Karol Kosek

„Od wyzwolicieli zachowaj nas Panie”

 

Część  II

Okres okupacji niemieckiej 1941 - 1944

 

Spis treści

 

1. Najazd Übermenschów, czyli „nadludzi"  1

2. Życie codzienne pod okupantem niemieckim    5

3. Oświata i szkoły w czasie okupacji niemieckiej 17

4. HKP nr 631  23

5. „Rekolekcje powielkanocne", czyli jak to miło w „lagrze" było   44

6. Zagłada Żydów w Dubnie  64

7. „Bellum omnium contra omnes", czyli wojna domowa na Kresach   74

8. Ucieczka z Dubna do „Polski"  100

9. Listy Żydów do Matki autora (rok 1942)  104

 

Przejścia do:

Strona główna

Część I Okres okupacji sowieckiej 1939 - 1941

Fotografie

Biografia Karola Koska

Opinie, uwagi, kontakt.

 

1. Najazd Übermenschów, czyli „nadludzi"

 

Niemcy napadli na ZSRR siłą 150 dywizji w niedzielę 22 czerwca 1941 roku. Zbombardowali najpierw lotniska, magazyny amunicji i bę­dące w marszu jednostki artyleryjskie. Rozsypali z samolotów milio­ny ulotek w języku ukraińskim, rosyjskim, polskim etc, w których gło­sili, że idą  wyzwolić ujarzmione narody z niewoli bolszewicko-stalinowskiej i wzywali do kolaboracji, do przechodzenia na ich stro­nę. Zapewniali radosne, sute życie pod niemieckim niebem. Słowem „raj niemiecki" po „raju sowieckim". Sukcesy militarne „germańskiej armii" nad „Niezwyciężoną Armią Czerwoną" potwierdzały na razie ich przechwałki. Przecież już w poniedziałek (23 czerwca) Niemcy wysadzili w Dubnie (150 km od granicy) dwa 30-osobowe desanty: przy dworcu kolejowym i na „Zabramiu". Rosjanie atakowali ich nie­mrawo, a częściej uciekali panicznie z miasta. Natomiast niemieccy „Tytani" spokojnie -jak opowiadali z podziwem obserwatorzy - zja­dali w sadzie wczesne jabłka. W środę około południa zjawiły się w Dubnie nieliczne odziały niemieckiej piechoty. Hitlerowcom poddawały się tysiące wygłodzonych sowieckich „bojców", którzy masa­mi i kilometrami szli dobrowolnie do niewoli, aby... najeść się owej przyrzeczonej niemieckiej kiełbasy ....

Z Niemcami kolaborowali ukraińscy nacjonaliści, którzy wskazy­wali ukrytych żołnierzy sowieckich. Na ulicę Ekonomską-Szczorsa, gdzie mieszkaliśmy, przybył tylko jeden czołg może z dziesięcioma żołnierzami. Jakiś panikarz ukraiński powiedział niemieckiemu ofice­rowi, że tu, w życie, ukrywa się tysiąc „bojców" (!). Przeraził oficera, który jednak kazał dać ognia z czołgu i broni maszynowej. Po kilku salwach wyszło ze zboża kilkunastu strwożonych sowieckich żołnie­rzy, z rękami podniesionymi do góry i każdy inaczej ubrany: jedni w spodniach cywilnych, inni w cywilnych marynarkach. Ci biedacy nie zdążyli uciec i lepiej się przebrać. Niemców otoczyli zaraz sym­patycy, tj. ukraińscy nacjonaliści, którzy podziwiali „bohaterów".

Niemcy wkraczali inaczej niż „ostrożni", brudni i głodni sowieccy „bojcy" w 1939 roku. Niemieccy „nadludzie" szli butni, syci, umyci i pewni zwycięstwa. Młodzi niemieccy żołnierze ostentacyjnie myli się publicznie, rozbierając do naga, w improwizowanych przy szosach „łaźniach", pokazując swą rasową urodę i germańską tężyznę fizyczną. Ogłosili zaraz, że: „Za każdego zabitego niemieckiego żoł­nierza rozstrzelają 150 cywili". Powiało terrorem i grozą. Nawet na­cjonaliści ukraińscy zaczęli się bać niemieckiego „wyzwoliciela", ale ujarzmione przez bolszewików narody, nawet rodowici Rosjanie, od Finlandii po Kaukaz wierzyły, że niewola niemiecka będzie lżejsza i bardziej ludzka od bolszewickiego terroru. Tylko Żydzi i my Polacy czekaliśmy z niepokojem na zmianę wroga mówiąc: „Wart Mefistofeles Belzebuba!"

Niemcy po sześciu tygodniach stanęli tryumfalnie u wrót Moskwy, Leningradu i Kaukazu. Rozbili około pięciu milionów żołnierzy sowieckich, zniszczyli -jak podawały ich gazety - po kilka tysięcy czołgów, armat i samolotów. Zwycięstwo-zdawało się - mieli już „w kie­szeni". I nagle „c o ś" popsuło się w niemieckiej machinie wojny? ... „Tytani" okazali się śmiertelnymi ludźmi, pełnymi wad i słabości, co wykorzystali szybko przeciwnicy: Rosjanie, Polacy, Ukraińcy i inni. Niemcy ginęli w masie obcej ludności i na ogromnym terytorium ZSRR. Mieszkańcy niektórych wiosek przez cały okres wojny w 1941 -1945 nigdy nie widzieli niemieckiego żołnierza. W opanowaniu kra­ju pomagali nowemu okupantowi nacjonaliści ukraińscy, z których re­krutowali się milicjanci, „Hiwi", tj. żołnierze „pomocniczy", oddzia­ły „SS-Hałyczyna" (czyli SS-Galicja), kolaboranci, donosiciele oraz urzędnicy na niższych szczeblach administracji cywilnej. Jeńcy so­wieccy liczyli na niemiecką „kiełbasę", Ukraińcy czekali, że Niemcy pomogą im stworzyć „samostijną", czyli niepodległą Ukrainę. Wszy­scy przeliczyli się boleśnie. Niemieccy okupanci okazali się tylko Hu-nami ... z Zachodu.

Hitlerowcy grabili bezlitośnie kraj, krwawo tępili każdy odruch opo­ru. Obozy zapełniły się sowieckimi jeńcami, którzy z głodu umierali masowo lub - podobno - uprawiali ludożerstwo. Więzienie dubieńskie zaludnili teraz cywile rozmaitych narodowości. Żydów zamknię­to w gettach, dawne polskie koszary zajęły nieliczne niemieckie gar­nizony złożone z żołnierzy kategorii „C" i „D", inwalidzi, słabeusze, starsi mężczyźni, którzy np. nie potrafili rowerem wjechać na wzgó­rek, prowadzący do centrum Dubna. Tymczasem „kwiat" młodzieży niemieckiej, tj. żołnierze kategorii: „A" i „B" ginęli masami w śnie­gach i mrozach rosyjskiej zimy w latach 1941/42 i 1942/43 z braku ciepłej odzieży. Ubytek ludzi, poległych na frontach, Niemcy zapeł­niali w pewnym stopniu kolaborantami sowieckimi i ukraińskimi, lecz obawiali się tych „sojuszników". Dlatego chętniej wysyłali „ochotników", tj. jeńców i Ukraińców na roboty do Niemiec, do pracy w fa­brykach wojennych, a rodowitych Niemców kierowali na fronty okrut­nej wojny. Przedtem okupant sowiecki wysyłał naszych obywateli na wschód, w lody Sybiru, teraz okupant hitlerowski wysyłał naszych lu­dzi na zachód do fabryk i obozów koncentracyjnych, skąd wkrótce za­częły przychodzić rozpaczliwe listy, które - mimo cenzury - przemy­cały prawdę do kraju. Tak np. pewna Ukrainka, analfabetka, prosiła mnie o odczytanie listu od syna, który pisał, że w pracy: „jest mi tak dobrze, ale tak dobrze jak wujkowi Iwanowi na chutorze!" Gdy to mat­ka usłyszała, zalała się łzami rozpaczy, bo ów „wujek Iwan" była to największa nędza na wsi.

Grozę życia pod nowym okupantem pogarszał chaos gospodarczy. Krajem rządzili „komisarze wojenni". Władzą zwierzchnią był „Der Gebietskommissar der Ukrainę". Komisarze dbali tylko „o porządek administracyjny", tj. o to, by ściągnąć z prowincji jak najwięcej żyw­ności i surowców dla armii, by wygrać wojnę. O „wyzwoloną" lud­ność Niemcy nie dbali.

Spis treści

 

2. Życie codzienne pod okupantem niemieckim

 

Życie codzienne ludności rozwijało się „żywiołowo", tj. w sposób nie kontrolowany prawem i zawsze w sytuacji zagrożenia. Nigdy nie wiadomo było, co wolno, a czego nie wolno. Kradli więc i kombino­wali wszyscy: Niemcy, Żydzi, Polacy, Czesi, Rosjanie, Ukraińcy etc. Morale niemieckiej armii uległo rozkładowi. Uczciwi Niemcy tłuma­czyli to „atmosferą Wschodu: "Im Osten klauen alle" (Na Wschodzie kradną wszyscy). Sztuka życia polegała na tym, by nie wpaść i nie okraść mocniejszego!

W pierwszych dniach po wkroczeniu Niemców jeszcze panicznie uciekali na wschód dawni bonzowie, urzędnicy, funkcjonariusze NKWD, którzy byli zaskoczeni tym, że „niezwyciężony Związek Ra­dziecki" rozpadł się w ciągu trzech dni, a oni, niedawno jeszcze zaję­ci mordowaniem aresztowanych w więzieniu dubieńskim, nie zdąży­li uciec samochodami, które w ogólnym chaosie znikły. Dlatego wielu z nich schwytała ludność po drodze i powiesiła metodą samosądu. Ofi­cerowie sowieccy nie zdążyli wywieźć swoich żon z zasobnych pol­skich mieszkań. Wyjechały, tak jak stały, tylko niektóre sowietki. Większość została. Z braku oparcia o męża i władzę teraz sowietki za­częły wysprzedawać wszystko, co miały, oraz - inaczej niż ongiś Po­lki - zaczęły zaraz „fraternizować" się („bratać") z niemieckimi żołnierzami i podoficerami, bo oficerowie ich nie chcieli. Liczne miesz­kania prywatne zamieniły się w domy publiczne, które zaroiły się od sowietek. To był ich sposób na przeżycie. Dopiero później poszły do pracy.

Na ulicach miast i na drogach wiejskich leżały długo porozrzucane i rozbite sowieckie czołgi, samochody, zabite konie i ludzie. Na skrzy­żowaniu przedmieścia Surmicze, pamiętam, ze trzy tygodnie spoczy­wały trupy czterech bojców, ułożone na brzegu ulicy jeden na drugim. Ponieważ czerwiec i lipiec 1941 były wyjątkowo upalne, więc zwło­ki te spuchły okropnie, trupy poczerniały na twarzy i dwukrotnie zwiększyły swoją objętość. Jeszcze długo po wojnie, np. w stołówce akademickiej w Krakowie, widok szarej, ziemistej zupy lub krupniku przypominał mi te zwłoki i mimo głodu nie mogłem jeść owego krup­niku czy kaszy.

Strzały, morderstwa i gwałty stały się rzeczą codzienną i ludzie zo­bojętnieli na nie. Kobiety pilnowały się, by późną nocą nie chodzić. Ponieważ pod panowaniem sowieckim zawsze brakowało w sklepach żywności, więc w atmosferze nadciągającej „nieoczekiwanej" wojny w sklepach wszystko znikło i po nadejściu Niemców większość miesz­kańców Dubna nie miała nawet chleba i ziemniaków. Głodna ludność, po ucieczce sowietów, rzuciła się do grabieży mieszkań oficerskich, magazynów i kopców wojskowych, w których było ziemniaków na kilka lat. Ja również poszedłem z koszykiem do takiego kopca po ziem­niaki. Ukraińcy grabili też ubrania i buty z mieszkań oficerów sowiec­kich, a co „wydziwiali" z portretami i popiersiami „ukochanych wo­dzów rewolucji", tj. Lenina i Stalina, to nie przystoi pisać. Czasem ja­kąś grupę rabusiów postrzelili żołnierze niemieccy, lecz po ich odej­ściu rabowano dalej. Osobiście obejrzałem sprofanowaną przez sowie­tów kaplicę wojskową, gdzie jako dziecko przystępowałem do Komu­nii św., widziałem też kilka ograbionych mieszkań, dziwiąc się, po co sowietkom potrzeba było aż dwu szafek „duchów", czyli perfum.

Po drogach, po wsiach i po lasach leżało tyle broni i amunicji po so­wietach, że ludność miejscowa zaczęła je zbierać i chować. Wszyscy, tj. Ukraińcy, Czesi, Niemcy miejscowi i Polacy tajnie zbroili się do oporu przeciw „wyzwolicielom niemieckim" i do przyszłej ... rzezi, czyli wojny domowej, którą dobrze przygotowali bolszewicy, siejąc propagandę „nienawiści klasowej i narodowej". Niektórzy chłopi mie­li pochowane w stodołach lub kopcach małe czołgi i armaty, nie mó­wiąc o granatach, broni ręcznej i maszynowej. Rozbite czołgi i trakto­ry „lud" ukraiński i polski wykorzystywał w celach „pokojowych", tj. -jak mi objaśniano - z rozebranych gąsienic i części metalowych budowano ... piece, czyli gruby przekładając metal cegłą i zapra­wą. Podobno świetnie grzały. Z opon samochodowych i ogumienia czołgów robiono zelówki i obcasy „nie do zdarcia", rzecz bezcenna w czasach powszechnego braku obuwia. Wyspecjalizowali się nawet „fachowcy", którzy umieli przecinać takie gumy. Mnie się to nigdy nie udało.

Po dwu tygodniach „wolności" administracja niemiecko-ukraińska położyła łapę na magazynach, sklepach i obiektach wojskowych. Po­wstrzymała też - na razie - widmo rzezi Polaków przez Ukraińców. Skończyła się grabież, zaczął się handel wymienny, bo nikt nie chciał przyjmować rubli, choć oficjalnie jeszcze „szły".

Mnie z Mamą to drugie „wyzwolenie" zastało na ulicy Ekonomskiej-Szczorsa nr 21, w pralni na betonie, bez chleba i ziemniaków. Jako nieśmiały niedołęga przyniosłem z wojskowego kopca tylko koszyk ziemniaków, który skończył się wkrótce. I w naszej pralni zjawił się ukraiński chłop ze wsi Górniki (Hirnyki) na handel. Po długim targu dał za dwie koszule i kleszcze do przecinania drutu - kostkę masła wiejskiego, kurczaka wielkości pięści, a drugiego przyrzekł „donieść". Zostawił adres. Ową kostkę masła używaliśmy przez dwa tygodnie -do chleba i do smażenia. Oszczędnie!! Chłop jakoś nie przyszedł wię­cej, więc po drugiego kurczaka pojechałem na pożyczonym rowerze - po dwu miesiącach czekania (gdzieś w sierpniu) do wsi Górniki, od­ległej o jakieś 10 km. Chłop nie ucieszył się na mój widok. Ale był na tyle uczciwy, że dał mi kurczaka, tylko najmniejszego, jakiego złowił w stodole. Rower mój otoczyli chłopcy ukraińscy, ale mi go nie ode­brali, bo jeszcze czas rzezi Polaków nie nadszedł. Uciekałem z Gór­nik z owym kurczakiem na rowerze bardzo szybko, jak człowiek za­grożony gwałtowną śmiercią ...

Po miesiącu starań moja mama opuściła pralnię na Ekonomskiej-Szczersa 21 i z końcem lipca przeniosła się znowu na ulicę Koszarową-Semidubską 22, tylko nie do domu Żyda, gdzie mieszkaliśmy przed wojną, ale Czecha Kostki, byłego oficera carskiej armii. Ów Kost­ka miał syna Zdenka, oficera polskiej armii, który zaraz po kampanii wrześniowej emigrował na Zachód, oraz dwie córki, „zażarte" patriotki czeskie: Marzenę i Bożenę. Kostka miał piękny dom, nieco na ubo­czu, o który drżał, by mu go Niemcy nie zakwaterowali, a miał puste trzy pokoje i kuchnię. Niemcy rzeczywiście zakwaterowali u niego trzech „arbeiterów", jakichś sowietów, mechaników, którzy zaraz w pokoju rozpalili ognisko (!), tańczyli kozaka i skakali przez ogień. Zrozpaczony i bardzo oszczędny właściciel zwrócił im uwagę, ale omal go „arbeiterzy" nie obili. Na szczęście po tygodniu przedsiębiorcy niemieccy zabrali swoich „arbeiterów" do innej miejscowości. Wte­dy Kostka z radością i bezpłatnie przekazał Matce swoje mieszkanie, byle mu „ognia nie palić i za dużo gwoździ do ścian nie wbijać". Matka szybko, chyba już w sierpniu, przyjęła do jednego pokoju dwu ro­botników, tj. mechaników samochodowych, zatrudnionych w HKP, tj. Heeres Kraftfahrpark nr 631 (Ost) in Dubno, czyli w Wojskowym Par­ku Naprawy Samochodów w Dubnie. Jeden z mechaników był to ni­ski „zadziorny" Polak. Nazywał się Stefan Bobrowski (trochę pija­czyna). Drugi, jego „kumpel" - Wasyl Kowal, był to wysoki, bar­czysty, poczciwy i zawsze wesoły mężczyzna, narodowości „tutejszej". W dowodzie miał napisane: „Ukrainiec", ale ojcem jego był Czech, ewangelik, a matką Niemka, katoliczka. Ochrzcił go na wsi pod Równem pop ukraiński, prawosławny i dał imię Wasyl, po polsku Bazyli. Rodzice umarli. Jego przybrani rodzice przyjęli „Volkslistę" po przyjściu Niemców. Pod koniec sierpnia ci dwaj sprowadzili do na­szego domu trzeciego „kumpla" po fachu. Był to rodowity Rosjanin z Leningradu, Mikołaj Nikolenko, lejtnant, dowódca rozbitego pod Dubnem w połowie lipca 1941 roku sowieckiego czołgu. Nikolenko należał do batalionu pancernego, który przedzierał się z okrąże­nia niemieckiego i uciekał na wschód, ale pod Dubnem oddział roz­gromili Niemcy. Nikolenko ocalał cudem: wyskoczył ranny z płoną­cego czołgu, tocząc się po ziemi stłumił ogień na swoim kombinezo­nie i udał trupa. Niemiec go kopnął, lecz nie dobił. Nocą Nikolenko dostał ubranie cywilne u jakiegoś Polaka i przez pewien czas ukrywał się między swoimi, aż poznał Kowala i Bobrowskiego. Za ich porę­czeniem Nikolenko, jako świetny mechanik, dostał pracę w HKP i zameldował się u nas. Teraz nasze mieszkanie i dom Kostki były „zapeł­nione" i ocalone! Nikolenko też!

