmowa z
dyrektorem, którego bali się wszyscy, toczyła się po rosyjsku i trwała bardzo
krótko:
- Nazywam
się Karol Kosek. Byłem wezwany do dyrekcji.
- Ach, to
ty ... Ty smatri! (Ty uważaj!) - pokiwał mi palcem przed nosem
-
Towarzyszu, dyrektorze! Co ja takiego zrobiłem? Nic nie wiem...
- Ty
smatri! Uszywajsa!! (Wynoś się!)
Powiedziałem:
„Spasiba (dziękuję) - i wyszedłem. Byłem wtedy urażony na tak lakoniczną
„rozmowę” dyrektora ze mną. Potem zrozumiałem, że ten sowiecki dyrektor, który
do nas przyjechał jako hołysz, po pewnym czasie odkarmił się i ubrał
przyzwoicie, poznał nas i zrozumiał sowiecką blagę, załatwił sprawę ze mną
najlepiej, jak mógł w takiej sytuacji. Powiedział tylko dwa słowa: „Uważaj!
Wynoś się!” Nie chciał sprawy religijnego obrazka rozdmuchać i wyciągnąć z
niej tragicznej dla mnie konsekwencji. Wówczas zrozumiałem też, że czas
najwyższy „wynosić się” do domu i w połowie kwietnia 1941 „wyniosłem się”, jak
tylko Matka dostała mieszkanie w pralni na dawnej ulicy Ekonomskiej, teraz
Szczorsa 21. Na Wielkanoc niosłem już „święcone” z domu. Gdy mijałem mój dawny
internat, koledzy, Ukraińcy i Rosjanie, kiwali mi życzliwie rękami:
- Hej,
Karol! Ty, gieroj! Kuda idiosz? W kastioł? Idi! Idi!
I tak mimo
woli, za sprawą obrazka Matki Boskiej, zostałem „gierojem”,
czyli bohaterem. Takie to były czasy.
Bolszewicy wiele zniszczyli, wielu ludzi oszukali
i ukradli im wiarę, odnieśli wiele „sukcesów” na polu cofnięcia kultury, lecz
generalnie otwartą walkę z Kościołem i religiami przegrali. Chwycili się
więc środków podstępnych: demoralizacji i prostytucji, które są głównymi
wrogami chrześcijaństwa i judaizmu i w tej dziedzinie ateiści-sataniści
odnieśli - niestety - znaczne sukcesy, sięgające swymi następstwami po czasy
współczesne.
Od tysiącleci tajemnica płci fascynowała i fascynuje młodzież w wieku dojrzewania.
Chłopcy i dziewczęta opowiadają sobie „na ucho” swoje pierwsze przygody miłosne
i pouczają, „jak robić, aby nie zrobić”. Ja również słyszałem takie rozmowy w
internacie sowieckim. Ale nawet najbardziej cynicznych samochwałów oburzał
fakt, że władze sowieckie praktycznie
i faktycznie popierały rozluźnienie moralne wśród naszej młodzieży, choć
teoretycznie, np. w wyidealizowanych życiorysach Marksa czy Lenina
lub w powieści Ostrowskiego: „Jak hartowała się stal” - pozornie potępiały je
jako „obcą klasowo proletariatowi zgniliznę burżuazji”. Zresztą, nota bene,
„robione” biografie Engelsa czy Stalina nie są wzorcowe pod względem moralnym.
Rządy swoje w polskich szkołach rozpoczęli
Sowieci od usunięcia religii i podeptania krzyży, ale za to wkrótce -
przed pierwszą manifestacją z okazji rocznicy rewolucji październikowej, tj. 6
listopada, na bramie szkolnej ukazał się znak nowych czasów i nowej moralności:
rozwinięty kondon, który tam wisiał
przez kilka dni. „Zuchy” histerycznie śmiały się, a ktoś „ideowo i politycznie
uświadomiony”, głośno „zapiał” jakąś swawolną czastuszkę, czyli piosenkę,
jakiej w polskiej szkole, do tego w obecności kobiet i profesorów, nikt nie
ośmieliłby się śpiewać. Tak się zaczęło. W poszczególnych klasach niektórzy
wcześniej dojrzali uczniowie i uczennice otwarcie robili aluzje seksualne,
chwalili się swoimi możliwościami i temperamentami. W Związku Radzieckim
wszelkie związki i zebrania, poza kontrolowanymi komsomolskimi, były zakazane,
ale schadzki pijacko-seksualne, na których dobierała się młodzież „równa pod
względem temperamentu i kalibru płci” (!), jak to nieraz słyszałem, były
życzliwie tolerowane i dyskretnie nadzorowane oraz popierane.
Pomijam wszystkie „ciężkie kawały” sowieckie na
ten temat łącznie z połączeniem „głosowania z kondonami”. Dopiero po 1986
„odważna” literatura i kinematografia sowiecka uchyliły rąbek tej
wstydliwej i ohydnej tajemnicy w historii ZSRR. W naszej szkole był
nauczyciel „przysposobienia wojskowego”, krewki lejtnant Iwan Gawryła. Raz w
czasie ćwiczeń pod gołym niebem przebiegła przed nami w stronę ubikacji
nauczycielka chemii, panna Poważukiwna, dobra kobieta, której natura dała iście
barokowe kształty, szczególnie zaś wydatny biust. Nasz lejtnant przerwał
ćwiczenia i zapatrzył się w owe „wypukłości”, a uczeń Gertnik, cynik, rzucił
komentarz:
-
Smatritie, towariszcz lejtienant! Małocznaja bieżyt (Mleczarnia biegnie).
-
Charoszaja małocznaja! Job twaju mat! - zaklął nasz sowiecki wychowawca
i nauczyciel.
Skandal wybuchł, gdy najmłodszy mieszkaniec
internatu, Dmytro Łychyj, który doskonale grał „duraka”, a był przebiegły,
wszystko widział i słyszał, doniósł nam o wydarzeniu w internacie żeńskim. Był
to mały budyneczek, który mógł pomieścić do dziesięciu dziewcząt. Na straży ich
moralności przez całą niepodległość stało bezdzietne małżeństwo, które miało
przy internacie pokój z kuchnią. Mąż, inwalida, były sierżant legionowy,
miał w pokoju obrazy religijne, fotografie rodzinne, portret Piłsudskiego i
dwie skrzyżowane szable na ścianie. Za Sowietów internat żeński pękał w
szwach, bo przybyło wiele dziewcząt radzieckich: tęgich, szerokobiodrzystych,
uświadomionych. Pewnego wieczoru, jesienią 1940, przyszło do umówionych z
dziewczętami trzech „bojców” w konkretnych celach. Polscy strażnicy cnoty
byli oburzeni. Nie wpuścili bojców do pokoju dziewcząt. Nie mniej były zdumione
i dziewczęta sowieckie:
- Jak to?
To w Polsce nie można w internacie?! Nie to nie.