Nikolenko był to człowiek średniego wzrostu, szczupły, wesoły i śmiały. Na początku przedstawił się Mamie jako „prosty sałdat", ale moja Matka, dobry psycholog, z miejsca go osądziła: - „Nie kłamcie, Nikolenko! Wy nie wyglądacie na sołdata. Wy jesteście oficerem. Tu was nikt nie wyda, tylko nie hałasujcie za dużo".

Nikolenko nabrał do nas zaufania i potem przyznał kolegom, że „chaziajka ma rację". Opowiedział im, jak uciekł z rozbitego czołgu. Cała trójka zachowywała się wzorowo: nie pili, nie awanturowali się, wstawali wcześnie do pracy, płacili coś za mieszkanie i opał. Część z tego dawała Matka właścicielowi Kostce. Dla „formy" też szukała jakiejś pracy. Wreszcie dostała się do szwalni jako „robotnica", jak na­pisał ukraiński urzędnik w „Kennkarcie" nr 48009, wydanej w Dub­nie 15 maja 1942 r.

Wszyscy młodzi ludzie musieli iść do pracy nie tylko „dla pozo­ru", ale głównie dla bezpieczeństwa. Zaświadczenie z pracy chro­niło bowiem przed wywiezieniem „na dobrowolne roboty" do Nie­miec. Gdy Niemcy zamknęli w listopadzie 1941 wszystkie szkoły, musiałem i ja iść do pracy, choć ukończyłem dopiero 17 lat. Święta Bożego Narodzenia spędziłem jeszcze jako „wolny człowiek", ale za radą naszych mechaników-lokatorów zgłosiłem się do pracy w HKP 31 grudnia 1941, co pisemnie potwierdza, zachowana do dziś, moja „Meldekarte" (Karta zgłoszenia) nr 10182, wydana mi natych­miast tego samego dnia przez biuro HKP. Był już czas najwyższy, bo Niemcy zaczęli masowo wywozić ludzi na roboty. Przyjęcie wstępne załatwili mi u tłumacza Rotmana, sowiecki Niemiec znad Wołgi, Kowal i Bobrowski za butelkę wódki. Pierwszy raz w noc grudniową wstałem o 5 rano, a przed szóstą byłem już na apelu w ro­boczym kombinezonie i ciepłej „kufajce" (waciaku). Rotman wywo­łał mnie przed szereg i zameldował „Oberleutnantowi" o nazwisku Lohmeier o przybyciu nowego pracownika, rekomendowanego przez majstra Kowala. Przeznaczono mnie do pierwszej „brygady" („die Gruppe") majstra Stefana Stepanjuka jako „ucznia ślusarskiego", po niemiecku: „Autoschlosserlehrling". W biurze zaraz wystawiono mi „Zaświadczenie pracy" i ono mnie ocaliło od deportacji do Niemiec, bowiem już rano około ósmej, gdy jeszcze spałem, tj. na Nowy Rok 1942 przybył po mnie ukraiński urzędnik, aby mnie zabrać. Ukraiń­cy wysyłali Polaków do Niemiec, aby uchronić w ten sposób swoich od wywiezienia. Pokazałem mu z satysfakcją „Meldekarte" z niemiecką pieczęcią z HKP i Ukrainiec odszedł speszony. Wszyscy za okupacji niemieckiej podejmowali pracę tylko „dla pozoru", bo Niemcy tylko udawali, że płacą, a robotnicy udawali, że pracują pil­nie. Mechanik samochodowy zarabiał w HKP tygodniowo „całe" 15 „karbowańców", a uczeń - jak ja - półtora karbowańca. Ponieważ nie istniał rynek „biały", czyli legalny, więc wszystkie ceny były fik­cyjne i ludność kupowała wszystkie towary na rynku „czarnym", na którym bochenek chleba kosztował „jedyne" 60 karbowańców, czy­li mechanik tygodniowo zarabiał na ćwierć kilograma chleba, a uczeń na bilet do kina lub na gałkę lodów!! Ludzie więc żyli tylko z „kom­binowania", tj. z handlu i z  kradzieży, która była teraz powszech­niejsza niż za Sowietów. A więc to nie „Osten", czyli atmosfera „wschodu" była winna, że „na Wschodzie wszyscy kradli", tylko winni byli okupanci hitlerowscy. Nawet księża rozgrzeszali spowia­dającego się, który mówił: „Kradłem, aby żyć". Bo to Niemcy nas okradali.

W HKP ludzie kradli głównie benzynę i ropę, bo za „bańkę" tego płynu (czyli butelkę trzyćwierćlitrową) chłop dawał bochenek chleba lub kilo mięsa, kiełbasy czy słoniny. Chłopi potrzebowali oleju i ben­zyny do maszyn i do lamp naftowych. Aby benzyna nie wybuchała, dosypywali soli. Za kradzież benzyny groziła kara śmierci, ale robot­nik narażając życie ratował je przed natychmiastową śmiercią głodo­wą: siebie i całą rodzinę. Nie było innego wyjścia. Powszechnie mó­wiło się, że nie „kradniemy", lecz „wynosimy" lub „bierzemy" ben­zynę. To „branie" traktowano też jako czyn bohaterski i patriotyczny, bowiem z setek takich zakładów jak nasze HKP robotnicy codziennie „wynosili" dziesiątki tysięcy litrów benzyny, której potem brakowało Niemcom na froncie wschodnim do poruszania czołgów i samocho­dów. Była to też forma ruchu oporu i walki z okupantem. Nasz wkład w zwycięstwo nad hitleryzmem.

Inną formą walki i sabotażu a zarazem walki ze śmiercią głodową była produkcja noży kuchennych, sztyletów ozdobnych i zapalniczek, które wysoko ceniono. Niektórzy nasi ślusarze doszli do mistrzostwa w tej dziedzinie, nawet Niemcy z nadzoru zamawiali u nich te cacka-zapalniczki. Ja potrafiłem wyprodukować tylko noże kuchenne. Jeden z nich używamy do dziś w kuchni. Za noże zarobiłem dla domu kilka bochenków chleba i trochę słoniny. Matka moja zakisiła beczkę ogór­ków i beczkę kapusty, którą - sposobem góralskim - deptaliśmy umy­tymi nogami. Zwiozła też z działki furę ziemniaków, którymi żywili­śmy się do następnej jesieni i konspiracyjnie wyhodowaliśmy w chlewiku 80-kilowego prosiaka. Na wiosnę 1942, nocą, Wasyl Kowal, spec od wszystkiego, „zaszlachtował" obuchem wieprzka, który nawet kwiknąć nie zdążył, bowiem Bobrowski zacisnął mu ryj. Nawet go­spodarz Kostka nie słyszał owego „morderstwa" na czworonogu, ka­ranego przez okupanta, który wymagał, by oddać mu lwią część wie­przowiny. A figę!

Wielu z nas ratowała uprawa działki ziemi, która na Wołyniu jest tak żyzna, że wszędzie, nawet na podwórku daje obfite plony. Matka moja wynajęła od kogoś niecałe pół hektara ziemi, którą nam zaorał i pomógł obsadzić ziemniakami polski osadnik Maciocha. Po środku działki i w bruzdach posadziliśmy i zasiali ogórki, fasolę i kapustę. Wszystko pięknie wyrosło i plony pomogły przeżyć zimę 1941/42 rok.

W czasie okupacji mieliśmy też rozrywki, np. kino (którego moja Matka nie cierpiała), uroczystości rodzinne (imieniny, urodziny), ra­dość z klęsk Niemców, plotki babskie oraz „proroctwa i wróżby", w które moja Matka nie wierzyła, choć niektóre były przyjemne, jak np. „przepowiednia Wernyhory", która twierdziła (!!), że „Polska bę­dzie od morza do morza" etc. Raz moja matka z nudów czy pod wpły­wem wisielczego humoru zaproponowała córkom Kostki, tj. Marze­nie i Bożenie, że „powróży im". Obie panny słuchały improwizacji mojej Matki „z wielką nabożnością", a Matka zmyślała, że „przyjdzie do nich niedługo jakaś ważna wiadomość, nawet dwie: dobra i zła, że kręci się koło Marzeny jakaś fałszywa kobieta, chyba szatynka (ostroż­nie!): że zjawi się jakiś nieznany mężczyzna i będzie się starał o Bo­żenę, ale ona go nie zechce, że może przyjdą - ale niewielkie -jakieś pieniądze dla domu, etc, etc". Po dwóch, trzech tygodniach Marzena przyszła prosić „panią Koskową o nową wróżbę", bo wszystko się speł­niło!". Tym razem Matka nie miała ochoty na żarty i tłumaczyła dziew­czętom, że wszystko zmyśliła, że nie umie wróżyć, bo nawet kart nie zna, co było prawdą. Matka moja nie cierpiała karciarzy, palaczy i pi­jaków. Ale nie dało przekonać się kochliwej panny!! „Sprawdziło się", bo wszystko w życiu wszystkich ludzi jest podobne. Matka „powró­żyła" im jeszcze ze trzy razy, gdy była „w transie" (czyli w humorze), ale zażądała tajemniczo, by nikomu nie mówić, że ona "wróży"!

Żeby przetrwać, trzeba było jednak „handlować", bo ani z „wróż­by", ani z pracy, ani z kradzieży przeżyć nie można było. Ale nie by­ło czym handlować. Niebezpiecznie zaś było wyjeżdżać ze swego mia­sta, bo okupant niemiecki podzielił dawną Polskę Wschodnią (potem sowiecką Ukrainę Zachodnią) na kilka komisariatów, gdzie rządziły odrębne władze niemiecko-ukraińskie, była inna waluta, inne stosun­ki. Zaraz człowieka złapano i wysłano na roboty do Rzeszy. A na „wy­zwolonej, bujnej Ukrainie" - po usunięciu Polaków od władzy - brakowało wszystkiego: igieł, nici, butów, spodni, koszul, chust, materia­łów, soli, pieprzu, oleju, nafty, etc, etc. Nie brakowało tylko wódki ! Nigdy!! Ukraińcy i Polacy produkowali ją „dawnymi metodami", set­ki tysięcy litrów: Polacy - „bimber", Ukraińcy - „samohon" (samogonkę). Nie wiem, która była lepsza, bo alkoholu nie pijam, ale spe­cjaliści ukraińscy chwalili się przed nami, że ich „samohonka" jest na­wet klarowniejsza niż dawna polska wódka państwowa" (!).

Wódka stała się nową walutą, głównym środkiem płatniczym na Wołyniu. Milcząco uznawali ten fakt również Niemcy, którzy w roz­mowach żądali za swój towar tyle a tyle „wódka", jaką odróżniali od swojego „sznapsu" („Schnaps ist besser!", czyli sznaps jest lepszy!). Towar handlowy pochodził tylko od Niemców, bo Sowieci w latach 1939-1941 wszystko skonsumowali lub zniszczyli. Towar niemiecki pochodził bądź z paczek, bądź z kradzieży- z ich magazynów wojskowych, które najlepiej okradali, a potem handlowali, niemieccy intendenci wojskowi !! Intendenci za: „Wurst, Eier, Speck i Vodka" (kiełbasa, jajka, słonina i wódka), które albo sami zjadali, albo wysy­łali do swoich rodzin w Reichu, wymieniali: buty i spodnie wojsko­we, koszule, skarpety, igły, nici, sól, pieprz, benzynę, oliwę etc, któ­rych potem brakowało dla niemieckich żołnierzy, odesłanych z fron­tu na tyły. Niemcy nie mogli handlować bezpośrednio z chłopem ukra­ińskim wskutek trudności językowych i nieufności chłopów: Niemiec-frontowiec raczej zabrał Ukraińcowi całą świnię niż kupił, a Ukrainiec - nauczony doświadczeniem - prędzej by zabił Niemca niż mu coś sprzedał. Jako pośrednikami w handlu Niemcy posługiwali się Żyda­mi i nielicznymi Polakami, którzy znali język niemiecki, oraz żołnie­rzami rodem ze Śląska. Bezpieczniej było handlować w mieście, gdzie stało wojsko, niż na wsi. Niemcy szukali uczciwych ludzi, którym moż­na zaufać. Najczęściej byli to Polacy.

W 1942 i w 1943, szczególnie po Stalingradzie, Niemcy dotarli i do nas. Moja Matka znała tylko kilka - 10-15 - słów niemieckich. Ja do matury w grudniu 1942 n i c, bo przed wojną uczyłem się w gimna­zjum tylko francuskiego. Dopiero w 1942 na „kursie maturycznym" nauczyłem się trochę po niemiecku i w „operacjach handlowych" słu­żyłem mojej Matce jako nieśmiały tłumacz. Pierwszym dostawcą to­waru był nasz „Gruppenfiihrer Obergefreiter" Walter Schenk (bry­gadier, st. strzelec), wysoki chudy Niemiec z Frankfurtu nad Menem, tj. „aus Goethesstadt" (z miasta Goethego) Jak podkreślał z dumą. Propaganda goebelsowska zrobiła z Schenka bestię: zaraz po przybyciu do Dubna był to największy kat Rosjan i Żydów w HKP. My też bali­śmy się go, bo bił niemiłosiernie, za byle co, po głowie, po rękach, po twarzy i po plecach, grubymi przewodami od akumulatorów, zakoń­czonymi „klemami", tj. metalowymi końcówkami, które wyrywały z ciała ofiar kawałki mięsa „podludzi". Po kilku miesiącach, gdy Schenk zaprzyjaźnił się z niektórymi cywilami, między innymi z na­szymi mechanikami, tj. Kowalem i Bobrowskim, zmienił zdanie i pew­nego dnia zjawił się w naszym mieszkaniu. Przestraszyliśmy się, ale Schenk przedstawił się, że jest z Frankfurtu (Ziegelstrasse 125), ma żonę i troje dzieci (oczywiście pokazał nam fotografię), no i jest kato­likiem. Matka moja uznała, że to dobry człowiek, ale jeszcze chory na „hitleryzm" i przyjęła go taktownie. Schenk szybko pokazał, po co przyszedł i co przyniósł: igły, guziki, nici, przędzę, jakieś gatunki maj­tek etc. Chciał to wszystko wymienić za „Speck i Wurst", mogą też być „jojka, jojka", które chce wysłać do domu, bo tam głód, kartki, a miasto jest bombardowane przez Anglików i Amerykanów. I tak się zaczęło.

Ponieważ Matka wywiązała się uczciwie z tych handlowych „zo­bowiązań", więc zyskała zaufanie wśród niemieckich „dostawców" (drogą „szeptaną") i zaczęli się u nas pojawiać inni „Unteroffizieren und Feldfebeln", tj. kaprale i plutonowi - z intendentury lub wycofa­ni z frontu. Ci chcieli już sprzedać wszystko tj.: wojskowe buty, spod­nie, bluzy, koszule, rękawice a nawet „die Waffe", tj. broń. Gdy po­wiedziałem Matce, że Waffe znaczy broń, zaczęła gwałtownie wołać, „Waffe niks, niks, niks !!

Ja mam tylko ajn Kind! Za Waffe kaput! Niks, Niks Waffe!!" Wo­bec tego dom nasz nie pośredniczył w handlu bronią, choć polscy par­tyzanci na Wołyniu też namawiali Matkę, by kupowała dla nich broń. Matka twardo odmówiła: „Nie! To śmierć dla syna! Nie!"

Naszymi odbiorcami byli Polacy i Ukraińcy z połowy Wołynia! Matka moja stała się znana na prowincji. Nawet Ukraińcy nazywali ją: „Nasza pani", bo nigdy nikogo nie obraziła i nie okradła, nie oszuka­ła. Chłopi polscy i ukraińscy oraz nasi AK-owcy, czasem znajomi mo­jego ojca, była to studnia potrzeb bez dna. Wszyscy potrzebowali so­li i pieprzu do marynowania mięsa wieprzowego i wołowego, nafty, benzyny i oleju napędowego, nici, igieł, butów i spodni, koszul, ręka­wic. Za te skarby dawali nam drzewo na opał, „sało", „miaso" (słoni­na, mięso), wódkę, chleb, masło, kiełbasę etc. Oczywiście buty i spod­nie wojskowe sprzedawała Matka AK-owcom, inne „skarby" potrzeb­ne do życia - cywilom obydwu narodowości za umiarkowaną ceną. I wszystkie trzy strony, tj. my dostawcy i odbiorcy (trojga narodów) - były zadowolone. Ten handel najbardziej ratował nas od śmierci głodowej. Pomagał też polskim, niemieckim i ukraińskim rodzinom.

Najkapitalniejsze były „handlowe" rozmowy mojej Matki z Ukra­ińcami: oni nie umieli po polsku, Mama - po ukraińsku. Rozmówcy rozumieli się jednak i przekładali słowa rozmowy na swój język. Np. Matka żądała od chłopa ukraińskiego, aby za nowe spodnie przywiózł jej drzewa na opał, ale „grabowe lub dębowe", bo daje dużo ciepła, Chłop odpowiadał:

- Dubyny, pani, ne prywezu. Ce za tiażke, a u mene mołodi łoszata.

(Dębiny pani nie przywiozę. Za ciężka. A ja mam młode konie). Na to Matka odpowiadała:

- Aha, macie młode łoszaki. No to niech będzie sosna lub brzezina.

Niemcy w 1943 roku (szczególnie po Stalingradzie i po Kursku) spuścili z tonu. Nie byli to już „nadludzie", lecz po klęskach i mrozach zwykli złamani ludzie. Zwierzali się z biedy i nieszczęść, które gnę­bią ich rodziny w Reichu, skarżyli się na śmierć milionów rodaków w Rosji, na mróz i zimno („kalt !!"), czekali na pomoc, tj. na uderze­nie Japonii od wschodu na ZSRR, narzekali na zbrodnie i nonsens woj­ny, na rasizm i na utratę wiary w Boga; jak mówił mi jeden Feldfebel: „Ja tyle nędzy i zła widziałem i przeżyłem, drogi panie Karolu!" - Ich habe so viel Mist gesehen und erlebt, mein lieber Karl! ...

Spis treści

 

3. Oświata i szkoły w czasie okupacji niemieckiej

 

Od czerwca do września 1941 niemiecka ofensywa przeciw Sowie-tom rozwijała się „bajecznie pomyślnie" i hitlerowcom zdawało się, że lada dzień podbiją Rosję. Dlatego zgodzili się otworzyć we wrze­śniu szkoły podstawowe i średnie, w których uczono się według sys­temu sowieckiej 10-latki. U nas w Dubnie też rozpoczęto naukę w po­niedziałek l września 1941, ale w budynku wynajętym, bo gmach pol­skiego ongiś gimnazjum Niemcy zarekwirowali na szpital wojskowy. Była to szkoła średnia, ukraińska i nacjonalistyczna z ducha. Wyklu­czono z niej naszych kolegów Żydów, którzy - zanim stworzono get­to - chodzili po ulicach smutni, z żółtymi opaskami na rękawach oraz z „gwiazdami Dawida" na piersiach i plecach.

W szkole znaleźli się Polacy i Ukraińcy, czasem jakiś Czech lub Ro­sjanin. Kadra nauczycielska też składała się z ludzi rozmaitych naro­dowości, lecz byli to przeważnie kulturalni inteligenci polscy, rosyj­scy i ukraińscy - prawdziwi starzy pedagodzy, którzy praktycznie uprawiali przyjaźń i tolerancję narodowo-religijną. Religii w tej szko­le jednak nie uczono. Owszem, trafił się w gronie pewien chuderlawy, malutki „historyk" i fanatyk rasistowsko-nacjonalistyczny, który sta­le wykrzykiwał, że ukraiński naród i ukraińska kultura jest najstarsza i najlepsza w świecie i że wszyscy powinni ... Co ? Co powinni?! Ów „historyk" nijak nie mógł wybrnąć z ukraińskiego średniowiecza, tj. z czasów Olega i Olgi, ale za to stale „groził" nam, że powie, „ja­kim my jesteśmy narodem i skąd pochodzimy?!" Nigdy nie powie­dział. Klasa nasza składała się przeważnie z Ukraińców, ale nasi ukra­ińscy koledzy bardzo ozięble przyjęli te szowinistyczne eksklamacje fanatyka, aż go niemal wyprosili! ... „Historyk" odszedł i został ... dyrektorem niemieckiego kina w Dubnie.

Połowę grona stanowili starzy polscy pedagodzy. Kilku było no­wych. Jeden z nich był to jakiś bardzo poważny pan z Krakowa, histo­ryk muzyki. Wykłady tego muzyka były zbyt wzniosłe, budziły zdu­mienie i sprzeciw w „duszach" prostaków, a takich wielu wpisało się do klasy na podstawie „lipnych" świadectw. Jacyś uczniowie z tej kasty półgłówków obrzucili wykładowcę dwa razy zgniłymi jabłkami, które trafiły w tablice, gdy profesor pisał. Obraził się słusznie i od­szedł. Jako tako stała lekcja języka ukraińskiego, lecz świetnie lekcje prowadzone przez polskich fachowców, tj. z matematyki (prof. Siemionow) i biologii, której uczył prof. St. Raciborski, młodszy brat słyn­nego polskiego botanika, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Te­raz Raciborski wyjaśnił nam, na czym polegały fałsze sowieckiej „po­stępowej biologii", m.in. w dziedzinie teorii ewolucji K. Darwina.

Tymczasem Niemcy zaczęli ponosić klęski w wojnie z Rosją i po trzech miesiącach nauki, tj. pod koniec listopada 1941, władze nie­mieckie przerwały naszą „sielankę szkolną". Wszystkie szkoły za­mknięto i zapędzono całą ludność i młodzież do pracy na rzecz zwy­cięstwa Rzeszy!

Chcecie mieć wolność, to pracujcie i walczcie! Sami Niemcy nie będą za was walczyć o „samostijną Ukrainę!" Tak zapędzono nas wszystkich do obozów pracy w kraju i w Niemczech i dlatego również ja 31 XII 1941 rozpocząłem pracę w HKP w Dubnie jako „uczeń ślusarsko-samochodowy".

Niespodziewanie w maju 1942 znowu los uśmiechnął się do nas: ogłoszono otwarcie 6-miesięcznych „kursów maturycznych" na Wo­łyniu, tj. w trzech miastach: w Dubnie, Łucku i Równem. Liberalni i tolerancyjni nauczyciele trzech narodowości raz jeszcze zmówili się i wykorzystali jakieś „dojścia" do niemieckich „gebietskomisarzy". Opłacili ich suto wódką, kiełbasą i słoniną i uzyskali zezwolenie na otwarcie kursów od 15 czerwca do 15 grudnia 1942 r. Po kilku tygo­dniach w Łucku i w Równem kursy zamknięto. Pozostały tylko w Dub­nie. Widocznie w naszym mieście obywatele stale „smarowali" (lub z ukraińska „maścili") naszego „gebietskomisarza" o nazwisku Freinwald.

Złożyłem podanie o przyjęcie na kurs. Lekcje odbywały się codzien­nie od 15°° do 20°° . Ponieważ pracowałem w HKP od 6°° do 19°° i wra­całem do domu kompletnie wyczerpany około 1930, więc musiałem uzyskać u dowódcy HKP, Lohmeiera, który został już mianowany „Hauptmannem", zezwolenie, czyli okresowe zwolnienie z pracy. Raz jeszcze nasz Kowal wręczył w moim imieniu Rotmanowi butelkę wód­ki , by ten mnie poparł, tj., by uczciwie przetłumaczył na niemiecki Lohmeierowi moją prośbę. Z początkiem czerwca 1942 wystąpiłem rano na apelu z szeregów i poprosiłem „Hauptmanna" o zezwolenie na 6-miesięczną naukę, tj. o urlop codziennie od 13°° do 19°°. Wódka po­mogła: Rotman prawidłowo przetłumaczył moją prośbę, a moja twarz musiała budzić zaufanie. Lohmeier, człowiek poważny i siwy, wyraził zgodę: „Jest to sprawa słuszna i ważna" - powiedział. Odtąd co­dziennie pracowałem ciężko jako „ślusarz" w upale, mrozie i smro­dzie oraz w brudzie od 6°° do 13°° . Potem szybko biegłem do domu na obiad (od warsztatów około 300 metrów). Myłem się, przebiera­łem, trochę uczyłem, odrabiałem lekcje i jechałem rowerem z Surmicz do centrum jakie trzy-cztery kilometry. Mieliśmy po południu prze­ważnie pięć rzadziej sześć lekcji ze względu na późną porę i bezpie­czeństwo powrotu. Droga z Surmicz do centrum była przeważnie nie­oświetlona i pusta, gdyż prowadziła przez rzadko zabudowane dziel­nice, a także przez dwa mosty, które łączyły przez wyspę na rzece Ikwie, zarośniętej szuwarami, dwa „lądy" po obu brzegach rzeki. Ła­two więc było po drodze kogoś napaść, ograbić, zgwałcić, zabić. Dla­tego wracałem nieraz około 2100 wyczerpany i przestraszony, gdy ja­cyś pijący, cywilni i wojskowi, pędzili za mną. Wiem, że Matka mo­dliła się potem długo w mojej intencji. Po kolacji siedziałem nieraz do 24°°, by odrobić lekcje, nauczyć się wielu przedmiotów w obcych dla mnie językach: ukraińskim, rosyjskim, niemieckim. Następnego dnia znów budzili mnie Matka i koledzy do pracy o piątej rano. Tak trwa­ło to przez długie sześć miesięcy.

Na kurs przyjmowano uczniów z klas 9 i 10 i w ciągu sześciu mie­sięcy przerabiano materiał tych dwu ostatnich klas, tj. -jak potwier­dzają wydane mi zaświadczenia dwu profesorów z „Kursu" - przera­biano:

„materiał oparty o program końcowych klas radzieckich szkół śred­nich a jako wykładowcy zatrudnieni na nim byli nauczyciele Państwo­wego Gimnazjum im. Stanisława Konarskiego w Dubnie, tj. Polacy: b. dyrektor dr Makarewicz, historyk, który uczył literatury i języka niemieckiego (bo nie umiał po ukraińsku i objaśniał po polsku), prof. Papużyński (algebra, geometria i trygonometria), prof. Raciborski (fizyka i biologia), Ukrainka, prof. Poważukiwna (chemia)".

Zaświadczenie pomija jeszcze dwoje uczących: nauczycielka języ­ka i literatury ukraińskiej, nazywana przez nas ze względu na młodość: Dytyna", czyli „Dziecina", oraz Rosjanin z Moskwy, zwany „Szpońka", którego nazwiska nikt nie znał. Uczył on po rosyjsku geografii i historii z rosyjskiego punktu widzenia, szczególnie gdy mówił o woj­nach polsko-moskiewskich w XVII wieku. Razem więc mieliśmy osiem przedmiotów, podawanych przez sześciu wysokiej klasy peda­gogów. Dziś, po 45 latach pracy pedagogicznej w PRL-u, życzyłbym każdej polskiej szkole takich nauczycieli i wychowawców.

Największą trudność sprawiał mi język niemiecki, ponieważ w pol­skiej i sowieckiej szkole uczyłem się francuskiego. Trudno też za sześć miesięcy, po dwie godziny tygodniowo, do tego pracując fizycznie do południa, nauczyć się jako tako obcego języka. Jednak po zdaniu ma­tury już osobiście na rannym apelu przed frontem robotników podzię­kowałem Lohmeierowi za umożliwienie mi ukończenia szkoły śred­niej. Wkrótce potem zatrudniono mnie w biurze jako „Biirohilfe" i ja­ko tłumacza III najniższej kategorii. Kurs zakończono 15 grudnia, a do 24 grudnia 1942 ukończyliśmy pisemne (język ukraiński i niemiecki oraz matematyka) oraz ustne egzaminy dojrzałości, do których - oprócz nas - przystąpiło dwu oficerów SS-Galicja ... w mundurach i z bronią w kaburach. Ci „oczywiście" zdali pierwsi ...

Świadectwo dojrzałości wydano nam w dwu językach: w niemiec­kim i ukraińskim (Reifezeugnis - Świdoctwo zriłosty). Zostały one opieczętowane niemieckimi okrągłymi pieczęciami z czarnym orłem, swastyką i nadrukami: „Der Gebietskommissar in Dubno". Podpisali je: Gebietskommissar Freiwald, kierownik Wydziału Oświaty: prof. A. Pelech i dyrektor Maturycznych Kursów: W. Wojtaschewski (!). Numer rejestracyjny mojego świadectwa: 14/42. Zdawaliśmy jeszcze przedwojennym systemem: wszystkie ustne przedmioty w ciągu jed­nego dnia, czyli absolwent podchodził od stolika do stolika, od komi­sji do komisji. Muszę przyznać, że „Dytyna" absolutnie zawyżyła mo­ją ocenę z ukraińskiego, wpisując mi notę: „bardzo dobry", dzięki cze­mu otrzymałem trzy oceny: dobry i pięć: bardzo dobry. Otóż z ukra­ińskiego tylko wyciągnąłem pytanie, na które nie mogłem dać żadnej odpowiedzi. Wtedy „Dytyna" dała mi szybko drugą kartkę. Też nie znałem odpowiedzi, ale koleżanka, wysoka impulsywna Ukrainka, siedząca obok mnie, w ciągu pięciu minut wyjaśniła mi, co na­leży powiedzieć. Ponieważ język ukraiński znałem dość dobrze, więc odpowiedź wypadła - według mojej dzisiejszej oceny - dostatecznie, ale nie „bdb".

Komers zorganizowano w sobotę 17 stycznia 1943 r. w budynku naprzeciw ... więzienia. Matki wysłały nas z błogosławieństwem oba­wiając się, czy to nie jest jakiś piekielny podstęp „Szwabów". Ale na­si organizatorzy komersu uważali widocznie, że „najciemniej jest pod latarnią", czyli pod więzieniem. Zabawa świetnie się udała. Była mu­zyka, bufet, kolacja, napoje, nawet portierzy, którzy zdejmowali nam płaszcze (pierwszy raz w życiu). Jedynie około 22°" jakiś oficer nie­miecki, widząc światła w budynku i słysząc głośne śpiewy, wtargnął z ordynansem do naszej sali. Ale Polacy „z całą serdecznością" poczę­stowali go wielkim kuflem piwa, do którego wlali wielki kielich sa­mogonu. Oficera ścięło i za kwadrans ordynans wyprowadził go z sa­li. Wszyscy nasi cało wrócili do domu.

Po przyjęciu, po mówkach i po toastach abiturienci wraz z profeso­rami podzielili się na trzy grupy narodowościowe: ukraińską (najwięk­sza), polską i rosyjską (najmniejsza) i każda radziła „o swoich spra­wach, o swojej ojczyźnie" i „w swoim języku".

Symptomatyczne i niezwykle było to, że nasza garstka słowiańska zdobyła średnie wykształcenie i punkt wyjścia na wyższe studia od 15 VI do 24 XII 1942, a oblewała tę uroczystość 17 I 1943, tj. „pod nie­mieckim protektoratem" w tym czasie, gdy Niemcy przegrały już straszną wojnę na Zachodzie i w Rosji, tj. w okresie potwornych mro­zów i rozgromu pod Stalingradem ...

Spis treści

 

4. HKP nr 631

 

Praca w HKP ocaliła mnie - i wielu innych - od przekleństwa „do­browolnego wyjazdu" na roboty do Niemiec, które przeżyli mój wu­jek Józef Lenart, moi kuzyni Zosia Gibas czy Edward Mirek.

Trzeba stwierdzić, że Niemcy - mimo strasznej wojny - szybko uję­li nas twardą ręką swojej administracji. Ukraińcy byli tylko posłusz­nymi wykonawcami ich woli. Do dziś posiadam zachowane dokumen­ty z tamtych czasów. Pierwszy z nich był to „Ausweis" (Tymczaso­wa dowidka) Nr 11648, czyli tymczasowy dowód osobisty, formatu małej legitymacji, wydany w Dubnie już 30 lipca 1941 z pieczęciami w języku niemiecko-ukraińskim i z „tryzubem" (trójzębem) ukraińskim w środku z odciskiem palca, ale jeszcze bez fotografii. Drugi do­wód wydano mi w biurze HKP w dniu zgłoszenia się do pracy i tę da­tę tam zapisano: 31.12.1941. Była to dwuczęściowa, z twardej żółtej tekturki „Meldekarte" (Karta zhołoszeńnia) nr 10182, z informacją o narodowości (Pole), datą urodzenia, adresem (Dubno, Semydubska 19), zawodem (Schlosserlehrling) oraz grupą zawodową: 5n3.Nie wiem dziś, co to znaczy. W tej „karcie pracy" mam cztery pieczątki o przebiegu „roboty", tj. od 31.12.1941 do 1.11.1943, czyli do miesią­ca, w którym uciekliśmy z Matką potajemnie do Krakowa. Podobną "Meldekarte" Nr 33583 otrzymała moja Matka - zapisana błędnie jako Joanna Kossek, zawód „Hausfrau, grupa zawodowa 23b", ale do­piero od 6.3.1943 do 1.11.1943. Natomiast dowody osobiste, czyli „Kennkarty" z fotografiami wydał „Der Gebietskommissar in Dubno" (Okrużnyj komisar) Matce („robotnica") dopiero 15 maja 1942, Nr 48008, a Karolowi Kosek („Schlosser") - 28.8.1942, Nr 79988. Mat­ka ma jeszcze jako miejsce zamieszkania wpisaną ulicę Semidubską 91, ja już - Nr 22, ponieważ po Wielkanocy (w kwietniu) musieliśmy pod przymusem przeprowadzić się od Kostki do starego pożydowskie­go domiska, które zajmował stary krawiec Litwiński, nasz znajomy sprzed wojny. Mieszkanie u Kostki zajęli instruktorzy wojskowi, nie­mieccy, którzy tam - na uboczu - ćwiczyli Ślązaków i nie życzyli so­bie, by „ich żołnierze" porozumiewali się z nami po polsku. Od Kostki do bramy HKP było 200 m, „dom Litwińskiego" stał naprzeciw bra­my. Wystarczyło przejść przez ulicę.

Pierwszy dzień pracy w HKP był dla mnie, „maminsynka", wyjąt­kowo trudny: pobudka o piątej, stanie w tłumie brudnych robotników na mrozie w oczekiwaniu na apel do szóstej, wysłuchiwanie rozporzą­dzeń w obcym języku, przyjęcie do pracy, wymarsz do warsztatów do I grupy Stepaniuka, gdzie „Gruppenfuhrerem" był chudy szeregowiec Schenk. Każda grupa czy „brygada" składała się z około 15 osób wraz z niemieckim brygadzistą. W naszej grupie było przeważnie pięciu cywili: majster Stepaniuk (Ukrainiec żonaty z Polką), zastępca pan Ste­fan (niski spokojny Polak), młody wesoły 20-letni „czeladnik" Socha (Polak), wysoki chudy Omeljan Omelniczuk, Ukrainiec, zwolennik Polski i wojska polskiego (!) i ja, najmniejszy „Polaczek", uczeń.