Trzy
Sowietki wyszły z kocykami do swoich bojców i rozłożyły się na oczach
wszystkich pod ścianą internatu - z bojcami oczywiście. Bojcy załatwili
rzeczowo sprawę, pozapinali się i odeszli przyrzekając, że załatwią „dieło”
(sprawę) w sposób „progresywny” („postępowy”). Dla Polek i polskiego małżeństwa
był to „koniec świata”. Dotychczas wiadomo było, co moralne, a co niemoralne,
co wolno, a czego nie wolno. A teraz. Oburzeni byli również moi koledzy
Ukraińscy, „cyniczni mężczyźni”.
- Breszesz
(Kłamiesz!)
- Jej Bohu,
ne breszu! Sam baczył! (Widziałem!)
- Za Polszy
taka rzecz była niemożliwa. Szkoła była szkołą, a nie burdelem. Zobaczymy, co
powie dyrekcja.
Następnego
dnia sprawa wyjaśniła się zdumiewająco szybko i prosto. Opiekunowie poszli do
dyrekcji z wnioskiem, aby usunąć z internatu niemoralne dziewczęta sowieckie.
Ale byli tu już wcześniej bojcy lub telefony od zwierzchników,
którzy oskarżyli polskich wychowawców internatu o „wstecznictwo i
klerykalizm”. Dlatego nie „rozpustne dziewczęta”, lecz opiekunów zwolniono
natychmiast z pracy i wyrzucono z mieszkania. Ledwie żona, która znała
ukraiński, uprosiła dyrektora o dzień zwłoki, bo mąż inwalida i nie mają gdzie
się udać. Po ich odejściu internat zamienił się w „bardak”. Kilka Polek
odeszło, reszta została, bo nie miały gdzie mieszkać. W kilka lat później
opowiadał mi podobną historię niejaki pan Buciewicz, były kierownik szkoły
podstawowej na wsi wołyńskiej. Zaproponował on sowieckiemu wizytatorowi
usunięcie pewnej „wybujałej” uczennicy za złe prowadzenie się i demoralizowanie
reszty szkoły:
- Wczoraj
wieczorem też widziałem ją, jak z kimś leżała w rowie.
- A wiecie,
towarzyszu kierowniku, z kim ona tam była?! Ona ze mną była!
Nasze kontakty z Sowietami oraz ich
„moralnością” trwały nieprzerwanie przez całą okupację sowiecką, niemiecką i
PRL-owską. Początkowo rozmowy z Sowietami szokowały Polaków, gdy taki rozmówca opowiadał obojętnym głosem:
- To mój
syn z moją drugą żoną, a ta córka z trzecią żoną ...
- Jak to?
To panu dwie żony umarły?
- Nie. Rozwiedliśmy się. Ona też cztery razy zmieniała
mężów. U nas rozwód kosztuje trzy ruble.
Z czasem
Polacy oswoili się z tym, ulegli w znacznym stopniu demoralizacji
pod wpływem wschodniej brutalności i zachodniej lubieżności. W świadomości
wielu „inteligentów” polskich zostały podważone dogmaty o dziewictwie,
o konieczności sakramentu małżeńskiego i o świętości oraz nierozerwalności
małżeństwa. Tak chyba zrodziła się brutalno-lubieżna polska a raczej
antychrześcijańska „szkoła filmowa”, zaroiło się u nas od rozwodów, nieślubnych
dzieci, podrzucanych do sierocińców, od zarażonych chorobami wenerycznymi.
W domach akademickich, nawet na salach wykładowych, działy się rzeczy,
które ilościowo i jakościowo przekraczały „skandal” w żeńskim internacie
dubieńskim w 1940 roku. Na scenach „młodzieżowych” pod kierunkiem nauczycieli
wystawiano bezwstydne scenki etc. Białe orły i krzyże wieszali przeważnie
po szkołach rodzice i dzieci, spotykające się niekiedy z nieprzychylnym
stosunkiem dyrekcji i grona, wychowanego już w szkołach i uczelniach polsko-sowieckich
z ducha. Już w Zachodniej Ukrainie (czyli dawnej polskiej!) wprowadzono
w szkołach modlitwy przed lekcjami, ale nasi nauczyciele nie zdobyli się
jeszcze na przypomnienie i restytucję przepięknej przedwojennej modlitwy:
„Przyjdź
Duchu Święty, oświeć serca i umysły nasze ...”
Szkoła sowiecka była ateistyczna,
demoralizująca, ogłupiająca i rusyfikatorska, czyli wynaradawiająca. Mimo
oficjalnej nazwy: USSR (Ukraińska Sowietskaja Socjalistyczna Respublika) - w
szkole, do której chodziłem, połowę przedmiotów wykładano w języku rosyjskim
i nikt,
żaden Ukrainiec, przeciw temu nie śmiał oponować. W pierwszych miesiącach w
moim gimnazjum im. St. Konarskiego wykładano jeszcze kilka
przedmiotów po polsku i uczono języka polskiego. Od półrocza zwolniono polskich
fachowców, wypędzono na zawsze język polski, a nauczyciele Polacy musieli
się nauczyć mówić i uczyć po ukraińsku lub po rosyjsku. Kilku nauczycieli,
jak: matematycy Papużyński i Siemionow, biolog Raciborski, fizyk
Przecławski („Tiaływnyk”) nauczyli się po ukraińsku. Reszta odeszła.
Pewien polski fizyk z Krakowa próbował się nauczyć po ukraińsku, ale miał taką
„wymowę”, że nikt, prócz Żydów, nie rozumiał go. Aż Rosjanin Bielajew
zawołał:
- Tawariszcz prafiesor! Mówcie wy lepiej po
polsku. A to ani ja ni czorta nie panimaju, ani oni ni czorta nie
panimajut!