Z każdą grupą współpracowali sowieccy jeńcy, przyprowadzani z zadrutowanego „łagru", mieszczącego się obok warsztatów. U nas pracowało stale pięciu jeńców, przeważnie Rosjanie i prostaczkowie. Jeden z nich, Kulików, był bardzo mocny. W tej piątce był też jeden inteligent, podobno inżynier z Leningradu (i zapewne oficer), niejaki Iljuszyn: bardzo wysoki i wychudły po przebytym głodzie w niemiec­kim obozie. Przeżył jako pastuch krów dzięki temu, że zawsze jakąś krowę trochę ustami wydoił z mleka. Wcześnie zdarł epolety i Niem­cy nie wiedzieli, że to oficer. Iljuszyn był bardzo inteligentny. Często z nim dyskutowałem na rozmaite tematy, atakując reżim sowiecki, któ­rego on wcale nie bronił. Żołnierze sowieccy byli zatumanieni propa­gandą stalinowską i nawet w „łagrze" pletli bajdy „o zdobyczach komunizmu". Iljuszyn ich nie uświadamiał. Bał się. I nie był to strach bezpodstawny. Zdarzały się bowiem w obozach jenieckich uduszenia przez ciemny ogół „światlejszych" towarzyszy, którzy krytykowali „niewolę stalinowską" jako główną przyczynę nędzy kraju i obecnej klęski ZSRR. Na moich oczach zdarzył się pouczający wypadek. Gdzieś w marcu 1942 doszły do nas wiadomości o liberalniejszym kur­sie stalinowskim wobec religii, czyli że Stalin i „partia" dopuścili swo­bodę praktyk religijnych oraz przywrócono w wojsku epolety. Wiado­mość ta zbulwersowała pokornych jeńców. Nie wierzyli. Pierwszy raz w życiu dyskutowali. Wreszcie orzekli: „No to charaszo!" Wyprosto­wali się jakoś swobodniej. Na to wszedł ze dworu traktorzysta Kotlarow, potworny człowiek. Wysłuchał wiadomości. Nachmurzył się i ryknął:

- „To nieprawda! Tiebie nie Izia w eto wierit!! Ty sawietskij czeławiek!"

Zaklął parszywie, tupnął nogą i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Moi jeńcy, którzy przez moment poczuli się wolnymi ludźmi, znów pochy­lili się jak bezwolni niewolnicy i orzekli: „To nieprawda. Nie ma ta­kiej wolności". Ten fakt autentyczny przytaczałem moim uczniom przez 45 lat pracy w szkole polskiej jako przykład całkowitego znie­wolenia narodu rosyjskiego przez sowiecko-bolszewicki system. Mój Iljuszyn bał się więc nie na próżno. Raz tylko stracił cierpliwość, mo­że słuchając moich sporów z sowieckimi prostakami, bo nagle Ilju­szyn wyrąbał im po rosyjsku słowa prawdy: „Ty durniu?! A kto ci hi­storię Rosji do szkół napisał! Czy nie Żyd i komunista?!..."

Rosjanie pracowali bardzo zręcznie i pilnie -jak dla siebie. Wyko­nywali z zamiłowaniem najbardziej skomplikowane prace. Każda „no­wa maszyna" ich interesowała, a mieliśmy do naprawy samochody rozmaitych marek z całej Europy. Swoje „gaziki" oraz „ziły" i trakto­ry („stalineć") znali na pamięć, dlatego z reguły oddawano je do na­prawy Rosjanom. Ale i obce „maszyny" potrafili czasem naprawić szybciej niż niemieccy nadzorcy, a nie gorzej od Polaków. Rosjanie też pierwsi uruchomili „nowość", tj. „Holzgazy", czyli samochody opalane drzewem, wprowadzone przez Niemców celem zaoszczędze­nia benzyny. Ten pęd Sowietów do pracy: „But jak Absolut!" -hamo­wali trochę „polityczni" i Żydzi. Często - na próżno. Np. w II grupie Klepacza był tak zapalony do pracy sowiet, że zdobył sobie nawet iro­niczny przydomek „hitlerowskiego stachanowca" u swoich kolegów - jeńców: „Grisza stara się zawsze jak najwięcej naprawić niemiec­kich samochodów, by poszły szybciej na front walczyć o zwycięstwo dla Niemców i Gitlera!".

W każdej grupie było po kilku Żydów, którzy przychodzili z get­ta pod strażą żydowskich policjantów z pałami! W naszej grupie było trzech Żydów: Auerbach (najmłodszy, 19 lat, tęgi w barach, o po­godnej twarzy), Kleiner (nieco starszy, z krótkim rudym zarostem, szczupły, ironiczny) i Dworec - wysoki przystojniak, elegant w wy­sokiej rosyjskiej futrzanej czapie, entuzjasta Rosji i ZSRR.

Z tą dwunastką plus Schenk zaprzyjaźniłem się wkrótce, samotny, lalusiowaty, 18-letni Lusiek, zwany też Lusik lub Łuska. Pod tym imieniem znało mnie całe Dubno: Polacy, Ukraińcy, Sowieci nawet Niemcy. Przyszedłem do pracy i pierwszego dnia stanąłem bezradny między piecem a warsztatem pod oknem, w rogu szopy i czekałem, co mi każe „arystokracja ślusarsko-techniczna". Wreszcie podszedł do mnie Schenk i powiedział po niemiecku trzy słowa, z których nic nie zrozumiałem. Powiedziałem tylko: „Jaja". Kleiner był za mądry, by uwierzyć w moje „jaja" i spytał: - „Czy rozumiesz co ci kazał robić szef? Nie? Masz zamiatać, palić w piecu i myć benzyną części ma­szyn."

Potem mi wręczył moje „berła", tj. miotłę, szmatę do ścierania bru­du, pędzel do mycia benzyną i pokazał, jak się układa drzewo i węgiel w piecu i jak rozpalić ogień starą benzyną zmieszaną z brudną oliwą. I tak rozpocząłem swoją drogę do doktoratu i do literatury polskiej i obcej.

Grupa zaaprobowała mnie w ciągu tygodnia, bo wypełniałem pole­cenia pilnie, niezbyt pokornie, ale nie stawiałem się zbyt często. Szcze­gólnie starannie paliłem w piecu, bo była to przecież „zima stulecia" 1941/42, w czasie której wymarło od mrozów podobno 25% najlep­szych niemieckich żołnierzy z oddziałów szturmowych, które szły do boju z odwiniętymi rękawami, odkrytymi szyjami, bez rękawic, bez płaszczy i czapek futrzanych. A mrozy pod Moskwą i Leningradem dochodziły do 40° i więcej stopni Celsjusza! Bagatela dla odpowied­nio ubranych Rosjan i Sybiraków, śmierć dla Niemców znad Renu - i do tego bez ciepłej odzieży!! Nawet u nas w Dubnie mrozy docho­dziły 30° Celsjusza.

Warsztaty naprawcze samochodów znajdowały się w byłych pol­skich stajniach kawaleryjskich. W niektórych bramach wjazdowych „szpary" między progiem a dolnym brzegiem drzwi dochodziły do pół metra! Okna i ściany też nie były szczelne. Wiało więc przez hale i zim­no było „jak jasna cholera!" Słowo: „kalt!", czyli zimno Niemcy naj­częściej powtarzali. Ręce pracownika cierpły od samego odkręcania śrubek metalowymi kluczami. Najgorzej było leżeć „na wózku" pod motorem i odkręcać zlodowaciały i zardzewiały „karter", z którego po­woli wyciekała czarna, spalona oliwa za kołnierz lub do rękawa pra­cującego ucznia. Bo uczniom głównie dawano te „przyjemne" prace. Człowiek kostniał po kwadransie. Samochodów było tak wiele, że bra­kowało tuneli („jam") i trzeba było pracę wykonywać na leżąco. Dla­tego nosiliśmy po dwie „kufajki", czyli waciaki, ciepłą bieliznę, gru­by sweter i gruby kombinezon. Na palacza wszyscy „wrzeszczeli": „A palże lepiej, do jasnej cholery! Ty, taki, siaki, owaki synu!" Do ogrzewania służyły 200-litrowe (lub większe) metalowe beczki, po benzynie, które przerabiano na piece: wycinano „spawem" otwory na ruszt do wyrzucania popiołu i na drzwiczki do wrzucania opału oraz otwór „na rurę wydechową". Taki wysoki i głęboki „piec" rozpalono szczapami drzewa i kawałkami węgla, polewano brudną benzyną i gdy wybuchało, dolewano starej czarnej oliwy. Następnie dorzucano wę­gla i dębiny. Piec płonął tak, że aż ścianki żarzyły się do białości, jak­by miały się zaraz stopić. Trzeba było stać w odległości najmniej jed­nego metra, aby się nie zapalić. Ale w odległości trzech metrów już było „zimno", jakby nikt w piecu nie palił, czyli ludzie tłoczyli się w kręgu w promieniu 1-2 metrów. Najbliżej stali Polacy i Ukraińcy, dalej Rosjanie jako najbardziej wytrzymali na mróz. Niemcy napiera­li na prawie biały piec lub, trzymając się dla formy nieco dalej, stali jak zdechłe zmarznięte kury, niezdolne do życia, tym więcej do wal­ki. Nasi mówili wtedy: I takie cherlawe syny rzuciły się na zahartowa­nych, licznych i bitnych Rosjan!"

Otóż był w grupie traktorzysta Kotlarow, który obsługiwał potężnego "Stalinowca", co sam jeden ciągnął 10-15 pustych samochodów. Ów Kotlarow, Sybirak, ogromny chłop z czerwonym pyskiem, praco­wał stale pod gołym niebem. Raz wpadł do naszej hali, gdy cała gru­pa grzała się przy piecu, bo tego dnia mróz przekroczył -40°. Kotla­row, zacierając z zadowoleniem ręce, zaćwierkał radośnie jak wróbe­lek:

-Rebiata! Siewodnia chaładnawato! (Chłopcy! Dzisiaj chłodniutko!)

Nawet Rosjanie tego dnia kurczyli się z zimna (nadzór niemiecki siedział w zamkniętym pokoiku), a Kotlarow cieszył się, bo ten 40-stopniowy mróz przypomniał mu jego ukochany Sybir, o którym śpie­wał nieraz pieśni, np.: „Sibir! Sibir! Sibiri nie bajusia! Sibir wied' toże russkaja ziemlia!" Od przeszło 40 lat przytaczałem w szkole ten wy­padek jako klasyczny przykład rosyjskiej, sybirskiej krzepy. I zawsze ten przykład wywoływał śmiech podziwu i obawy...

Przeżyliśmy jeszcze następną piekielną zimę Stalingradu - 1942/43. Opanowawszy sztukę palenia i zamiatania wciągnąłem się w tajniki rozkręcania motorów, skrzynek biegów, „dyferencjałów", kół i błot­ników. Wkrótce potrafiłem wszystko rozkręcić, ale nie umiałem NIC złożyć. Ile ja części samochodowych zniszczyłem z głupoty i nieumie­jętności (nie ze świadomego sabotażu! ?). Chyba powinienem za to do­stać jakąś wielką gwiazdę czy krzyż od Rosji lub USA? Ile wozów nie­mieckich nie ruszyło przeze mnie na czas na front wschodni? Był to mój naiwny sabotaż.

Zaraz drugiego dnia Stepaniuk polecił mi „umyć benzyną dynamo-maszynę" (prądnicę). Dodam, że terminologię techniczną poznałem w HKP w żargonie niemiecko - ukraińsko - rosyjskim. Zamiast starym śrubokrętem odrapać korpus prądnicy z błota i śniegu, ja, pilny pedantyczny uczeń szkolny, rozkręciłem prądnicę, wyjąłem z niej rdzeń ze zwojami z drutu miedzianego i ... zacząłem je myć! Na szczęście Stepaniuk spostrzegł, co wyrabiam. Wyrwał mi rdzeń z ręki, sklął szpet­nie od „durniów" i jeszcze gorzej i szybko wysuszył czystą chustecz­ką (!) rdzeń, bo zwojów miedzianych nie wolno niczym myć!!

- Gdyby nie ta twoja głupia gęba, to oskarżono by ciebie o sabotaż! A w prywatnym warsztacie dostałbyś kopa i won z roboty!!"

Zepsułem w ciągu roku jeszcze kilka części samochodowych. Naj­większym wozem była chyba ciężarówka francuska o ładowności 10 ton, w której urwaliśmy z młodszym kolegą (nowy) "ł a p ę" od moto­ru. A motor ten ważył ze dwie tony i stał na czterech „łapach". Moto­ru wcale nie trzeba było wyciągać, ale nas to bawiło. Łapę trzeba by­ło szybko zespawać i puścić wóz do Rosji. A zespawanie łapy i mon­taż motoru trwały trochę!

W HKP bywały wypadki sabotażu, dokonywanego przez szoferów niemieckich!! Nie chcieli oni absolutnie jechać „nach Osten" (na Wschód!). Jeden żołnierz przeszło miesiąc naprawiał u nas zepsuty ... reflektor. Naprawa światła trwała pół godziny, ale chytry Hans czy Fryc wyjeżdżał z warsztatu dopiero pod wieczór i celowo rozbijał le­wą lub prawą latarnię. Klął straszliwie na „Rusów" i wracał, bo prze­cież bez oświetlenia nie pojedzie nocą przez „dziki Wschód". Mam wrażenie, że to samo robił w następnych HKP w Łucku, Równem, w Żytomierzu etc. I chyba na front nie zdążył dojechać.

Przemoc Niemców oraz „propaganda sukcesu" były tak wielkie, że zdawało się, jak mówili Ukraińcy, że „Niemcy zwyciężą na pewno". Dlatego życzliwi, by dać mi chleb na przyszłość, zaczęli mnie uczyć „szoferowania", czyli na kierowcę. Dawano mi małe i duże wozy. I nic z tego nie wychodziło. Raz omal nie rozbiłem samochodu na próbie. Uczyli mnie Polacy, Żydzi i Ukraińcy. Wreszcie wszyscy zgodnie orzekli, z pewną pogardą: „Z ciebie nie będzie szofer! Idź ty sobie le­piej do szkoły ..."

Nie nauczyłem się „szoferowania", ale za to nauczyłem się klnąc sprawnie w kilku językach. Początkowo wstydziłem się prze­kleństw jako skromny chłopaczek, ale, ponieważ mi dokuczano jako „nie­winnej dziewicy", więc po kilku tygodniach, nasłuchawszy się od star­szych, „rozpuściłem spusty wymowy" i z czasem przeklinałem tak spraw­nie, że mogłem każdego zadziwić. Aż Żyd Kleiner zwrócił mi uwagę:

- Co ty, Lusiek, tak przeklinasz jak szofer! Ty jesteś szkolony czło­wiek. Wstydź się! Co będzie, jak dowie się mamusie?!...

Zawstydziłem się i przestałem. Bałem się, by Matka nie usłyszała, jak przez sen mówię coś ohydnego. Nie przestałem natomiast „kraść" lub „brać" i „wynosić" benzynę. Na życie! Pierwszy tydzień przyglą­dałem się, jak inni to robią. Zawsze wieczorem myliśmy ręce benzy­ną z tłustej oliwy. Wypisywało się na to np. trzy litry, a zużywało się oszczędnie pół litra. Reszta szła do podziału między majstra i współ­pracowników. Po cywilach „brali" też Żydzi do getta. Z czasem zaczę­li też „brać" jeńcy na wymianę za żywność u chłopów. Za „branie" benzyny oficjalnie groziła kara śmierci, ponieważ wszyscy brali, na­wet żołnierze niemieccy (też chcieli zjeść coś lepszego), więc złapa­nemu groziły areszt i pobicie. Wszyscy „brali" metodycznie i ostroż­nie. Niemiecki szofer lub nadzorca potrafił wywieźć i sprzedać cały „kanister" (25 L). My przenosiliśmy benzynę, ropę lub oliwę w trzy-ćwierciowych „bańkach" na herbatę, które umieszczało się na pasku z tyłu na prawym biodrze. Bańka była ukryta pod podwójną kufajką, swetrem i kombinezonem. Najtrudniejsze było zdobycie „źródła ben­zyny", które będzie można „wydoić". Oficjalnie majster lub „gruppenfiirer" wypisywał „zamówienie" do magazynu na pięć litrów (cza­sem na trzy), które w „kanistrze" przynosił uczeń, np. ja. Ale to było mało. Żydzi i jeńcy pomagali nam w wyszukiwaniu pozostawionego samochodu niemieckiego, z którego - zależnie od stanu benzyny w „baku" (zbiorniku) - wyciągało się „szlauchem" (wężem gumo­wym) np. dodatkowe 5-10 litrów. Nigdy więcej. Trzeba było „brać" racjonalnie, by się nie narazić. W przydziale dostawało wówczas wię­cej osób benzyny „na wynos", „Superatę" zostawiało się na dzień na­stępny. Jak w obozie koncentracyjnym. Po tygodniu pracy ja również wystąpiłem z ofertą na benzynę i pokazałem moją „bańkę". Wszyscy zaśmiali się:

-Taki młody i już! O nie, bratku! Trzeba się zasłużyć!

Następnego dnia przyniosłem butelkę samogonki jako „wkupne". Przyjęto mnie do spółki. Musiałem też „organizować benzynę" (wyrażenie niemieckie, wojskowe) do podziału dla całej grupy. Nigdy nie wpadliśmy.

Miałem rozmaite dramatyczne przeżycia w HKP. Ze dwa razy za­gapiłem się i rozmawiałem z kolegą zamiast pracować. Niespodzie­wanie ukazał się za nami ogromny gruby Werkmeister, o nabrzmiałej twarzy i małych, świńskich oczach. Ów drab każdego z nas kopnął tak potężnie, że wyleciałem w powietrze przy okrzykach „nadczłowieka": „Arbeiten! Ihr Schweine!!" Odtąd - za radą Żydów -każdy z nas miał zawsze klucz w ręku i udawał, że coś zakręca lub odkręca. Innym ra­zem omal nie zginąłem przy pobieraniu benzyny z ręki magazyniera, atletycznego Niemca, który miał chyba kategorię „A", ale „dekował się" na tyłach. Przyszedłem do magazynu z konewką po „nasze" pięć litrów benzyny. Magazyn był otwarty i nikogo w środku nie było. Ja­ko młody chłopak zacząłem wołać z tupetem:

- Ist da jemand!! (Jest tu kto!?) - z dobrym niemieckim akcentem.

Na to wyskoczył ze strychu, przerażony moją niemczyzną, maga­zynier, który myślał, że to może przyszedł jakiś oficer, a on tam „urzę­dował" z młodą Żydówką. Bał się kary za taką „Rassenschande!" Ma­gazynier, zbiegając ze schodów, jeszcze spodnie zapinał, a za chwilę zbiegła i uciekła młoda Żydóweczka, i zapinała bluzkę na piersiach. Gdy magazynier ujrzał, że to nie oficer, tylko mały Polaczek Lusiek, wpadł w taką furię, że pobiegł za mną z wyciągniętą pięścią, by mnie zdzielić w głowę, czyli zabić za popełniony przeze mnie „sabotaż wo­bec jego osoby". Przerwałem mu przecież bardzo ważny proces bio­logiczny! Uciekłem przez wąskie przejście pomiędzy leżącymi becz­kami benzyny, którędy wielki Niemiec z trudem się przeciskał. Odda­łem Stepaniukowi pustą konewkę i wyjaśniłem, co się stało. Majster sam poszedł po zamówioną benzynę. A benzynę musieliśmy „brać", aby przeżyć!...

Lato 1942 było upalne. Po klęsce pod Moskwą i na innych odcin­kach frontu sporo było wszędzie różnych dezerterów niemieckich, któ­rych traktowano okrutnie. Raz w lipcu siedziałem w stolarni, w chłod­nych suterenach, gdzie prawie wyłącznie pracowali jeńcy sowieccy. Właśnie wypoczywali teraz, jedli, pili, palili. W tym samym czasie na podwórku pod gołym niebem, w upalnym słońcu, trzech esesmanów pędziło biczem „do roboty" kilkudziesięciu obnażonych do pasa „dezerterów"(?) niemieckich, którym kazano zbierać trzaski, papiery i śmieci. W pewnej chwili jakiś półnagi młody Niemiec wsadził gło­wę przez okno i zawołał:

- Pan! Pan! Rauchen! Rauchen! - i pokazał trwożliwie, że prosi o pa­pierosa. Zdumiało to sowieckich jeńców, którzy - po przejściu głodu -już się urządzili w obozie, porośli w sadło, mieli dobre „układy"' z nadzorem niemieckim i dochody z handlu benzyną i zapalniczkami. Mieli dość jadła i tytoniu. Pod oknem „kurzył" jeniec Mongoł (posą­dzany swego czasu o ludożerstwo). I ów „podczłowiek" wyjął z ust i dał niedopałek niemieckiemu żołnierzowi, „nadczłowiekowi", który żarliwie podziękował: „Danke! Danke! - i znikł szybko, by uniknąć skatowania przez swego rodaka, Ubermenscha" z SS!!

Gdy w czerwcu 1942 rozpocząłem naukę na kursie maturycznym, pracowałem tylko do 13°°. Koledzy dawali mi prace mniej wyczer­pujące. Po zdaniu matury wróciłem w styczniu 1943 do grupy I Stepaniuka jako ślusarz. Nikogo o nic nie prosiłem, podziękowałem tyl­ko na apelu haupt. Lohmeierowi za „Herzensgiite", czyli za umożliwienie mi ukończenia szkoły średniej. Po miesiącu wezwano mnie do biura wraz z Heńkiem, synem pani Anny, która była „kucharką osobistą" Lohmeiera, a jak twierdzili krawcy, i jego kochanką. Po­lecono nam synekurę, tj. wygodną pracę w charakterze „kontrole­rów" wjeżdżających i wyjeżdżających samochodów na ścisły teren warsztatów HKP. Pensja pozostała ta sama. Ale już nie można było „brać" benzyny. Siedzieliśmy więc w ciepłej budce, zapisywali nu­mery, wpuszczali i wypuszczali samochody. Po miesiącu Lohmeier znowu kazał mi zgłosić się do biura i tu szef, Unteroffizier Rudolf Feicht oznajmił mi, że od dziś będę pracował u niego („bei mir") ja­ko „Biirohilfe", tj. pomoc biurowa, czyli że będę tłumaczem, płatni­kiem („Lohnbuchhalter"!), będę pisał meldunki, sprawozdania, etc. Heńka Niemcy usunęli z HKP, bo absolutnie nic nie robił, nawet w budce, a tego sumienie niemieckie, nawet żarliwego kochanka, znieść nie mogło.

W biurze pracowałem od marca do listopada 1943, co potwierdza wydane „Zeugnis" (Zaświadczenie pracy) z datą: „Dubno, den 30.9.1943, które informuje, że Karl Kosek (...) pracował w HKP (Ost) 631 w Dubnie od 31.12.1941 do 30.9.1943 jako uczeń ślusarski, potem jako pomoc biurowa. Jego odejście nastąpiło z powodu rozwią­zania HKP". Otóż we wrześniu takie zaświadczenie wystawił mi „se­kretarz" Buresch, a podpisał jeszcze Lohmeier, ale „Park" działał na­dal już po moim wyjeździe 14.11.1943. Biura zajmowały dwa poko­iki i znajdowały się na parterze w murowanym głównym budynku. Z biura do bramy HKP miałem 50 kroków, z bramy do domu - jesz­cze 30 kroków. Moi nowi koledzy biurowi, żołnierze niemieccy, wszy­scy kategorii „C" i „D", okazali się nie Ubermenschami", lecz po pro­stu ludźmi, tak samo skrzywdzonymi i przestraszonymi jak my. A może bardziej niż my bali się systemu hitlerowskiego, który wszy­scy nienawidzili!! Mam na myśli głównie, stałą czwórkę biuralistów w składzie: Feicht, Buresch, Schoner i Habbitcht.

Uffz. R. Feicht, rodem z Bremy, utykał, bo miał lewą nogę krótszą. Był około trzydziestki, niski, krępy, o delikatnej twarzy, z czarnym pieprzykiem na prawym policzku. Pracowity, wymagający, uczciwy. Gdy poznał mnie bliżej, odkryliśmy w sobie „dusze pokrewne": ja by­łem świeżo po maturze, on miał za sobą dwa lata wyższych studiów handlowych, prowadził już korespondencję handlową firmy po angiel­sku z Brytyjczykami. Kiedy byliśmy sami, dał do zrozumienia, że jest „wściekły" na Hitlera „i całą jego bandę", na nonsensowną wojnę, która zniszczyła jego życie, dom i naród. Gdy raz z naiwności i z bra­ku wiedzy - po przeczytaniu książki „Weg zur Reifepriifung. Geschichte Deutschlands" - wyraziłem się, że „Prusacy to są najlepsi Niemcy", Feicht wpadł w furię i krzyknął:

- Prusacy - to w ogóle nie są Niemcy! To świnie!!

Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem, że pozornie jednolity na­ród niemiecki składa się z wielu antagonistycznych „landów" i ple­mion. Feicht kazał mi milczeć i ostrzegał przed podejrzanymi Niem­cami, „partyjnymi", oraz przed tym „szpiclem i świnią Rotmanem", tj. łapówkarskim tłumaczem i donosicielem „z Niemców nadwołżańskich". Mówił mi nieraz: „Sind Deutsche und Deutsche", czyli są Niemcy i Niemcy ...

Feicht ostrzegał i ratował mnie nieraz. Na przykład czasem czyta­łem jakieś pisma, pozostawione w biurze „tylko dla Niemców" z pie­częcią: „GEHEIM", czyli tajne. Były tam na przykład takie instrukcje rasistowskie, że Niemcy nie powinni się żenić z Polkami, bo one chy­trze naciągają Niemców, tj. przejmują ich rasowe nasienie (!!) i rodzą Niemca, a wychowują go na Polaka, który może być potem szkodli­wy dla Reichu! Były też ulotki antyrosyjskie czy antypolskie. Pokaza­łem to raz Feichtowi i spytałem ...

Natychmiast mi to wyrwał w sposób teatralny z okrzykiem, „Verboten!" Nie wolno! Dawaj to! Potem spokojnie mi wyjaśnił:

- Karl! Das ist Mist! To jest gówno. Bzdura. Ale przy nikim z na­szych tego nie czytaj, bo możesz mieć grube nieprzyjemności.

Czasem w przypływie wisielczego humoru Feicht sztorcował swe­go podwładnego, poczciwego szeregowca Schonera i rozkazywał:

- Schoner! Będziesz jutro rozstrzelany! Przynieś ze sobą worek, aby zapakować do niego twoje nędzne resztki!

- Jawohl! - odpowiadał ochoczo Schoner.

Dla mnie te żarty (powtarzały się często) były trochę makabryczne.

Drugi pracownik, tj. „Obergefreiter Buresch", zastępca Feichta, też był daleki od rasistowskiej pychy. Jako Niemiec z Sudetów znał język czeski i nieraz chwalił czeską kulturę, kuchnię, wyroby masarskie, popisując się czeską terminologią. Buresch był też niski, około 50-tki, z grubym nosem. Miał jakąś wadę w ręku. On nauczył mnie pisać na maszynie, pokazał wzory sprawozdań, metodę obli­czania listy płac etc. Tak się przejął moją niską pensją, tj. półtora karbowańca tygodniowo, że wyszukał w tabeli płac jakąś możliwość i podwoił mi „pobory" do trzech karbowańców. Mogłem za to kupić - za tydzień pracy - bilet do kina i dwie gałki lodów! Ale tego nie mówiłem Bureschowi, by nie robić mu przykrości i nie uświadomi­łem go, że teraz tracę finansowo, bo nie mogę „brać i wynosić" ben­zyny.

Siedziałem w drugim pokoju przy swoim stoliku, który przylegał do biurek z lewej strony Feichta, z prawej Burescha. W pierwszym po­koju siedzieli przy swoich biurkach: Schoner i Habbitcht. Gefreiter Schoner był to szczupły, wysoki mężczyzna, po trzydziestce, bar­dzo dobry człowiek, lecz trochę „dziwny". Może nierozgarnięty. Miał tylko wykształcenie podstawowe i był bardzo skromny. Jako 19-letni Polak zwracałem się do wszystkich starszych przez „pan", a do Niem­ców per „Się". Schoner od razu mi powiedział:

- Karol. Ja jestem Schoner i tylko Schoner. Mów mi „ty" lub Scho­ner.

To ty masz średnie wykształcenie, nie ja.

Spełniłem jego życzenie. Wysłuchiwałem grzecznie jego opowie­ści . Schoner pochodził z Bawarii, mówił jednak literacką niemczyzną. Chwalił mi się, że sporządził u siebie w Bawarii plan domu, który na­wet „zawodowy inżynier pochwalił". I zaczął nawet budowę tego dom­ku, zanim ta nieszczęsna wojna wybuchła. Ale skończy po wojnie.

Oryginalny był czwarty pracownik, tj. Gefreiter Habbicht, co znaczy „jastrząb" po polsku. Ale był to kiepski „jastrząb": miał wpraw­dzie półwyższe wykształcenie, unikał dyskusji o wojnie i hitleryzmie, ale za to miał bardzo kiepski wzrok. Bez mocnych okularów nic nie widział. Prócz tego miał jakiś „tik" i co chwilę rzucał głową w lewo. Ten „strzelec jastrząb" nikogo nie zastrzelił. Czasem nas odwiedzał w domu, nie w celach handlowych, tylko aby - w obcym kraju - ode­tchnąć normalną domową, ludzką i chrześcijańską atmosferą. Do mo­jej matki Habbicht odnosił się zawsze bardzo grzecznie per „Frau Kózek".

Naszą sielankę biurową przerywali różni groźni lub dziwaczni in­truzi. Najpierw doszedł „na stałe" typowy młody biuralista rodem z Prus, który zaraz zaczął wszystkich pouczać, bo „jako Prusak" znał się lepiej od innych na wszystkim. Dokuczał też mojej czwórce kpi­nami w rodzaju: „Bist du uberhaupt katolisch?" (Czy jesteś całkiem katolicki ?). A czterej stali biuraliści, rodem z Niemiec Zachodnich, by­li wszyscy katolikami. Buresch też. Ignorowali go, aż odjechał. Ow­szem, Feicht dla kpiny przytoczył w dialekcie berlińskim dialog o ogórkach: „Jujken jibst. Jesalzen sind. Jut sind" etc.

Potem przyjechał szczupły przystojny „Leutnant" z SS, istny laluś, jak Willi Sonnenbruch z „Niemców" Kruczkowskiego. „Nasz Willi" sfotografował nas oczami. Moi biuraliści drżeli, nawet ja, naiwny mło­dzik, czegoś się bałem. Jakby zamaskowana śmierć koło nas chodzi­ła. Ów Willi działał bardzo energicznie. Raz np. przyszedł do nasze­go (drugiego) pokoju i w ciągu pięciu minut odbył trzy rozmowy. Najpierw zatelefonował do wiezienia, do gestapo, i polecił dalej torturować aresztanta, jeśli jeszcze nic nie powiedział. Następnie zadzwonił do kochanki „Mimi" i kazał jej, by „była gotowa, wykąpana i czekała na niego w szlafroku. On będzie u niej od 18°° do 19°°. Dłużej nie mo­że, bo potem ma wyjazd służbowy". Trzeci telefon był do SD, też w sprawie przesłuchania jakiegoś podejrzanego aresztanta. Gdy po trzech dniach ów „lejtnant Willi" wyjechał niespodziewanie, wszyscy niemieccy biuraliści westchnęli z ulgą: „Gott sei dank! Bogu niech bę­dą dzięki! Odjechał! Ciesz się, Karl". Później, jako nauczyciel, przez ponad 40 lat podawałem uczniom owego lejtnanta jako klasyczny przy­kład „Willego Sonnenbrucha", tj. najbardziej niebezpiecznego zbrod­niarza, elegancika w „białych rękawiczkach". Inną dziwaczną ćmą był „Feldfebel Münich" z landu po tamtej stronie Renu. Pedantyczny biuralista, ślinił się stale, ganił i reformował. Zastępował przez kilka tygodni chorego Burescha. To Münich wymyślił, by wydać brudnym jeńcom urzędowo po kawałku mydła. Polecił mi sporządzić ogrom­ną listę, w której porobił - na szerokość arkusza! - kilkanaście rubryk w rodzaju: data, miejsce urodzenia, wykształcenie, stan cywilny, sto­pień wojskowy etc. Musiałem „iść w masy" i zbierać te dane. Jeńcy nie chcieli wierzyć, że tyle danych trzeba, by wydać kawałek mydła. Buresch by takiego głupstwa nie zrobił. Gdyby mi jeńcy nie ufali, wy­rzekliby się mydła. Niektórzy jeńcy nie znali daty i miejsca swego uro­dzenia, a wszyscy zaniżali szarże. I mówili mi:

- Czy ty myślisz, że ja ci podam moją rangę?

Wreszcie wydaliśmy mydło. Münich zauważył, że jeńcy mają już podarte spodnie i bluzy. Kazał im wydać mundury po jeńcach francu­skich i belgijskich. Ale okazały się wszystkie za małe dla rosyj­skich olbrzymów...

Münich stwierdził też, że w listach płac są luki, bo wielu robotni­ków od stycznia 1943 nie pobrało „pensji". Formalistyczna dusza nad-reńskiego buchaltera był wzburzona: „Ordnung muss sein!" Kazał mi wypisać adresy tych, którzy nie pobrali zapłaty, zabrał listy płacy i ka­sę z pieniędzmi,! mnie jako tłumacza. Pojechaliśmy do miasta wypła­cać pensję. Feicht tylko wzruszył pogardliwie ramionami. Mnie z jed­nej strony zaimponowała ta niemiecka pedantyczna uczciwość, z dru­giej zdumiała beznadziejna naiwność feldfebla. Przecież była wojna. Rosjanie już zdobyli Kijów. Na Ukrainie toczyła się wojna domowa. Dubno otaczały partyzantki rosyjskie, ukraińskie, polskie, czeskie, a mój feldfebel chce wypłacać „pensje" robotnikom, którzy nie przy­szli do pracy, bo pracą i tymi bezwartościowymi „pieniędzmi" wzgar­dzili. Nie mogłem mu tego powiedzieć i tego, że wielu z nich jest w jakichś partyzantkach, a niektórzy już może nie żyją, zabici w boju. Po­jechaliśmy. Najbliższy był tęgi Ukrainiec, zamieszkały na Surmiczach tuż przy szosie. Siedział przed domem dobrze pijany. Jak nas zoba­czył, zbladł, złapał mnie za rękę i spytał ze strachu po polsku: „Lusiek! Przyjechaliście po mnie?!" Gdy się dowiedział, że przywieźli­śmy mu „pensję", zgłupiał, bo każdy by zgłupiał. Podpisał listę, ode­brał pieniądze i zaczął obłapiać feldfebla - jak to pijak - gładzić po twarzy, mamrocząc: „Dojcz, gut, gut!" Na pytanie feldfebla, dlaczego nie przychodzi do pracy, powiedział krotko: „Arbeit, siajze!" Feldfe­bel odjechał oburzony do następnego „pracownika", którym był też Ukrainiec. Właśnie zasiadał z młodą żoną do podwieczorku. Też się przestraszył munduru, też był zdumiony, ale „pensję" pobrał, podpi­sał, a na pytanie dlaczego nie przychodzi do pracy, odpowiedział szcze­rze, że obchodzi teraz swój „miesiąc miodowy". Chciał nas nawet po­częstować wódką. W mieście Dubnie nie mieliśmy w ogóle szczęścia: wszyscy „gdzieś wyjechali." Polacy - mówili mi - że jedni do lasu, in­ni do „Polski", Ukraińcy "nic nie wiedzieli". Wreszcie za miastem, na tzw. „Zabramiu", mieszkał niejaki Pękała, Polak. Sąsiad, który nas po­informował, powiedział: „Pękała jest wek!" - a mnie dodał: do party­zantki. Następny adresat był kilometr stąd, w najbliższej wsi. Uparty Münich chciał jechać dalej, ale zatrzymał nas ów polski informator:

- Powiedz pan temu wariatowi, że tam są już partyzanci, raz Pola­cy, raz Ukraińcy. I można od nich łatwo dostać po łbie!