Fizyk z
Krakowa też odszedł, bo po polsku mówić było „nie lzia”. Z braku kadry
naściągano do gimnazjum, które już zamieniono na sowiecką „dziesięciolatkę”,
różnych Ukraińców, Żydów i Rosjan, sprowadzonych z ZSRR, przeważnie
nauczycieli. Na przykład nasz nowy „historyk”, Żyd, też nie umiał zbyt wiele
po ukraińsku, ale jako człowiek partii miał zaufanie u władz. To była
„ładna historia”. Zdarzało się, że cała klasa nic nie rozumiała, o czym mówi
„historyk”. Wtedy nauczyciel mówił: „Teraz wam
powiem po polskiemu. Aha, o to chodzi” - konkludowała klasa i szybko
przekładała z polskiego na ukraiński czy na rosyjski myśli nauczyciela dla
kolegów obcojęzycznych. Ponieważ uczący nie rozumiał języka, więc często go
„nabierano”, mówiąc w kółko to samo, a klasa twierdziła z oburzeniem, że
uczeń powiedział dokładnie to, o co pytał „towarzysz profesor”. Raz nawet ja,
dotychczas uczciwe dziecko, spróbowałem z powodzeniem tej metody
opowiadając w kółko o tragedii kijowskiego kniazia Światosława, którego „ubyły
Pieczeniegi na porohach”. Ów Żyd był to jednak dobry człowiek, chociaż dużo
krzyczał. Później, w klasie IX, uczył nas historii sam „towarzysz dyrektor” z
ZSRR, wierny sługa Stalina. Mówił cicho i „wieżliwie”, czyli grzeczniutko,
tj. słodko niebezpiecznie. Dowiedzieliśmy się wtedy, co władze sądzą o
ukraińskich kułakach i petlurowcach, co o nas Polakach i o „panu Piłsudskim”,
o tym jak bitwę pod Grunwaldem wygrali Rosjanie etc. Polacy słuchali
w milczeniu, bo każdy odruch sprzeciwu był natychmiast karany usunięciem
ze szkoły, a po zebraniu grupy „niepokornych Polaczków” zsyłano rodziny
na Sybir. Na przykład w mojej klasie VIII w roku 1939/40 było nas Polaków
22, a w klasie IX - w roku szkolnym 1940/41 pozostało nas tylko troje:
„piękna Polaczka” Danusia, kolega Tadeusz Tyszecki, doskonały sportowiec
i chluba szkoły na zawodach, no i ja, półsierota, zwany popularnie Lusiek, malutki i cichy, choć ongiś
doskonały deklamator. Dla bezpieczeństwa siedziałem w drugiej ławce za dwoma
wyższymi ode Żydami, a obok mnie siedział Sawko Kuszliński, Ukrainiec, również
doskonały matematyk. Piątym, najlepszym z nas matematykiem, był tęgi w barach
Żyd, Izaak Rosensztajn. W piątkę stanowiliśmy elitę matematyczną klasy.
Stwierdziliśmy, że w szkole sowieckiej tylko przedmioty ścisłe stoją dobrze
jako niezafałszowane „ideologicznie”, natomiast przedmioty humanistyczne - to
kłamstwo i fałsz. Uczyć się ich należy tylko dla pozoru.
Zaraz na początku rządów sowieckich zdarzyło
się, że wracałem ze szkoły w towarzystwie trzech kolegów. Mówiliśmy śmiało
o „kochanej władzy sowieckiej”. Przechodząc obok kościoła farnego my dwaj
zdjęliśmy czapki, a dwaj nowi - nie.
- Dlaczego
nie zdjęliście czapek przed kościołem? - spytałem.
- Bo my
jesteśmy Żydzi - odpowiedział jeden z nowych kolegów.
A byli oni
tak mili, mówili tak piękną polszczyzną i mieli tak „aryjskie” twarze
jak aniołki. My Polacy spojrzeliśmy po sobie: Wpadliśmy. Wydadzą nas czy
nie. Nie wydali. Byli to najlepsi matematycy, z którymi zaprzyjaźniłem się i
siedziałem za nimi w klasie.
Miejsce usuniętych Polaków, Żydów i Ukraińców zajęli inni Żydzi, Ukraińcy
i Rosjanie, synowie urzędników. Chociaż w każdej klasie została nas tylko
garstka „Mohikanów”, jednak językiem szkolnym stał się teraz język polski (?!).
Tylko Rosjanie nie mówili po polsku. Dyrekcja i „wychowawcy” rychło zareagowali
na apelach szkolnych: my nie zabraniamy, my szanujemy polski proletariat, ale
to jest szkoła ukraińska i należy mówić tylko po ukraińsku lub po ...
rosyjsku. Odtąd na korytarzach szkolnych hałasowano po ukraińsku i po rosyjsku,
ale cichcem mówiono po polsku. Natomiast w klasach dyskutowano głośno
tylko po polsku, szczególnie w mojej, gdzie w pewnym momencie został
jeden Rosjanin.
Nienawiści do polskości i kultury polskiej oraz
europejskiej uczono nas „profesjonalnie” na historii, języku ukraińskim i
rosyjskim. Uczyły jej teksty i komentarze pisane i mówione przez
fanatycznych nauczycieli. Na przykład ukraiński profesor Perhorowycz, jak już
nam Polakom dobrze nawymyślał, opamiętywał się, żeby nie być oskarżonym „o
petlurowski nacjonalizm” (a to groziło Sybirem) i dodawał
pojednawczo:
- Ale nie
myślcie, że wszyscy Polacy są tacy. Trafiają się porządni.
Na języku rosyjskim profesor, zwany popularnie
„Szpońka”, były białogwardzista, który schronił się w Polsce po rewolucji,
zawsze podkreślał sukcesy militarne Rosji nad Polską, a gdy deklamował Puszkina
Rosjanie bili mu w klasach „brawo”! Szpońka podawał nam do wierzenia, że
wszyscy krytycy i poeci na całym świecie oddają hołd Puszkinowi,
„także Mickiewicz, najlepszy polski poeta (jedyny raz wspomniany), też uznawał
jego wyższość nad sobą” (!). Szpońka i Perhorowicz uczyli nas, że sławetny
falsyfikat rosyjski z XVIII wieku, dokonany przez hr. Musina Puszkina, czyli
„Słowo o wyprawie Igora na Połowców” - to autentyk historyczny
„staroruskiej literatury z XII wieku, jakiego nie ma polska literatura” - my
nie fabrykowaliśmy falsyfikatów - a który stoi „absolutnie wyżej niż francuska
„Pieśń o Rolandzie”, a ogólnie dorównuje, „choć w pewnych partiach też
przewyższa humanizmem „Iliadę” i „Odyseję” Homera. Gdy do tego przeczytano nam
z „Chrestomatii” do klasy IX (podręcznik z wypisami, który miał tylko
nauczyciel i jeden uczeń Rosjanin), że Lenin powiedział i cała rosyjska nauka
to potwierdza (!!), iż Łomonosow, fizyk i kiepski poeta z XVIII wieku, jest to
„geniusz, jakiego do tego czasu nie wydała ludzkość”, i że tenże Lenin
(najwyższy autorytet!!) powiedział, o Lwie Tołstoju, „że w całej Europie
nie ma pisarza, z którym można porównać tego geniusza myśli i pióra”,
to już wiedzieliśmy, że żaden myślący i uczciwy człowiek, do tego
Polak, nie może traktować poważnie „sowieckiej humanistyki”. I traktowaliśmy ją
jako konieczne zło, lecz trochę uczyliśmy się tej bzdury - z humorem - dla
dostatecznej oceny, by przejść z klasy do klasy. Ale bardziej od nas
bimbali z rosyjskiej historii i literatury koledzy ... Rosjanie.
Mówili tylko lepiej od nas, ale na klasówkach odpisywali od nas, poprawiając
tylko nasze „polonizmy” i „upolityczniali” nasze wiadomości rzeczowe. Rosjanie
nauczyli nas tak zręcznie ściągać na końcowych „ispytach”, czyli na
rocznych egzaminach sprawdzających, że gdybym system ten przekazał w ręce
polskich uczniów, to nasze szkolnictwo, tęgo zniszczone przez partię
i ZSRR, upadłoby całkowicie.
Lekceważąc zakłamaną sowiecką „humanistykę”,
wszystkie siły obróciliśmy na naukę przedmiotów ścisłych, które słabiej ulegały
„ideologiczno-politycznej” deformacji przez system. Oczywiście, że na biologii
dowiadywaliśmy się o przodującej sowieckiej „agrotechnice” i o
niesamowitych odkryciach Miczurina w dziedzinie krzyżowania. Aksjomat, że
pochodzimy od małpy, nie podlegał dyskusji, bo - oprócz Darwina - stwierdziły
to „studia filozoficzne sowieckiej nauki”. Geografię i historię zaczynaliśmy
programowo od tematu: „Nasza ziemia pół miliona lat temu” stwierdzając
oczywiście, że już wtedy była zamieszkana „przez proletariat rosyjski” etc.
„Dialektyczny” schemat myślenia był w szkole sowieckiej tak jednoznaczny, że
można było niekiedy nic nie wiedzieć i wyłgać się, czyli cało wyjść z
odpowiedzi.
Był na przykład w naszej klasie IX Żyd, Jośka Gertnik, szalenie przystojny chłopak i muzyk
doskonały, który nie gorzej od Rosjan lekceważył szkołę i naukę. Chodził do
szkoły, byle dostać świadectwo, a potem on będzie muzykiem! Reszta go nie
obchodzi! I tego Jośkę, cel westchnień panienek żydowskich, wyrwała na
geografii młoda profesorka, Rosjanka, subtelna nieśmiała kobieta, do mapy, by
zreferował, co wie o „ASSR Komi”, czyli o Autonomicznej Sowieckiej
Socjalistycznej Republice K O M I. Jośka oczywiście
N I C nie wiedział. Nie interesowała go jakaś Komi? Ale Gertnik
posiadał słuch absolutny, więc nim doszedł z ostatniej ławki do mapy, a szedł
celowo powoli, schylony do kolegów po zbawcze informacje, zebrał ich tyle, że
dowiedział się, gdzie szukać tej „cholernej Komi”, czyli gdzieś nad Oceanem
Lodowatym i coś jeszcze. Stanął butnie przed mapą i przez 10 minut
plótł jak w transie. Wszyscy wiedzieli, że Jośka, choć nic nie wie, wybrnie
zwycięsko. Najpierw Gertnik okrągłym ruchem ręki wskazał, gdzie nad oceanem
leży owa ASSR Komi i zagarnął co najmniej połowę ZSRR. Rozpoczął od
politycznego schematu, którego nauczycielka nie mogła przerwać:
- Przed rewolucją mieszkańcy Komi żyli w
strasznej nędzy. Po rewolucji władza sowiecka dała im wolność, kulturę, oświatę
i dobrobyt ... teraz tam nawet hodują masowo pomarańcze i cytryny ...
Tymczasem
Jośka dojrzał na mapie napisane tłustym drukiem: „ASSR Komi”. Doznał olśnienia!
Skojarzył słowo: „Komi” z „koni” i wsiadł na tego konia, a nikt nie
śmiał mu przerwać:
- W republice Komi hoduje się dużo rasowych
wojskowych koni, na których Czerwona Armia rozbiła wojska carskie,
reakcjonistów, interwentów, a także polską armię Piłsudskiego i biali
Polacy uciekali...
Zdumienie
ogarnęło całą klasę i zamknęło usta dobrej, lecz nieśmiałej profesorce. Przecież
ten człowiek bezczelnie łże i nic nie umie! Robi tylko propagandę. Jośka!
Jośka! Gdzieś ty znalazł wojskowe konie w tundrze pod kołem podbiegunowym?!
Bezsilna profesorka, odurzona „spontanicznym wybuchem sowieckiego patriotyzmu”
bezczelnego ucznia i klasy, która aż wyła z zachwytu, podziękowała Jośce i
postawiła mu notę: charaszo, czyli dobry. Klasa - Żydzi i Ukraińcy - krzyczała:
„To krzywda! Przecież wszystko powiedział! Oczeń charaszo!” Ale tym razem Maria
Iwanowna zebrała się na odwagę:
- Gertnik dużo powiedział. Ideowo bardzo dobrze,
ale podał mało konkretów ekonomicznych. Gertnika chyba satysfakcjonuje dobra
ocena?
- Oczywiście - odpowiedział skromnie Jośka, choć
klasa jeszcze szalała i domagała się: „Atliczno!” - celująco!
W naszej szkole - pomimo systemu podsłuchu i
donosicielstwa - urządzano dla relaksu kawały nauczycielom - byle nie
„ideologom”! Na przykład rysunku technicznego uczył bardzo kulturalny były
biały oficer, który po 1920 uciekł do Polski śmiertelnie przerażony
przeżyciami z okresu rewolucji w Rosji. Bakcyl szaleństwa odzywał się w nim pod
wpływem kilku słów-kluczy, które polskie łobuzy odkryły przed 1939 rokiem.
Dowiedział się o nich dowcipniś Gertnik i raz na lekcji wypowiedział
te fatalne słowa. Nasz Iwan Iwanowicz, zwykle pogodny człowiek, zbladł i
zaczął drżeć straszliwie. Przerażenie klasy, rozbrykanej przed chwilą,
było tak wielkie, że wszyscy umilkli. Temperatura sali opadła poniżej zera.
Nastąpiła śmiertelna cisza. Profesor uspokoił się powoli. Kochaliśmy Iwana Iwanowicza
- tę ofiarę bolszewizmu. Jośka dobrowolnie przyrzekł, że nigdy więcej... Nawet
ja, figlarny chłopaczek, przestałem deklamować do profesora oświadczyny miłosne
Tatiany, słynne: „Ja was lublu”...
Dla relaksu od „ideowości” urządzaliśmy
„draki”, np. obrzucaliśmy się w klasie tenisówkami. Pewnego razu, bawiąc
się tak z piękną Żydówką, wybiłem tenisówką szybę. Oboje byliśmy przerażeni.
Zniszczyłem mienie państwowe. Komsomoł nas oskarży o sabotaż! Trzeba czym
prędzej kupić i wstawić szybę! Ale gdzie kupić szybę w małym miasteczku
sowieckim? Ile to kosztuje?! Koledzy znaleźli wreszcie miejsce: u rzeźnika przy
moście nad Ikwą (!). Zanim zebrałem potrzebne kapitały na szybę, wybuchła wojna
niemiecko-sowiecka. Znowu byłem uratowany ...