Przetłumaczyłem. Dopiero wtedy poczciwy feldfebel zrozumiał nonsens swojej samobójczej misji. Wróciliśmy, Bogu dzięki, w ostat­niej chwili.

Po odjeździe feldfebla przybył na jego miejsce niebezpieczny dekownik, tęgi mężczyzna, fanatyk, na szczęście tylko „Gefreiter", nie­jaki Brunner, jako pomoc dla chorego jeszcze Burescha. Ledwie wszedł do biura, Brunner zaraz przy prezencji wysunął swoją tęgą owłosioną łapę

- Diese Hand hat selbe Adolf Hitler gedriickt! (Tę rękę sam A. Hi­tler uścisnął) - pochwalił się.

Ta „ręka" nadawała się do walki, nie do pióra i nie do biurka, w któ­rym Brunner „dekował się" i nic pożytecznego nie robił, tylko dużo krzyczał o zwycięstwie Rzeszy nad ZSRR, jeśli Japończycy zaataku­ją Rosję od Wschodu. Całe biuro trzymało się z dala od Brunnera, a Feicht zaraz powiedział:

- Karl! Sei forsichtig! Er ist gefahrlich und dumm wie ein Hund! (Karol! Bądź ostrożny! On jest niebezpieczny i głupi jak pies!).

Czasem zasypiałem i przychodziłem trochę później do biura (stanie na apelu już mnie nie obowiązywało). Wtedy Brunner wpada} do me­go mieszkania (naprzeciw bramy HKP) i krzyczał: „Schnell! Schnell! Istzuspat!". W czasie wojny domowej na Ukrainie w 1943, gdy Ukra­ińcy napadli i zabili czasem Niemca, władze wojskowe rozesłały „taj­ne" rozkazy, by tępić Ukraińców i Polaków „wszelkimi sposobami". Feicht oficjalnie milczał, a wśród zaufanych mówił „o barbarzyństwie wojska". Natomiast Brunner głośno opowiadał w biurze - przy mnie - że najlepiej wystrzelać i wywieszać wszystkich mężczyzn „wraz z chłopcami od dziesiątego roku życia".

Jako tłumacz byłem najgorszy i najlepszy. Najgorszy, gdyż le­piej ode mnie mówili po niemiecku Rotman i jego młodszy kolega, też Niemiec nadwołżański (ale uczciwy człowiek), Volksdeutsch Jung i szpicel - Werkmeister o przezwisku „Proklatka" (feldfebel niemiec­ki). Byłem jednak lepszy od nich wszystkich, bo oprócz rosyjskiego mówiłem po ukraińsku, po polsku i rozumiałem język czeski, no i nie brałem łapówek, tłumaczyłem wiernie, co mi powiedziano. Zaś Rot­man, jeśli nie dostał butelki, tłumaczył tak, że często interesant dostał od Niemca po głowie. Nienawidzono też Rotmana, a do mnie mieli za­ufanie pracownicy i Niemcy.

Najpierw „sprawdził" mnie sam Lohmeier: kazał przetłumaczyć kil­ka napisów rosyjskich, które poznał przedtem, potem wezwał mnie na tłumacza w sprawie jakiegoś małżeństwa. Prosiłem, by mówić „langsam und deutlich", czyli wolno i wyraźnie, bo „jeszcze słabo mówię po niemiecku". Zrobili tak. Ja też tłumaczyłem wolno i z namysłem. Zrozumieliśmy się. Ta skromność „debiutującego tłumacza" spodo­bała się. Tak samo tłumaczyłem w biurze. Przychodzili jeńcy sowiec­cy, pracownicy, Polacy, Ukraińcy, Czesi, Rosjanie z rozmaitymi spra­wami. Najczęściej prosili o „urlop", bo ten ma urodziny, tamtemu żo­na będzie rodzić, innemu krowa, ów jest chory, czeka go operacja, ma wrzód etc. Tych wszystkich słów nie było w tekstach Goethego czy Schillera, na których uczyliśmy się języka. Przynosiłem więc do biu­ra słownik ukraińsko-niemiecki i gdy petent wyłożył mi swoją proś­bę, prosiłem Feichta, by poczekał, bo muszę znaleźć nieznane mi sło­wa. Po wyszukaniu zapisywałem je, na przykład „ciąża", „wrzód", na­stępnie tłumaczyłem wolno i wyraźnie. Obie strony były zadowolone i ja również, bo poduczałem się praktycznie języka. Uczciwi ludzie zawsze sprawę załatwili. Jeśli przyszedł jakiś kombinator, mówiłem mu:

- „Kłam i zmyślaj sam. Ja przetłumaczę". Ale wtedy mówiłem do Feichta:

- „Er sagt", czyli „on mówi". Niemcy spostrzegli moją uczciwość i lojalność wobec cywili. Dowiedzieli się, co znaczy słowo: „kłam" i zrozumieli, dlaczego mówię: „er sagt". Poznawali też po minie pe­tenta, że kłamie. I wyrzucali go, stosując moją metodę: „Powiedz mu, że ja mówię, że on kłamie". W ten sposób Feicht osłaniał mnie przed zemstą oszustów.

Wiem, że kreślę tu inny portret niemieckiego okupanta niż oficjal­ny w literaturze polskiej czy tym więcej sowieckiej, gdzie każdy „giermaniec" to był „gad i zmiej", a „russkij" - to zawsze błagorodnyj gieroj (szlachetny bohater). Bywało odwrotnie. Pamiętając o polskim przysłowiu, że są "ludzie i ludziska w każdym narodzie" („Deutsche und Deutsche") nakreśliłem poznane postacie Niemców kanalii i Niemców ludzi. To samo można powiedzieć o Polakach, Rosjanach, Ukraińcach, Żydach etc.

Na pożegnanie Buresch i Feicht wystawili mi pochlebne „Zaświad­czenie pracy", podpisane przez Lohmeiera 30.9.1943:

Derselbe fiihrte die ihm iibertragenen Arbeiten żur hóchsten Zufriedenheit aus" (Wymieniony wykonywał powierzone mu prace ku naszemu najwyższemu zadowoleniu").

Napisali to, chociaż nigdy nie poniżałem się przed nimi, ani nie wy­wyższałem nad prostaczkami, podkreślałem zawsze moją polskość i pa­triotyzm, czasem poprawiałem ich błędy dialektyczne, że nazywali mnie żartobliwie „strażnikiem niemieckiego języka", lecz częściej - co było niebezpieczne - „der Polnische Legioner" - „polski legionista!"

Spis treści

 

5. „Rekolekcje powielkanocne", czyli jak to miło w „lagrze" było

 

Wielkanoc w 1943 wypadła 25 kwietnia.

Czekaliśmy na święta z nadzieją na ... wyzwolenie. Wiedzieliśmy już o odkryciu grobów polskich w Katyniu, bo fakt ten „rozdmucha­ła" propaganda hitlerowska tak mocno, że niektórzy podejrzewali, iż mordu dokonali Niemcy. Ale my na Kresach, w Dubnie, Równem, w Łucku czy we Lwowie, my, cośmy widzieli pomordowanych na wschodzie przez Sowietów naszych krewnych i znajomych, wiedzie­liśmy, że i Katyń był ich dziełem, dziełem NKWD. Wskutek braku in­formacji lub wskutek dezinformacji mało wiedzieliśmy o Oświęcimiu, skąd dochodziły do nas głuche wieści jako o „lagrze", z którego -jak z Katynia - nie wychodzi się nigdy. Z gazet niemieckich i z tajnych radioodbiorników wiedzieliśmy, że od Zachodu Niemców wypierają już z Afryki wojska anglosaskie i polskie, a od wschodu Rosjanie dociskają ich do linii Dniepru. O wojsku polskim na wschodzie prawie nie słyszeliśmy.

Nagle w Wielki Poniedziałek - 19. IV. 1943 - wybuchło w war­szawskim getcie powstanie żydowskie. To doprowadziło „naszych Niemców" do furii. W Wielką Środę Niemcy już chwalili się, że „po­wstanie Żydów załatwili von oben", tj. „z góry", za pomocą „stuka-sów", czyli bombowców nurkujących. W Wielki Czwartek - 22.IV -do Hauptmanna Lohmeiera przyjechał w odwiedziny jakiś „Hauptmann z SS" i zostawił swój samochód przed budynkiem HKP, gdzie mieściły się nasze biura, bez straży, bo „nasz Lohmeier" zaręczył, że „jego robotnicy nie kradną benzyny, gdyż tak ich wychował!". Ta uf­ność Luhmeiera „w uczciwość jego robotników" świadczy najdobit­niej, jak świetnie zorganizowane było u nas „branie benzyny". Od dwu lat nikt nie wpadł!! Bowiem każdy samochód i jego „bak ben­zynowy" był pod czujnym okiem nie tylko Niemców, ale i naszym! Nie wolno było naraz „wydoić szlauchem" więcej jak pół baku.

Tymczasem samochód esesmana stał bez kontroli! Całkiem na dzi­ko. Każdy przechodzący obok Niemiec, robotnik czy jeniec sowiecki myślał, że on pierwszy i jedyny dojrzał łup. I każdy „pociągnął sobie do banieczki" z pięć litrów benzyny. Gdy wreszcie esesman wyszedł od „naszego Lohmeiera" po dwugodzinnej przyjemnej biesiadzie, objedzony i podpity, natychmiast otrzeźwiał, gdy ujrzał na liczniku zero zamiast 80 litrów benzyny. Wpadł w taką furię, że wrzask jego słyszeliśmy nawet w biurze. Jeszcze w większą furię wpadł, zawsze opanowany, „nasz Hauptmann", gdy ochłonął ze zdumienia i wstydu. Była to bowiem pierwsza nasza wpadka. Głupia! Lohmeier powta­rzał:

- Moi robotnicy kradną??! Unmöglich! Śmierdzące świnie!

Kazał natychmiast wydać esesmanowi skradzione 80 litrów benzy­ny , a dla nas obmyślił na zimno „zemstę znamienitą". Wezwał samych żołnierzy niemieckich i jako „geheim Befehl" (tajny rozkaz) nakazał przeprowadzić wieczorem ścisłą kontrolę robotników, wychodzących po pracy do domu jedyną bramą przez wąską ulicę, otoczoną z oby­dwu stron żywopłotem. O tym zarządzeniu nie wiedzieli nawet dwaj etatowi tłumacze, by nie zdradzili.

Zasadzka Lohmeiera udała się połowicznie. Pierwszy szedł jak zwy­kle nasz lokator Nikołaj Nikolenko, który wiecznie „chojrakował" i nabijał się z władz hitlerowskich. Aż w fatalny Wielki Czwartek, 22 kwietnia 1943 roku, wpadł w ręce niemieckiej kontroli, która wyma­cała pod kufajką bańkę litrową z benzyną. Jako „gieroj" Nikolenko krzyknął ostrzeżenie:

- Triewoga! Wnimanije! Rewizja! (Alarm! Uwaga!) Nikolenko dostał za to „w mordę" od Niemców. Odprowadzili go do aresztu w piwnicy, ale inni robotnicy, ostrzeżeni przez Nikolenkę, skręcili w prawo i odpinając z pasków „bańki" z życiodajną benzyną, rzucali je w biegu pod żywopłot. Ci tylko nie skręcali, którzy, zgod­nie z „harmonogramem", tego dnia nic nie mieli. Nie schwytano więc nikogo więcej. „Nasz Lohmeier" promieniał z radości, że jednak „wy­chował swoich robotników", bo nie kradli, i że złapano tylko jednego winowajcę, właśnie „przeklętego Rusa!". Ale „Werkmeister Ruck", urodzony szpicel, przejrzał jeszcze trawniki pod żywopłotem i odkrył - o hańbo! o zgrozo! -jeszcze ponad 30 „baniek" z benzyną, porzu­coną przez robotników. Ruck zepsuł strasznie humor „naszemu" Lohmeierowi. Następnego dnia, w Wielki Piątek na porannym apelu nasz Hauptmann ogłosił okrutny werdykt:

- Za karę, za kradzież wojskowej benzyny wszyscy robotnicy mu­szą przyjść do pracy w Wielką Niedzielę i w poniedziałek po Wielka­nocy, tj. 25 i 26 kwietnia 1943 roku.

„Kochany Lohmeier" zepsuł wszystkim święta: cywilom, Polakom, Ukraińcom, jeńcom i żołnierzom niemieckim. Wszyscy byli „wście­kli", bo liczyli na urlop i wypoczynek w gronie rodziny. Gniew nasz spadł najpierw na Nikolenkę, że tak głupio dał się złapać, ale Nikolen­ko siedział w piwnicy o chlebie i wodzie. Potem wymyślaliśmy na „durniów, którzy na "dziko wydoili" esesmanowi całą benzynę, ale nie znaliśmy sprawców, aby ich obić. Lohmeierowi nie mogliśmy nic zro­bić. Był tylko jeden człowiek dość głupi, to znaczy ja, który mówił głośno, że „jeszcze się taki Niemiec nie narodził, który zmusiłby mnie do pracy na Wielkanoc". „Za bolszewików świętowałem, to i teraz nie pójdę do pracy". I nie poszedłem, choć ostrzegał mnie Schenk, gdy od­wiedził nas w drugi dzień świąt.

Schenk słusznie mnie ostrzegał. Gdy we wtorek po Wielkanocy (27.IV.1943) stanąłem do porannego apelu, po dwóch dniach nieobecności w pracy, „nasz Lohmeier" po wydaniu instrukcji służbowych kazał od­czytać listę pracowników, którzy nie byli w pracy w niedzielę i w po­niedziałek. Okazało się, że było nas takich dziesięciu śmiałków. Ka­zano nam wystąpić z szeregów i stanąć pod ścianą. Jezus! Maria! A Lohmeier rozkazał:

-  Schenk, Gewehr! (Weź karabin!)

Za chwilę Schenk wyszedł z nabitą bronią i na rozkaz Lohmeiera odprowadził nas do obozu koncentracyjnego - pieszo. Bagatela - oko­ło 4 kilometrów. Tylko Nikolenko, jako główny winowajca! do tego „niebezpieczny", pojechał ciężarówką, oczywiście zakuty w kajdany. Było więc nas razem jedenastu skazanych na obóz. Ale bez Judasza. Życie obok nas toczyło się dalej. Mijaliśmy wielu znajomych, którzy ze zdumieniem patrzyli, jak jeden Niemiec prowadzi dziesięciu męż­czyzn, a ci idą za nim jak barany na rzeź. Ale nie było gdzie uciec, choćby nawet Schenk nikogo nie trafił ze swojej pukawki. W małym mieście nie ukryjesz się, a po wsiach toczyła się krwawa walka wszyst­kich przeciw wszystkim. Szliśmy więc pokornie za Schenkiem, a on rozmawiał z nami przyjaźnie. Na pytanie pewnego Ukraińca, czy prowadzi nas na rozstrzelanie, odpowiedział:

Nie. Na razie tylko do obozu. Ins Konzentrationslager.

Odetchnęliśmy z dziwną ulgą, niezależnie od narodowości. W na­szej grupie, wliczając Nikolenkę, było trzech Rosjan, jeden Czech, je­den Polak, czyli ja, i sześciu Ukraińców w wieku od 18-45 lat. W upal­ny dzień doszliśmy do lagru około 11-tej. Schenk oddał nas wraz z li­stą kierownikowi obozu i odjechał. Dołączono do nas, czekającego już w lagrze, Nikolenkę, który nieznacznie ukłonił się Schenkowi.

Okazało się bowiem, opowiadał Nikolenko, że to Schenka wyzna­czył „nasz Lohmeier" do katowania Nikolenki w piwnicy. Schenk wszedł sam z groźną miną. Nikt nie chciał widzieć jatki, jaką zrobi Schenk z ofiary. Schenk „verfluchtował" bardzo głośno, a znakami ka­zał Nikolence przewrócić beczkę dnem do góry i krzyczeć: „Schreien!" Przyłożył Nikolence „dla znaku" ze trzy razy „klemą", a potem strasznie katował ową pustą beczkę, wymyślając głośno „od przeklę­tych Rusów i złodziei". Podobno hałas był niesamowity: Nikolenko wrzeszczał z „bólu", Schenk wrzeszczał „ze wściekłości", beczka dud­niła przerażająco, aż stojący za drzwiami Lohmeier zaczął bić pięścia­mi w drzwi - śmiał się Nikolenko - i wołać:

Schenk! Genug! Genug! Dosyć! Dosyć!

I tak przemoc hitlerowsko-stalinowska, a może bardziej moralna postawa mojej Matki-katoliczki, zjednoczyła ofiary wojny: Niemca i Rosjanina, porządnych ludzi, których systemy totalne zamieniały w bestie, ale z których łaska Boska wyzwoliła  człowieczeństwo i jeden drugiego ocalał...

Lager w Dubnie był to dziwny obóz: w pobliżu miasta, w dawnej żydowskiej dzielnicy, nad moczarami rzeki Ikwy, odrutowany nie­dbale, ale z wieżyczkami strażniczymi. Najdziwniejsze, że w tym hitlerowskim obozie nie było ani jednego Niemca, żołnierza, tylko jacyś „Volksdeutsche", dziwni mieszańcy ukraińsko-niemiecko-czesko-polscy. Szefem, który nas przyjmował, był Polak, wywłaszczony przez Sowietów dziedzic jakiegoś majątku, tęgi mężczyzna, w butach z holewami i w spodniach do jazdy konnej, imponującego wzrostu, z wydatnym brzuchem. Mówił po polsku, po ukraińsku i po niemiec­ku. Gdy nas spisał, podparł się pod boki, rozkraczył nogi i surowo pal­nął po ukraińsku mówkę w rodzaju: stulić mordę, kara, dyscyplina, praca. Byłem pierwszy raz w „oficjalnym obozie", nie licząc dwu lat życia: „w raju sowieckim" i dwu lat „w wolnej hitlerowskiej Europie", więc oburzyłem się na takie traktowanie! Już chciałem mu coś powie­dzieć, w rodzaju: „Jak pan śmie!". Na szczęście najpierw spojrzałem na twarze moich „dzielnych" towarzyszy niedoli i zdumiałem się: wszyscy stali wyprostowani pokornie, jakby wychowali się w obozie nie jako ludzie, lecz jako numery. Najpokorniej stali tędzy Rosjanie. Mieli widocznie najdłuższą praktykę w ojczyźnie: „Ruki po szwam". W mig zrozumiałem: ja też jestem tylko numerem. I stanąłem posłusz­nie.