Najwięcej relaksu dostarczali nam wojskowi
rosyjscy nauczyciele, np. lejtnant tow. Gawryła, kobieciarz, arogant i
prostak. Raz przed pokazem walki na bagnety wygłosił zarozumiałą „ideową” mówkę
twierdząc, że „tylko Rosjanie potrafią walczyć na sztyki”, natomiast inni,
szczególnie „Polacy i Ukraińcy bajatsa” (boją się). „Poczciwy” lejtnant jeszcze
nam nie pokazał „sztuki walki na bagnety”, a już „wyzwał los” słowami:
„Kto spróbuje ze mną?” - sądząc, że nikt się nie odważy. Ale Gawryła obraził
uczucia chłopców. Pierwszy wystąpił do „próby” Polak Tyszecki, sportowiec, i
paskudnie „skuł” naszego lejtnanta, który tylko krzyczał: „To nie tak! To nie
prawidłowo! Dosyć!” Potem wystąpił kolega Tyszeckiego krępy Ukrainiec - Andrej
Klepaczenko i sponiewierał palcatami jeszcze mocniej rosyjskiego samochwała:
„Czy tak? A może tak?” Więcej nas Gawryła nie uczył fechtunku...
Jeden raz Gawrłę zastępował inny lejtnant,
wysoki, przystojny mężczyzna i uczył nas posługiwania się mapą
topograficzną. My matematycy, tj. cała piątka: Polak, Ukrainiec i trzej Żydzi,
siedzieliśmy w pierwszej ławce jakiejś „pracowni”, a oficer wyjaśniał nam
tajniki odczytywania mapy, posługiwania się kompasami i obliczania obwodu
koła. Mówił same głupstwa, ale siedzieliśmy cicho, tylko nie wytrzymał
najmniejszy z Żydów, „aniołek”. Wstał, wziął gąbkę i, nic nie mówiąc, zaczął -
pod ręką wysokiego oficera - ścierać jego fałszywe wzory, np. że obwód koła
równa się 4r2P2 i pisał wzory poprawne. Klasa śmiała się półgłosem, przystojny oficer
klął po rosyjsku i wołał: „A sio! A idi! Czto ty diełajesz?!” - ale nie
mógł uchwycić zręcznego Żyda-aniołka.
Codzienne życie w ZSRR, także w szkole
sowieckiej, było tak nieznośne, tak ogłupiano uczniów lekcjami i kółkami
historycznymi i antyreligijnymi, tak szykanowano na lekcjach rosyjskiego,
ukraińskiego i na nauce o konstytucji stalinowskiej, że wielu kolegów
występowało ze szkoły i szło do pracy fizycznej, np. na kolei, byle dalej od
„tortury szkolnej”. Ja też dostałem „oczeń płocho”, czyli „bardzo źle”
(jedynkę!) z wiedzy o konstytucji stalinowskiej, którą „tłuczono” przez cały
rok w klasie IX po dwie godziny lekcyjne tygodniowo, a uczył
jej fanatyczny sowiecki dyrektor. NIKT tego dziwacznego i niebezpiecznego przedmiotu
nie rozumiał. Tylko niektórzy Ukraińcy i Żydzi instynktownie zadawali „wykładowcy”
ideowo-aprobujące pytania. Natomiast ja, Polak, pytany po ukraińsku, może
nie rozumiałem „niuansów” (!) konstytucji Stalina, może chciałem własnymi
słowami rozwiązać lub - co gorzej - poprawić jakieś nonsensowne - według mnie -
sformułowanie tow. Stalina czy tylko tow. dyrektora? Nie wiem dzisiaj...
Poprawić geniusza?!! Widocznie powiedziałem jakąś straszną herezję, bo mój
„kochany tow. dyrektor” stał się mocno czerwony jak „prawdziwy komunista” i
krzyknął: „oczeń płocho! Nie zapytał mnie do końca roku szkolnego. Byłem
zgubiony! Na szczęście Niemcy napadli na ZSRR 22 czerwca 1941 roku...
W Dubnie była też polska „szkoła”, 7-klasowa,
czyli była to szkoła podstawowa, „bez drożności”, jakby „ślepa uliczka”, z
której nie można było dostać się do żadnej uczelni. Poziom był tam celowo
bardzo niski. Język polski traktowano tam po macoszemu, a bardziej jeszcze
rusyfikowano na historii, języku ukraińskim i rosyjskim niż w naszej
10-latce. Była to szkoła wyszydzana i dyskryminowana przez władze. Po wioskach,
gdzie była ludność polsko-ukraińska i gdzie przed wojną dzieci
obojga narodów uczyły się zgodnie w jednej klasie polskiego
i ukraińskiego, Sowieci celowo rozdzielili uczniów na klasy polskie
i ukraińskie, ucząc tych ostatnich nienawiści do Polaków. Zasiane nasienie
szowinizmu i nienawiści doprowadziło potem, w okresie
rasistowsko-niemieckiej okupacji, do strasznych rzezi na Wołyniu i w byłej
Galicji Wschodniej.
W roku szkolnym 1940/41 Krysia Kuczyńska, moja
przyszła żona, ukończyła we Lwowie z odznaczeniem klasę pierwszą w polskiej
szkole nr 67, ale świadectwo wydano dzieciom w języku ukraińskim z
podobiznami Lenina i Stalina, żeby pamiętały, kto tu jest panem. A więc
również tam, w tym jeszcze polskim mieście, od klasy pierwszej prowadzono „robotę
wynaradawiającą”.
Wszyscy myślący, Polacy i Ukraińcy, szukali
odtrutki przeciw kłamstwom propagandy sowieckiej. Nauczyciele bali się nam
cokolwiek powiedzieć, więc szukaliśmy prawdy w polskich książkach. Moi
odważni koledzy ukraińscy zakradali się wieczorami w szkole pod strych,
wyrywali kłódki z szaf i wyciągali z nich na oślep, wyrzucone tam przez
Sowietów, polskie książki. Jeden z kolegów
z internatu na ul. Lenina, a spało nas w pokoju 10 chłopców, niejaki Szwagrun,
wyciągnął, ku jego zmartwieniu, „Historię Polski” Lewickiego. Szwagrun wyciął
żyletką zawartość, którą chciał rzucić do pieca, a zachował sobie jedynie
twardą płócienną okładkę. Powiedziałem mu: „Książkę daj mnie!” Tak zdobyłem
źródło wiedzy historycznej i odtrutkę przeciw systemowi i zakłamaniu sowiecko-hitlerowskiemu.
Chociaż byłem dobrym matematykiem, już wówczas, pod wpływem przeżyć na
Kresach, postanowiłem zostać nauczycielem, by uczyć polskie dzieci p r a w d y o Polsce i o Sowietach. Marzenia moje
spełniły się. Uczyłem przez 43 lata, aż doczekałem nadejścia „solidarności” i
wolności.
Człowiek w ZSRR był tak zaszczuty, że
wszystkiego się bał, nawet głośniej oddychać. Nikt nie wiedział na pewno, co
wolno, a czego nie wolno. Egzemplifikuje ten fakt makabryczny dowcip sowiecki o
kichaniu: gdy w tramwaju w Moskwie ktoś kichnął, nikt nie odważył się
NKWD-yście przyznać: „Kto kichnął”. Dopiero pod „ścianką” 80-letnia
babcia, by ratować młodych, przyznała się: „Ja kichnęłam”. Wówczas NKWD-ysta
powiedział jej: „Na zdrowie, babciu! Dziś zaczyna się tydzień grzeczności”.
Ponieważ 16 X 1941 miałem skończyć 17 lat i
zacząć osiemnasty rok życia, więc będę już „pełnoprawnym obywatelem ZSRR” (a to
podobno „brzmi dumnie”), więc stanął przede mną problem: czy powinienem wyrobić
sobie zawczasu „pasport”, tj. dowód osobisty, czy też nie. Nikt nie umiał mi na
to odpowiedzieć, nawet komsomolec Friedman! „Pasport” wyrabiało się bowiem na
NKWD (w dawnym budynku klasztornym), a była to instytucja, którą wszyscy
„szanowali”, ale się jej „trochę” bali. Nawet komsomolcy i partyjni! A cóż
dopiero ja, Polaczek, syn kaprala (a może partyzanta?!), podejrzany religant i
bezpartyjny. Aa?! Jeśli nie postaram się o „pasport”, oskarżą mnie, że
„lekceważę władzę sowiecką” i nie spełniam „obowiązku
obywatelskiego”. Jeśli się będę starał, zarzucą mi, że pcham się za
wcześnie „po rewolucyjne przywileje”. Zaryzykowałem. Zacząłem zbierać liczne
„dowidki”, czyli zaświadczenia urodzin, tożsamości i niekaralności. W
niektórych urzędach zbywano mnie ostentacyjnie jako Polaka. W jednym biurze
imponujący towarzysz w „szubie i szapce” dopiero za trzecią wizytą podpisał
mi „dowidkę”. Wreszcie zebrałem wszystko i oddałem w okienku „pasportowym”
NKWD. To było pierwsze głębokie przeżycie. Drugie głębsze nastąpiło w dniu
odbioru „pasportu”. W obszernym holu NKWD zebrało się - oprócz mnie -
kilkunastu odważnych Żydów. W holu panowała atmosfera niepokoju i strachu. I cicho było jak w kościele!
Wreszcie urzędnik otworzył okienko. Ulga. Jeszcze żyjemy. Pierwsi odważni
podeszli: jeden obywatel otrzymał „pasport”, drugi
nie, bo nie był jeszcze gotowy. Podszedłem i ja.
Podałem półgłosem nazwisko. Urzędnik podał mi do podpisu dokument. Głęboko
wzruszony i przestraszony podpisałem nie patrząc na zdjęcie. Potem stałem
długo w milczeniu na środku holu, wpatrywałem się w otrzymany dowód, nie widząc
ani zdjęcia, ani nazwiska. W pewnej chwili odezwał się za mną po
polsku półgłosem jeden z Żydów:
- Wziąłeś pasport
dla swojej mamusie?
- Dla
jakiej mamusi?! - oburzyłem się. Dla siebie!
Spojrzałem
przytomnie na zdjęcie i osłupiałem: miałem w ręku dowód osobisty obcej kobiety.
Przeraziłem się: zepsułem blankiet państwowy, podpisałem cudzy dokument! Czy
nie oskarżą mnie o reakcyjne działanie z premedytacją, na szkodę państwa
sowieckiego! Wszystko możliwe! W stanie najwyższej irytacji i strachu pobiegłem
do pustego okienka i zameldowałem:
-
Towarzyszu! Stała się straszna pomyłka! Nie z mojej winy. Ja niedowidzę. Podpisałem
cudzy dokument, jakiejś kobiety!...
Teraz urzędnik zbladł jak ściana, bo to
przecież jego mogą oskarżyć o brak „czujności rewolucyjnej”, zniszczenie
blankietu państwowego etc. i „czort wie o co jeszcze”. Położył
błyskawicznie palec na ustach:
- Sza!! -
szepnął surowo. Jak się nazywasz?
Znalazł
szybko mój „pasport”. Sprawdziliśmy teraz obydwaj dokładnie,
że to właściwy dokument. Podpisałem. Podziękowałem spokojniejszy już
o swoją skórę, skoro on boi się bardziej niż ja...
- Teraz
uciekaj. I cicho, sza! Nikomu ani słowa!...
Dopiero po latach opowiedziałem Matce moje
przygody z „pasportem”. Natomiast w internacie stałem się bohaterem dnia dla
kolegów: Żydów, Rosjan, Ukraińców. Teraz i oni - według moich wskazówek -
zaczęli się starać „odważnie” o „pasport”. Jako nie-Polakom poszło im to
szybciej.
Mam do dziś ten fatalny dokument, wydany w
Dubnie 4 kwietnia 1941 z ważnością do 4 kwietnia 1946 (!), nr ewid. I - ZR
N0 676085, podpisany z rozmachem przez dwu butnych urzędników, szefa
milicji i szefa biura paszportowego, a wydany przez NKWD „Dubieńskiego rejonu,
Rówieńskiej obłasti”. I patrzy na mnie ze zdjęcia buzia wątłego,
marzycielskiego 17-latka, który nie przewidział, podobnie jak jego
decydenccy sowieccy gnębiciele, że za niecałe trzy miesiące będą
uciekali w popłochu przed Niemcami.
Największy strach ogarniał „obywatela
sowieckiego „w czasie tzw. wyborów,
które były jego „przywilejem i zdobyczą rewolucji” oraz „obowiązkiem” (!),
od którego nie można było się uwolnić i należało głosować jawnie, bo po co ma się kryć za parawanem
patriota sowiecki? Ma głosować tak, jak oczekuje i żąda jego partia (!). Nawet starość i choroba nie zwalniały od tego
„zaszczytnego obowiązku”. Mieli twój adres i przyjechali po ciebie „maszyną”
(ciężarówką), jak przyjechali też po moją Matkę, która chciała się wymigać
chorobą od tego „zaszczytu”, czyli od tej parodii „wolnych wyborów”,
tj. głosowania na jednego
kandydata partyjnego. Nie było więc rady i trzeba było jechać jesienią
1940 roku. Mama moja miała „pasport” od 21 kwietnia 1940 (I-ZR N0 590501), też wydany przez NKWD
„Rówieńskiej obłasti”, lecz podpisany przez innych „naczelników” niż mój,
wydany rok później. Jej „pasport był ważny do 21 kwietnia 1945 r. Matka więc
pojechała, ale utrudniała im „robotę”, bo jej personalia były
zmienione: zamiast Joanna Kosek napisano na liście wyborczej: Joanna Iwanowna
Kosek:
- Ależ ja
się tak nie nazywam. Mój ojciec miał na imię Jan, nie Iwan!