Kazano nam zająć wyznaczone miejsca na parterze w małym pustym domku z powybijanymi szybami. Przeznaczono dla nas dwie izby bez prycz i słomy. Spaliśmy na gołej drewnianej podłodze bez kocy i w swoich ubraniach. A noce i poranki na Wołyniu są w kwietniu bar­dzo chłodne. W takich warunkach rozpoczęliśmy nasze „powielkanocne rekolekcje". Każdy wybrał sobie miejsce, gdzie będzie spał. Potem poszliśmy z kolegą Kolą Bielichowem, jednolatkiem ze szkoły (lat 19, syn Ukrainki i Rosjanina, oficera carskiego) i ze starszym od nas Ukraińcem (lat 25), Andriejem „narzeczonym" na „zwiedzanie" obszerne­go obozu. Wskazano nam drogę do ustępów. Znajdował się 250 me­trów dalej, nad bagnami. Był to długi na 100 metrów barak, wąski, przeznaczony do wspólnego użytkowania. Za belką do siadania (bez poręczy!) był głęboki na 4 metry dół, wypełniony kałem ludzkim i ba­gienną wodą. W razie umyślnego popchnięcia człowiek utopiłby się -bez ratunku - w gównie! To nas najbardziej przeraziło. Nieraz potem mówiłem uczniom, że w obozie koncentracyjnym dla człowieka, stworzonego „na obraz i podobieństwo Boga", najgorsze są nie głód i tor­tury, o których jakby z lubością rozpisują się ludzie, którzy nigdy w obozie nie byli lub widocznie zapomnieli, jak to było, i chcą epato­wać czytelników swoim „naturalizmem". Najgorszy jest system, tj. zasada bezprawia i przemocy, która pozwala byle zwyrodnialcowi o bydlęcej twarzy sponiewierać cię, opluć, zepchnąć do jamy ustępo­wej, skopać, zabić, przetopić na mydło. Ja sam i większość z naszej jedenastki nie doznaliśmy - Bogu dzięki - tortur fizycznych, byliśmy jednak zmaltretowani psychicznie, potencjalnie skazani na niebyt ... Wyrażałem zawsze nieufność pod adresem autorów, pozujących na intelektualistów, ukrywających poza maską „obiektywizmu" faktyczną nieczułość na ludzkie cierpienie i pod zasłoną „odkrywczości", stawiających znak równości między katami i ofiarami, jakby dany pisarz chciał coś zagadać i ukryć przed czytelnikiem.

Takie myśli przyszły mi w wiele lat później, ale w kwietniu 1943 po prostu bałem się ja i moi towarzysze niedoli. Ponury nastrój rozproszył pewien Ukrainiec, stary pensjonariusz, który na nasze "mądre" pytania, jak tu "dają jeść", odpowiedział z flegmatyczną kpiną:

- Jisty chwataje, tilky sraty ne ma czym (Jedzenia wystarcza, tylko nie ma czym srać).

Była to ważka uwaga. Na obiad dano nam jakąś lurę po pół menażki. A gdzie drugie i kompot?! Przecież jeszcze wczoraj jedliśmy dobry świąteczny obiad. Niektórzy robotnicy mieli z sobą drugie śniadanie, aleja biuralista - nic! Głód zaczął uczyć mnie rozumu. Po tym obiedzie wypędzono nas przed obóz i kazano rozbierać poza bramą jakiś stary pożydowski domek. Wymieszaliśmy się z innymi rekolekcjonistami. A pracowaliśmy "tak szybko, ale tak szybko", że - może - do końca tysiąclecia rozebralibyśmy domek. Wcześnie wezwano nas do obozu i nie pilnowano zbytnio. Wałęsaliśmy się jak bezpańskie ... owce. Wreszcie wieczór, chłód i kolacja. Ale nie dla nas! Jak to! A tak to. W obozie wydawano rano porcję całego chleba - na cały dzień, czyli na śniadanie i kolację około 200 gramów, czyli albo piętkę, albo grubą pajdę. Do chleba dodawano czarną jak ziemia bagienna gorzką kawę. Tylko kawę nam dano pierwszego wieczora pobytu.

Zawodowy "stylista" dodałby zaraz coś o przygnębieniu więźniów, którzy z ponurym smutkiem położyli się spać w pasiakach w trójkę na jednej pryczy pod cienkim kocykiem. Ale my nie mieliśmy prycz, słomy, kocyków ani pasiaków. Spaliśmy po prostu w naszych ubraniach na gołej, twardej podłodze. Każdy zajął wybrane miejsce. Niektórzy zwijali kurtki pod głowę. Ja nie miałem co zwinąć, bo wyszedłem z domu lekko ubrany, a do biura miałem z 80 kroków. Potrafiłem w czasie przerwy obiadowej wpaść do domu i coś przekąsić. Miałem przy sobie tylko mały słowniczek ukraińsko-niemiecki, wielkości dłoni. On służył mi przez tydzień "rekolekcji" za "poduszkę". Ale była ona tak mała, że po każdym poruszeniu głowa spadała mi na podłogę. Na szczęście było nisko. Całe nasze głodne międzynarodowe towarzystwo nie jęczało, lecz zeszło się w jednym pokoju, by mówić... kawały. Najsłabiej były reprezentowane sekcja czeska i polska. Bo nasz jedyny Czech (Zdenek czy Frantisek), dobry blacharz samochodowy, był to człowiek wyjątkowo skromny, a ja, 19-letni szpic, nie ośmielałem się opowiadać kawałów przed dostojnym gronem starych mechaników i majstrów. Słuchałem i dokształcałem się milcząc, podobnie jak mój rówieśnik Kola Bielichow. Posypały się kawały erotyczne. O pierwsze miejsce walczyli Ukraińcy z Rosjanami. Polski repertuar prezentował czasem "narzeczony" Andriej. Tak minęła nam wesoło godzina, choć było głodno... Nagle, około dwudziestej naszą głośną literacką biesiadę przerwało wezwanie jednego z Rosjan przez "folksdojczowską" milicję.

Pierwszy poszedł wysoki, chudy, lecz "żyłowaty" Smirnow, człowiek małomówny, "Wielkorus" o zawziętej twarzy. Trochę ucichło wśród nas. "Narzeczony" Andriej "palnął" jeszcze jakiś "kawałek". Po kwadransie wrócił Smirnow. Szedł wolno, ostrożnie rozstawiając nogi, stanął nad swoim miejscem do spania i, nie uginając kolan, runął twarzą na deski.

- Co się stało? Co ci jest?!

- Biją... Wszędzie... - mruknął Smirnow i nie odezwał się do rana.

Za chwilę poszedł - wezwany - drugi Rosjanin. Nazywał się Worobjow, czyli Wróbelek po polsku. Ale był to taki "wróbelek", co wilki dusi. Prawdziwy Wielkorus! Ilia Murawiej z baśni. Wysoki na metr dziewięćdziesiąt, tęgi w barach, o wesołej twarzy, a pięść miał taką, że gdyby któremuś z naszych strażników raz "dał w mordę", to tylko takiemu trumnę zamówić. Ale był bezbronny. Wszyscy zaczęli Worobjowi doradzać Jak "się zakrywać", a "narzeczony" Andriej wsunął mu nawet beret do jego spodni, żeby "sraku choronyty" (dupę osłonić). Worobjow poszedł ciężkim krokiem. Ważył chyba ze sto kilogramów. Teraz nastąpiło milczenie i oczekiwanie. Nikt już kawałów nie mówił. Po kwadransie wrócił nasz "Wróbelek". Szedł jak poprzednik: wolno, rozważnie rozstawiał nogi i runął na twarz na swoje miejsce na podłodze. Zapadło ponure milczenie. Kto następny?

Trzeci poszedł znowu Rosjanin: nasz Nikolenko, najdowcipniejszy ze wszystkich. Poszedł bez słów, z "fasonem". Wrócił znowu po kwadransie. Szedł znowu wolno, ostrożnie rozstawiał nogi i runął twarzą na podłogę, gdzie spał. Czekaliśmy, kto następny. Nikogo nie wezwano. Wtedy Andriej zaczął pytać nerwowo:

- Nikolenko! Nikolenko! Co zrobili z tobą? No powiedz!... Delikatny zwykle Nikolenko stracił cierpliwość:

- Daczewoty spraszywajesz? Ty, durak! (Dlaczego pytasz, ty durniu!)

Po kwadransie oczekiwania zrozumieliśmy, że ci trzej pobici Rosjanie to było dla nas ostrzeżenie (może na polecenie Lohmeiera), że mamy posłusznie wykonywać wszystkie polecenia. Wreszcie, ktoś westchnął:

- Pora spaty, chłopci (Czas spać, chłopcy).

I każdy ułożył się na swoich deskach, lecz nikt długo nie mógł za­snąć.

Zaczynaliśmy dzień syto w nadziei, kończyliśmy „wesoło", skończy­liśmy w przerażeniu: kiedy mnie pobiją?! Ale mój pierwszy dzień w obo­zie nie skończył się na tym. Byłem za lekko ubrany i szybko przeziębi­łem pęcherz. W budynku nie było ustępu. Trzeba było iść owe 200-300 metrów do tego zbiorowego wychodka nocą! Wyszedłem. Od razu ośle­piły mnie na ganku ostre światła reflektorów i latarki „folksdojczów":

- Kudy idesz?!

-  Chcę iść do ustępu — odpowiedziałem po ukraińsku.

- Scyj tutki! (szczyj tutaj). Ze schodów. Mołczy! Scyj!

Było to poniżenie i sytuacja dramatyczna. Jeśli wrócę do budynku przez wstyd, bo nie rozepnę rozporka, posądzą mnie o chęć ucieczki, a psy mają na smyczy i pały w rękach. Rozpiąłem więc rozporek, ale z zimna, wstydu i strachu - nic! nic! Zatamowanie moczu w cew­ce! A dwu czy trzech obcych chłopów w ostrym świetle reflektorów wpatruje się we mnie, w mój rozporek, w moją cewkę! Mijają długie minuty... Modlę się w duchu. Wreszcie! Wreszcie!... Oddałem mocz. Niewiele, ale wydaliłem część moczu. Co za ulga. Fizyczna i psychicz­na. Mogłem wrócić do pokoju i spać nie pobity pałami. W następnych dniach „rekolekcji" starałem się zawsze przed nocą wypróżnić, bo wie­działem, że później nie da się tego zrobić bez narażania życia i god­ności. Ile razy w wiele lat później opowiadałem moim uczniom ten wypadek, jako przykład hańby i terroryzmu obozów, dowodząc że nie trzeba być skatowanym fizycznie, by być zmaltretowanym przez sys­tem lagrowy, nigdy nie wywoływało to u śmiechu kpiny, tylko poważ­ne zrozumienie. A mój obóz w Dubnie byto to tylko przedpiekle...

Drugiego dnia dano nam po raz pierwszy „przemyślaną" pracę: ka­zano rozebrać drugi pożydowski dom, piętrowy, bo zasłaniał widok z budynków obozowych. Nasza grupa poszła z dwudziestką innych osób. Do jakiejś jedenastej „pracowaliśmy" bardzo wolniutko... Na­gle w kuchni byłego właściciela zaczął się rwetes. Okrzyki zdumienia i radości! Odnaleziono w piecu, w skrytce pod „duchówką", czyli pod piekarnikiem, piękne blaszane pudełko po papierosach firmy: „Pursiczan", a w nim... polskie pieniądze. Tysiące złotych w banknotach. Ist­ny majątek przedwojenny! Za te pieniądze można było przed 1939 ku­pić piękną willę z ogrodem! Podniecenie ogarnęło wszystkich „rekolekcjonistów". W mig powstał „komitet organizacyjny" systematycz­nej rozbiórki domu. „Sztab", do którego wszedł nasz „narzeczony" Andriej, miał nadzieję znaleźć złoto! Złoto! Sztab podzielił ma­sę ludzką na kilka „specjalistycznych" grup: jedni rozbierali budynek, inni odkładali systematycznie na bok, w porządne stosy i kupki etc ce­gły, deski, gruz, by nie przeoczyć złota! Dach, komin, I piętro topniały w oczach. Aż ta gorączkowa i podejrzanie dokładna praca uwięzionych obudziła czujność naszych nadzorców, którzy obserwowali nas zza drutów, gdzie popijali i grali w karty. Obiad przerwał naszą „go­rączkę złota", ale po obiedzie wszystkie grupy ruszyły ponownie „do szturmu" i do kolacji rozebrały piętrowy domek do piwnic włącznie, ale już pod nadzorem milicji „folksdojczów", którzy też wywąchali „złoto". Czy je znaleziono, wiedzieli tylko wtajemniczeni. Ale ten „stachanowski" wyczyn uwięzionych zmusił nadzorców do czujności; trzeba aresztowanym dać coś cięższego do roboty, inaczej...

Po kolacji (której ja znowu nie jadłem z braku chleba) zasiedliśmy wesoło na naszej podłodze do „biesiady". Najpierw każdy z trzech zmaltretowanych Rosjan opowiedział jak go bito. I o co pytano. Pierw­szy bił szef policji „folksdojczów", który „mścił się na ruskich" za za­bicie jego ojca przez bolszewików w dubieńskim więzieniu, gdzie NKWD w przeddzień nadejścia Niemców wymordowało 525 osób. Ów „szef bił gumowym młotkiem, „gdzie popadło", tj. po plecach i po głowie, by ogłuszyć ofiarę. Potem bili jego koledzy w podobny sposób. Dlatego każdy z Rosjan wracał wczoraj tak „ostrożnie, szero­ko rozstawiając nogi i padał na twarz na podłogę", bo nie mógł się po­łożyć na plecach. Ale - „to jerunda" („bagatela") - mówili: „Już prze­szło! Były rany. Nie ma. Zagoją się".

Potem starsi wzięli się do kawałów, a my z kolegą słuchaliśmy. By­ty to kawały tak dosadne, że naturalistyczne wypowiedzi Klaski, Borowskiego, Zoli i Szwejka włącznie - można by uznać za niewinne dowcipy. Te stare cyniki podzieliły kawały na polskie, rosyjskie, ukra­ińskie, żydowskie, chłopskie i pańskie, o rabinach, księżach i popach, o klasztorach i szkołach. Rechotaliśmy ciszej niż wczoraj, by nie draż­nić milicji. Dosadność rosyjska i ukraińska święciła stanowcze tryum­fy nad polskimi kawałami, które czasem opowiadał „narzeczony" Andriej, aż Czech Frantisek czy Zdenek (nie pamiętam) dla „honoru" narodowego opowiedział jakiś kawał czeski, w którym najpikantniejszym słowem było: „kolano" - i zamilknął zawstydzony. Sala długo czekała na dosadną puentę, aż bystry Andriej zorientował się, że to już koniec, i zaczął histerycznie śmiać się oraz bić brawo, a za nim resz­ta cyników. Śmiano się z opowiadacza. Zdenek czy Frantisek już do końca obozu nie opowiedział ani jednego kawału. Nie miał talentu swego rodaka Szwejka. Był to doskonały blacharz!

Na zakończenie swawoli ktoś wspomniał dzisiejszą rozbiórkę do­mu.

Ktoś inny zażartował:

- Gdyby w takim tempie rozbierano socjalizm, dawno byłoby po Stalinie,

Wywołało to smutną czujność Rosjan, którzy dopiero tu, w „lagrze", w obliczu możliwej śmierci z rąb hitlerowców, przestali „agi­tować", czyli kłamać. Rozwiązały się ich języki i zaczęli mówić swo­je smutne, nieznane nam kawały sowieckie, ukryte głęboko przed ob­cymi. Kawały wyrosłe z goryczy zadręczonego stalinizmem wielkie­go, oszukanego narodu. Pierwszy puścił „parę" gadatliwy Worobjow:

- Zjechali się raz w pewnym miasteczku ZSRR uczeni z całego świata i nasi sowieccy. Radzili długo, jak „na zawsze" wytępić wszel­kie pasożyty, gnębiące ludzkość, tj. wszy, pchły, pluskwy, karaluchy, mendy „i wsiąka swołocz". Radzili już dwa tygodnie, kłócili się i nic nie uradzili. Aż pewna „staraja babuszka" wiejska spytała:

- Nad czym oni radzą, towarzyszu, ci uczeni? A?

- Jak wytępić pasożyty, babciu.

- Przecież to takie proste. Dajcie mi tylko czarną tablicę i kawałek kredy. Ja wam zaraz wszystkie pasożyty wygonię. Ludzie będą mieli spokój i zdobędziemy sławę dla naszej sowieckiej nauki.

- Szukali, szukali, aż na polecenie partii znaleźli czarną tablicę i białą kred?. I dali ją babuszce. A ona napisała na tablicy tylko jedno słowo. Potem powiesiła tablice na bramie tego miasteczka. I co powie­cie, towarzysze, następnego dnia od samego ranka wszystkie pasoży­ty i wsiąka swołocz masowo, z płaczem i lamentem, wymaszerowała w pośpiechu z miasteczka. I poszła te cziortu matierri. Powiedz­cie mi, towarzysze - tu Worobjow filuternie zwrócił się do nas - co ta babuszka napisała na tablicy, że pasożyty zaraz uciekły. Tylko ludzie nie mogli, bo nie było zezwolenia.

Nikt z nas nie wiedział.

- Babuszka napisała: „Kałchoz". Pasożyty uciekły, by nie zdechnąć z głodu — wyjaśnił Worobjow.

- Dabaw: „Kałchoz imieni Stalin!" (Dodaj: Kołchoz imienia Stalina) - dorzucił smutnie ponury, małomówny Smirnow.