- To
wszystko jedno, grażdanka (obywatelko). Jan - to Iwan po rusku.
Dalej nie
chciała Matka „drażnić tygrysa. „Zagłosowała”. Partia oczywiście wygrała
„wybory” (?) niemal w 100%. Nieliczni opozycjoniści, czyli „reakcjoniści
i nacjonaliści”, zostali „zgniecieni i zniszczeni”. Na straży komunizmu
stała przecież „Niezwyciężona Armia Czerwona”, prowadzona zawsze do zwycięstwa
przez genialnego tow. Stalina i marszałka Woroszyłowa w sojuszu z bratnią armią
i partią hitlerowską pod kierunkiem Adolfa Hitlera!! Tak! Tak!
Ponura legenda ludowa, polska czy ukraińska,
opowiada, że w czasie wyborów w 1940 - w Dubnie czy w innym mieście - przyszedł
wieczorem do lokalu wyborczego pewien stary Ukrainiec i prosił komisję, aby
zezwolono mu pomodlić się do ... towarzysza Stalina:
- Ja muszę
mu podziękować za wszystko, co zrobił dla całej Ukrainy!
Wzruszona
komisja zezwoliła. Starzec zbliżył się do popiersia Stalina i jak przed ikoną
padł na kolana, potem trzykrotnie przeżegnał się trzema palcami, wybił ileś
pokłonów i tak się modlił:
- Dziękujemy wam, towarzyszu Stalin, za waszą
konstytucję, która jak palące słońce ogrzewa cały świat i naszą bujną Ukrainę.
Dziękujemy wam za te partyjne wybory, za wyzwolenie nas z pańskiej polskiej niewoli
i z wszelkiego ucisku carskiego i burżuazyjnego...
W trakcie
tej chwalebnej „modlitwy” zbiegli się spece od propagandy i dziennikarze z
każdej „Prawdy”. Jedni notowali gorączkowo wypowiedzi starca, inni
fotografowali go, technicy włączyli lokalny radiowęzeł, który grzmiał na całe
Dubno, okolice i na całą Ukrainę, a tajemniczy starzec ciągnął dalej coraz
mocniejszym głosem:
- Dziękujemy wam, towarzyszu Stalin, za
wyzwolenie nas od polskiej soli, cukru, mięsa i kiełbasy, od nafty, zapałek,
igieł i nici, od koszul, butów, pończoch i spodni, od ...
- Stój! Stój! - zaczęli wołać ci od propagandy -
To nie tak - Ale głos starca płynął niepowstrzymanie dalej i dalej, rozchodził
się po całej zagłodzonej Ukrainie i po całym ZSRR, płynął jak krwawa
oskarżycielska rzeka: Dziękujemy wam
za waszą partię, za NKWD, za wyzwolenie nas od - wolności, od rodzin i
dzieci, od radości, od cerkwi i popów, od Boga i chleba! Dziękujemy wam za
nędzę i głód, za więzienia, za Sybir i za łagry, za śmierć milionów
niewinnych ludzi, mężczyzn, starców, kobiet i dzieci! Dziękujemy wam za zsyłki
i egzekucje! ...
A była to
„modlitwa dziękczynna” Ukraińców i Polaków, Rosjan i Żydów, Białorusinów i
Azjatów - wszystkich ujarzmionych narodów przez ZSRR! ...
Sowieci do ostatniej chwili popełniali
bezprzykładne zbrodnie na ludności cywilnej. Również w moim Dubnie z chwilą
wybuchu wojny zapanowały chaos, głód i przerażenie. Niektóre cofające się
oddziały sowieckie wywlekały mężczyzn z domów i mordowały ich na oczach
żon, matek i dzieci lub zabijały napotkanych w polu samotnych cywili.
Najgorsze stało się w więzieniach. Wiadomo ogólnie, że we Lwowie, w tzw.
„Brygitkach” NKWD wymordowało około 10-12.000 ludzi. Potem ujawniono zbrodnie w
Katyniu czy pod Charkowem, etc, którym stalinizm „uroczyście i z oburzeniem”
zaprzeczał przez dziesiątki lat. Ale zapominano o zbrodniach równie
ohydnych w mniejszych miastach i miasteczkach.
W moim Dubnie NKWD przed wybuchem wojny
aresztowało profilaktycznie wielu Polaków, Ukraińców i Żydów i umieściło ich w
więzieniu, w „pałacu nad Ikwą”. Wielu ludzi, jak nasz znajomy plutonowy
Dobrowolski, przeczuwając najgorsze, przyjęło Sakramenty na wypadek
śmierci. W poniedziałek od północy, tj. przez cały wtorek do środy rano, czyli
w ciągu 36 godzin (z 23 na 25 czerwca 1941 r.) NKWD wymordowało w celach 525
osób: mężczyzn, kobiet, dzieci i starców, Polaków, Ukraińców, Żydów, Czechów,
Rosjan, Turków etc. Jak informowali ci, co cudem przeżyli, zbrodni
dokonało pięć osób: dwu Rosjan, jeden Żyd, jeden Ukrainiec i jedna Ukrainka lub
Żydówka, którzy w środę o świcie uciekli na wschód, lecz podobno wyłapano ich
po drodze. Ale - według mnie - tej zbrodni nie dokonali Rosjanie, Ukraińcy
i Żydzi, lecz antyludzie, członkowie straszliwej narodowości sowieckiej,
tzw. Homo Sovieticus, zwyrodnialcy moralni, wywodzący się tylko genetycznie z
jakiegoś innego narodu.
Widzieliśmy z Matką ofiary zbrodni jawnej już w
środę po południu. Ludzie na naszych oczach rozbijali jeszcze łomami ostatnie
cele. W każdej - w rozmaitych pozach tragicznych - leżały skrwawione trupy i
trupy. W jednej z cel w grupie kilkunastu młodych Polek, leżących pokotem na
betonie, zobaczyliśmy stojącą starą Ukrainkę, która cudem ocalała z rzezi. Ktoś
zawołał po ukraińsku: „Ciotko! Żyjesz?!” Ta „ciotka” i inni ocaleni
opowiedzieli nam o mordercach i o ich metodach oraz jak ocaleli. Mordercy
strzelali z naganów i karabinów oraz rzucali granaty przez okienka. Potem
dobijali rannych. Do celi „ciotki” też najpierw wrzucono granat z gazem
łzawiącym, potem mężczyzna z kobietą wtargnęli do celi i z karabinu
maszynowego wystrzelali więźniarki. Starucha stała po środku Polek
i upadła chytrze na podłogę, zanim trafiła ją kula. Potem przywaliły ją
trupy i zalała krew zabitych Polek. Zemdlała. Niemcy nakręcili na żywo film
dokumentalny o zbrodni sowieckiej w Dubnie, ale jacyś fanatycy stalinizmu
podpalili kino, w którym miano ów film wyświetlać. Razem z budynkiem
spłonęły taśmy filmowe. Jeszcze jedna zbrodnia w tym państwie bezprawia, w tej
„Moskwie”, co po fińsku znaczy „trzęsawisko”, została utajona, a dowody
zniszczone. Do dziś pozostali przy życiu tylko nieliczni świadkowie przestępstw
NKWD w Dubnie, na Wołyniu, na Kresach, na całym obszarze ZSRR i państw
komunistycznego świata.
Przez cały czas okupacji sowieckiej nikomu, szczególnie nam Polakom, nie wolno
było chwalić Sikorskiego, Anglię czy Amerykę, a szydzić z hitlerowskich
Niemiec. Dopiero po napadzie Niemiec na Jugosławię, gdy hitlerowski sojusznik
pokazał kły i pazury, zaczęto nas uczniów „mobilizować” przeciw „faszyzmowi
hitlerowskiemu”. Dnia 22 czerwca 1941 w niedzielę o świcie nastąpiło
„nieożydannoje napadienije”, czyli „nieoczekiwany napad” byłego sojusznika
hitlerowskiego na bratnie państwo sowieckie. Niemcy zaczęli wojnę
od zbombardowania i zniszczenia lotnisk, samolotów i będących w marszu
sowieckich jednostek artyleryjskich, czyli wojna nie była „nieoczekiwana”,
skoro Sowieci zgromadzili na granicy 180 dywizji, a Niemcy rzucili na nich
tylko 150. Niemcy byli jednak szybsi. Wojna niemiecko-sowiecka zaczęła się w
niedzielę rano, a już w poniedziałek wieczór Niemcy wysadzili w Dubnie (150 km
od granicy) dwa 30-osobowe desanty na „Zabramiu” i przy dworcu kolejowym.
W środę około południa nieliczne oddziały niemieckiej piechoty zajęły
miasto i rozbroiły tysiące sowieckich „bojców”, którzy masami, kilometrami
szli dobrowolnie do niewoli hitlerowskiej - co widziałem, słyszałem,
przeżyłem. W ciągu sześciu tygodni Niemcy - jak podawali - rozbili około pięciu
milionów żołnierzy sowieckich, zniszczyli po kilka tysięcy czołgów, samolotów
czy wozów opancerzonych.
Nas, tj. miliony Polaków oraz mnie z matką, to
drugie nieproszone „wyzwolenie” zastało w stadium całkowitego wyczerpania. W
ciągu dwu lat Sowieci pozbawili nas całkowicie mienia, miejsca pracy, środków
do życia i mieszkania, które zmienialiśmy przymusowo sześć razy, dziękując
Bogu, że pozostaliśmy w Polsce, czyli że nie wywieziono nas w głąb „ZSRR”
- na Sybir. Wyrzucono nas więc z ulicy Koszarowej-Semidubskiej wiosną 1940 roku
na wieś do Ziukowa, gdzie - w skrajnej nędzy - przebywaliśmy kolejno u wdów:
Sadowskiej, Orłowskiej, potem u gospodarza Maciochy. Stamtąd jesienią 1940
matka - już jako kompletny „proletariusz” - po długich staraniach dostała
pokoik w mieście Dubnie, ul. 17 Września o rozmiarach: 2 metry razy
półtora. Wreszcie 17 kwietnia 1941 (jak opiewają meldunki w jej
„pasporcie”) otrzymała mieszkanie u znajomych podoficerów w byłej pralni na
betonie na ul. Ekonomskiej, wtedy już Szczorsa 21, dokąd przeprowadziłem się
natychmiast z internatu przy ul. Lenina 12. Tak więc w pralni i na
betonie, bez chleba i ziemniaków zastali nas zwycięscy „wyzwoliciele” niemieccy,
którzy stali już u bram Moskwy, Leningradu, Stalingradu, Kaukazu i jesienią
1941 ogłaszali światu swoje „zwycięstwo”!
Te „cudowne zwycięstwa” „niezwyciężonej armii
Hitlera” nad „Niezwyciężoną Armią Czerwoną” Stalina nie były dziełem
hitlerowskiej strategii czy „wyższości germańskiej rasy”. Armię czerwoną i ZSRR
rozgromił sam Stalin, nieludzki system sowiecki, siepacze z NKWD i z partii
bolszewickiej. Bowiem wszystkie ujarzmione przez bolszewizm narody, od
Finlandii po Azję, nawet rodowici Rosjanie, czekali, modlili się o nadejście „wyzwoleńczych wojsk
niemieckich”(!!).Opowiadali nam o tym nie tylko Polacy, przebywający
na zesłaniu, ale sami jeńcy rosyjscy w 1941 roku, a także później
mieszkańcy Kaukazu jacyś Czeczeńcy czy Karaczajewcy, gdy byłem tam w 1989:
-
„Czekaliśmy na Niemców byle wyzwolić się z sowieckiego jarzma”!
Ci ludzie,
straszliwie doświadczeni przez terror stalinowski, nie wierzyli nam Polakom,
tym więcej stalinowskiej propagandzie, ostrzegającej przed okrucieństwami systemu
hitlerowskiego. Wskutek tego Niemcy zorganizowali z jeńców sowieckich około 50
(pięćdziesięciu!) dywizji żołnierzy - a chętnych było trzykroć tyle -
walczących przeciw Sowietom o wolność swoich narodów!! Na szczęście dla świata
i dla Polaków system hitlerowski szybko okazał się równie zbrodniczy jak
stalinowski i musiał ulec samo-zagładzie w walce z PRAWEM!
W czerwcu 1941 - w euforii złudzeń Niemców,
Rosjan, Ukraińców - tylko Polacy i Żydzi realnie szykowali się do przetrwania
„raju hitlerowskiego”, który nastąpił po „raju sowieckim pod palącym
słońcem (lub: „słoneczkiem”!) Stalina”, tj. szykowali się do przeżycia nowej
strasznej okupacji, która zaczęła się 22 czerwca 1941, a skończyła dopiero w
1945 roku.
1.
Świadectwa szkolne
Matki i dyplom ukończenia kursu przechowuję do dziś. powrót
2. Posiadam notatki handlowe Matki z nazwiskami dostawców. powrót
3.
Przechowuję w
dokumentach rodzinnych ową „Kartę powołania”.
powrót
4.
Pamiętnik ten leży
stale na moim biurku. powrót
5.
Przechowuję ów ostatni
list Ojca wraz z kopertą ze Lwowa. powrót
6.
Przechowuję ów
„Skrócony odpis aktu zejścia” z 1954. powrót
7.
Pierścień ten
przechowuje moja żona. powrót
8.
Jedną z takich
powieści o „dawnej Rusi”, niejakiego Michałkowa, posiadam w mojej
biblioteczce. powrót
9. „Pamiątka z I Komunii Świętej” w Dubnie wisi nad moim
łóżkiem. powrót
Część
II Okres okupacji niemieckiej 1941 - 1944