Śmiech nasz z tego „kawału" był równie smutny. Bo nie było się z czego śmiać. Mnie przypomniały się słowa Mickiewicza z „Przeglą­du wojska":

„Ach, żal mi ciebie, biedny Słowianinie!

Biedny narodzie, żal mi twojej doli!

Jeden znasz tylko heroizm: niewoli".

Po chwili małomówny Smirnow opowiedział swój „kawał":

- Powiedzcie, koledzy, dlaczego Lenin chodził zawsze w półbucikach, a Stalin w "sapagach" (w butach z cholewami)? A?

Znowu nie wiedzieliśmy, Nie mieliśmy tragicznego doświadczenia Rosjan.

- Bo Lenin każde blotko omijał, aby siebie i innych za bardzo "nie opryskać", A Stalin chodził w "sapagach", bo na nikogo nie zważał, tylko szedł na "pierieboj" przez każde "bajoro" i każdą kałuże i każdego: "chlust! chlust! chlast! chlast!" - każdego opryskał błotem, gównem i krwią naszą czerwoną! Job jewo mat". Swołocz! Sukinsyn!!

Nastąpiło znów ponure milczenie. Potem któryś z Rosjan mruknął:

- Tiepier wy, lejtienant (Teraz na pana kolej, lejtnancie). Nikolenko udał, że nie rozumie. Wzrokiem zgromił towarzysza, że go dekonspiruje, ale dla zachowania pozoru powiedział:

- Teraz usłyszycie kawał, który opowiadał mi nasz lejtnant.

Stalin i Gitler (Hitler), dopóki się przyjaźnili, spotkali się w pewnym zameczku i założyli się o to, czyj żołnierz bardziej odważny. Na korytarzu stały na straży "sałdaty" hitlerowskie i sowieckie. "Gitler" zwrócił się do pierwszego z brzegu i rozkazał:

- Hans! Skacz z wieży dla chwały "fiurera" i Rzeszy!

- Rozkaz! Tylko napiszę ostatni list do żony, że zginąłem za Fiurera!

- Phii! Taki żołnierz?! - prychnął Stalin. Spójrz na mojego:

- Wańka! Skacz z wieży "za Stalina i rodinu" (za ojczyznę).

- Jest - krzyknął Wańka. Zasalutował i pobiegł do okienka, by wyskoczyć z wieży. Ledwie go Stalin dogonił i przytrzymał za bluzę:

- Ty durak! To była tylko próba. Po coś się tak rozpędził?!

- Jeśli tak dalej mamy żyć, to lepiej od razu z wieży skoczyć!

Sałdat wyrwał się Stalinowi i wyskoczył z wieży. I Stalin wygrał zakład. Tym razem też nie śmialiśmy się, bo to były mądre, tragiczne kawały sowieckie. Ktoś westchnął:

- Aleśmy popadli, co? Jak mówią Polaki: "Wart Mefistofeles Belzebuba, a Stalin wart "Gitlera".

Trzeci dzień "rekolekcji", tj. czwartek 29 kwietnia, zaczął się nieprzyjemnie: kropiło i sypało śniegiem. Nadzorcy "dali nam w kość, bo było nam za wesoło". Rozbili naszą jedenastkę. Tęgich Rosjan i Ukraińców zabrano do dźwigania jakichś ciężarów. Kochanego Czecha zatrudniono do reperacji rur i błotników służbowych samochodów, a nas 19-letnich szpiców, tj. Kolę i mnie, z dwoma innymi jeszcze młodzikami z innej grupy, zaprowadzono do lochów zamku Ostrogskich-Zasławskich w Dubnie, ongiś niezdobytej twierdzy nad rzeką Ikwą, i kazano nam cały dzień pompować ręcznie wodę. Kręciliśmy na zmianę, dwójkami, dwa wielkie koła zamachowe. Było to "cholernie" nudne i wyczerpujące, tym więcej po śniadaniu, złożonym z pół kromki chleba. Pilnowali nas "wierni sojusznicy" Niemców, tj. żołnierze węgierscy. Jakieś małe i chude chłopczyny w zbyt długich płaszczach, ze staromodnymi karabinami. Nie mogliśmy się z nimi porozumieć, bo tamtejszy międzynarodowy żargon: pan, Herr, ja, nyks, kaput, szajce, gut, was, rauchen - nie pozwalał na nawiązywanie kontaktów. Można było tym Węgrom uciec po drodze przez ruchliwe miasto, ale dokąd. Jedyną atrakcją tego dnia w obozie było przyglądanie się czterem tęgim babom, żonom milicjantów, skazanym za coś na pokutę. Kobiety te wraz z mężami siedziały na kocykach i głośno omawiały podstawowy problem bytu, tj, długość i sprawność męskości. Od czasu do czasu jakaś para wchodziła do pokoiku celem przeprowadzenia omawianego eksperymentu.

W piątek 30 kwietnia nadzorcy zatrudnili naszych fachowców przy naprawie wodociągów ; samochodów, a Zdenek czy Frantisek zaczął robić nawet karierę jako cudowny blacharz. Dostawał nawet "dokładkę" za wykonywaną prace. Tylko nas młodych znowu zatrudniono do pompowania wody w zamku, ale tym razem w towarzystwie młodzieży sowieckiej. Były to trzy pary wychudzonych i żółtych z głodu chłopców i dziewcząt. Ta szóstka była również - jak "nasi Węgrzy" - żywym zaprzeczeniem ideału "sowieckiej młodzieży", na cześć której propaganda sowiecka "piała" superlatywy o jej "moralności, ideowości i tężyźnie". Sami młodzi sowieci pluli na to z pogardą. Nasi obozowi Sowieci, żółci z głodu, przeżyć i rozpusty, ledwie trzymali się na nogach. Próbowaliśmy z ich dziewczętami nawiązać kontakt słowny, ale po pierwszych ich odzywkach nie tylko ja i Bielichow, ale nawet dwaj starsi Ukraińcy, "zahartowani" przecież w posługiwaniu się "naturalistycznym językiem", odskoczyli od sowieckich dziewcząt jak poparzeni. Bowiem język owej szóstki był czymś, co nie było nawet rynsztokiem. Był to sam kał chorej i zdeprawowanej duszy. W ludziach tych obozy zabiły, zdawało się, całkowicie poczucie godności ludzkiej. Budzili oni obrzydzenie ze współczuciem. Podsłuchując rozmowy tych dziewcząt z ich chłopakami słyszało się tylko, wymawiane z cynizmem i flegmą, kilkanaście podstawowych wyrażeń ulicznych. Dziewczęta, przeznaczone do obsługiwania Węgrów, opowiadały bez żenady:

- Liezut na nas. No nie bojsa! My ich sami ...

Dowiedzieliśmy się później, że owa szóstka, rodem spod Charkowa, wywieziona przez hitlerowców z większą grupą młodzieży sowieckiej na roboty do Niemiec, "jakimś cudem" (??) uciekła i przesuwała się solidarnie od obozu do obozu, byle na Wschód, bliżej swoich. Za owo "przesuwanie" płaciło się widać utratą godności. Co ci hitlerowcy, a przedtem stalinowcy z nimi i z nami zrobili?! Po dwóch dobach owa szóstka znowu znikła z naszego obozu. Widocznie przesunęła się znowu na Wschód...

W piątek, po powrocie z pompowania wody, wpadliśmy po południu jakby "spod pompy pod prysznic", bo w naszym pokoju siedziała niemiecka komisja rekrutacyjna, która zapisywała "chętnych na dobrowolny wyjazd na roboty do Niemiec". Pokój nasz byt pełen ukraińskich chłopów, połapanych w okolicznych wioskach. Jeden z członków komisji mówił po polsku i zapytał:

- Czy chcecie jechać na roboty do Niemiec?

Ponieważ od stołu komisji dzielił nas tłumek Ukraińców, wiec ja z Kolą i dwoma innymi towarzyszami obozu z olimpijska szybkością uciekliśmy z izby do... zbawczych komunalnych ustępów na końcu obozu. Staliśmy tam w trwodze do zmierzchu. Aż ten sam stary Ukrainiec, który na początku "rekolekcji" informował nas, jak tu karmią, przyszedł po nas i powiedział;

Wertajtesia chłopci. Uże Nimci pojichały (Wracajcie się. Już odjechali?. Niemcy odjechali, ale "z ochotnikami do Niemiec". My raz jeszcze uniknęliśmy tragedii - dzięki łasce Bożej.

Wieczorem, po "sutej kolacji", zebraliśmy się znowu w naszej izbie na kawały. Ale nie sami. Dołączono do nas na nocleg grupę świeżo nałapanych po wsiach ukraińskich chłopów. Koło mnie usiadł jakiś miły kleryk prawosławny, jednolatek. Jako ludzie "wykształceni" lgnęliśmy instynktownie do siebie. A Rosjanie i Ukraińcy sypali kawały coraz "mocniejsze" o poetach i popach, niekiedy tak "trefne", że ja i kleryk, wbrew woli, parskaliśmy śmiechem. Położyliśmy się obok siebie, ja na słowniku, on chyba na brewiarzu. Grzaliśmy się przytuleni plecami, bo w kwietniu na Wołyniu noce zimne, a szyby byty wybite. Kleryk wyjaśnił mi, skąd się tu wzięło tylu ludzi. Na Wołyniu toczyła się wojna domowa, religijna i ekonomiczna. Za Stalina zamykano chłopom cerkwie, jeśli się władzy nie opłacili. Za Hitlera zamykano chłopom młyny, jeśli nie oddali wysokich kontyngentów żywności. Lud tutejszy ukuł kpiące przysłowie:

- Przyszedł odyn Iwan, zakrył cerkwi, przyszedł druhyj Iwan, zakrył młyny. Chłopstwo nie chciało oddawać za darmo swoich plonów. Ratując się przed restrykcjami "młynowymi", chłopi masowo produkowali "żorna", czyli żarna, i mełli w domach mąkę na młynkach ręcznych. Za te "żorna" Niemcy bili chłopów, strzelali, wywozili do Niemiec. Stąd tak dużo znalazło się ich w naszym obozie. Lud tutejszy ułożył zaraz pieśń szyderczą o żarnach i Hitlerze, którą mi kleryk po cichu zaśpiewał:

"Chodyt Hitler nad wodoju, taj nad wodoju, hej! hej!

Nosyt żorna pid rukoju, taj pid rukoju, hej! hej!

Milicjanty pro ce znały, taj pro ce znały, hej! hej!

I Hitlera arestuwały, taj arestuwały, hej! hej!

(Chodzi Hitler nad wodą, nosi żarna pod ręką. Milicjanci o tym wiedzieli i Hitlera aresztowali, hej! hej!).

Kleryk grzał mnie tylko jedną noc, bo na drugą, czyli z soboty na niedzielę, znikł ze swoimi owieczkami. Wywieziono ich czy uciekli?

W sobotę dnia l maja nie popędzono nas do pompowania wody. Za to około południa przyszły nasze matki, moja i Koli Bielichowa, która pięknie mówiła po ukraińsku. Pani Bielichowa zaraz przemówiła do obydwu strażników przy bramie i wsunęła jednemu tytoń do ręki, a moja matka drugiemu. Obydwaj strażnicy, ukraińscy "folksdojcze", odwrócili się do nas plecami, a matki podały nam żywność. Znikła wieczorem - zżarta oczywiście. Mamusie pocieszyły nas wiadomością od Schenka, że po niedzieli nas puszczą, bo "strasznie nas potrzebują w HKP". Istotnie, w niedzielę 2 maja nie posłano nas do pracy. W obozie każdy modlił się jak umiał. Wieczorem wysłuchaliśmy z Kolą ostatnią serie towarzyskich kawałów, zaktualizowanych do epoki Stalina-Hitlera. W poniedziałek 3 maja, po obiedzie, który stanowiła zupa-lura, wezwano nas czterech do biura, tj. Kole, "narzeczonego" Andrieja, mnie i Czecha blacharza, którego specjalnie wzywał Lohmeier, bo samochody wojskowe stały w garażach, zamiast jechać na front. Przy wypisie z "łagru" po tygodniowych "rekolekcjach" oddano nam tylko dokumenty, bo cały czas pracowaliśmy i spaliśmy w naszych ubraniach i bieliźnie, które już śmierdziały od brudu i potu. W obozie pozostało jeszcze siedmiu naszych "braci". Trzech zwolniono w następnym tygodniu, a pozostałą czwórkę, tj. trzech Rosjan i Ukraińca - po miesiącu. Ci ostatni tak się "przyzwyczaili" do obozu, wyrobili sobie takie "chody i dochody", że - podobno - nie chcieli wracać do HKP, które też było lagrem, w którym też bito, tylko nie karmiono.

My tymczasem wracaliśmy pieszo owe 4 kilometry z mieszanymi uczuciami: co zastaniemy w domu i jak będziemy żyć dalej. W czasie tygodniowych "rekolekcji" w lagrze przeżyliśmy wiele strachu i nauczyliśmy się dużo prawdziwego życia. Poznało się wielu ludzi dobrych i złych niezależnie od narodowości, Ponieważ był to dzień 3 maja i święto Matki Boskiej wstąpiłem po drodze do kościoła farnego, który przetrwał czasy stalinowskie. Miałem Bogu za co podziękować i o co Go prosić. Od Wschodu i Zachodu zbliżał się do nas pożar wojny, a w środku Wołynia i Ukrainy szalała straszna wojna domowa wszystkich przeciw wszystkim. W drodze do domu i do Matki zdawało mi się, że słyszę jakieś zawodzenie oraz ironiczno-bolesne słowa ludowej pieśni-skargi:

- Chody t Hitler nad wodoju, taj nad wodoju, hej! hej!

Nosyt żorna pid rukoju, taj pid rukoju, hej! hej!

Spis treści

 

6. Zagłada Żydów w Dubnie

 

Faszyzm - czerwony i czarny, sowiecki i hitlerowski - skazał nas wszystkich na zagładę fizyczna i duchową. Jednakowo nas ludzi gniótł i mełł w swoich trybach, w więzieniach i gettach, i w obozach koncentracyjnych. Niewiele różnił się metodami i plugawym językiem. Jedynie kolejność zagłady była rozmaita. Bolszewizm teoretycznie najpierw tępił „burżujów", a więc również zamożnych Żydów, obok Rosjan, Polaków czy Ukraińców etc. Hitleryzm „zała­twiał" („erledgigen"!) najpierw Żydów, następnie słowiańskich „podludzi", a więc też Rosjan, Ukraińców, Polaków etc. Stalin i Hitler, czy­li ukryci pod pseudonimami Dżugaszwili i Schickelgruber, różnili się głównie i jedynie długością wąsów, ale jednakowo byli okrutni i za­dufani w swoją nieomylność! Groźni, fatalni, złowrodzy i ... kabotyńscy! ...

Moi znajomi Żydzi, podobnie jak my Polacy, bali się jednakowo obydwu „firerów". Pisałem już, jak wielu moich szkolnych kolegów, Żydów, wywieźli bolszewicy na Sybir w latach 1939-1941. Teraz Niemcy zapędzili wszystkich do getta na powolną śmieć głodową, ob­rzuciwszy ich przedtem niegodziwymi oszczerstwami i pogardą. Wy­świetlano filmy, w których pokazywano ohydę żydowskiego ciała, pre­zentując tendencyjnie zwyrodniałe okazy starców i kalek, rozebranych do naga, ludzi chorych, zdegenerowanych. „Zapomnieli" pokazać piękne nagie Żydówki i atletycznych młodych Żydów i zestawić ich obiektywnie z cherlawymi (nagimi!) niemieckimi kalekami, starcami, degeneratami i zwyrodnialcami. Ciekawe, kto wtedy wyglądałby bar­dziej na „podludzi"?!

Rozpaliwszy w ciemnych masach pogardę i nienawiść do Żydów, usprawiedliwiwszy się jakby przed światem i przed sobą głównie, roz­poczęli hitlerowcy jawną zbrodnię, czyli eksterminację Żydów naj­pierw w Niemczech a potem w innych okupowanych krajach. U nas w Dubnie, na Wołyniu, stało się to w 1942 roku. W zasadzie Żydów zabijano stale od pierwszego dnia po wkroczeniu do Dubna 25 czerw­ca 1941. Poniżano ich godność, głodzono, grabiono. Niemcy wyzy­skiwali Żydów do granic swojej sprawności organizacyjnej: wyzyskiwali ich siłę fizyczną i zdolności umysłowe. Na przykład najlepszym dentystą w Dubnie był - od czasów polskich - Żyd Kagan. Trudno się było do niego dostać. Leczył i moją rodzinę. Przeżył okupację sowiecką, a za okupacji hitlerowskiej ... też leczył: nas i Niemców. By­ła wprawdzie w Dubnie „Miśka likarnia", tj. Szpital miejski dla pra­cowników, ale tamtejsi dentyści tylko psuli zęby. Spotkało to i mnie. Uciekłem do Kagana, którego z getta sprowadzano pod specjalną opie­ką do jego przedwojennego prywatnego gabinetu (!). Miał tłum pa­cjentów, wśród nich - widziałem - siedzieli oficerowie SS. Musieli czekać w kolejce jak inni (!), ale Kagan leczył też morderców swe­go narodu, zgodnie z etyką lekarską jak każdego z nas i każdego z Ży­dów ... w getcie. Koronę daną mi przez Kagana w 1942 roku miałem przez 40 lat.

Żydów w HKP pracowało około setki. Byli to dobrzy mechanicy, stolarze, lecz najlepsi blacharze. Pracowali chętnie, bo za wykonywa­ne prace i „fuchy" oraz za benzynę zdobywali żywność dla swoich ro­dzin. Dla „dobra Rzeszy" nawet Niemcy ich rzadziej bili, na wet Schenk musiał hamować swoje antysemickie zapędy i rzadziej katować Ży­dów, którzy byli czasem niezastąpieni. Jednak rozpalona nienawiść wy­buchała w masach ciemnoty ludzkiej, która poniżała Żydów w rozma­ity sposób. Zawsze po rannym apelu szliśmy wszyscy razem do warsz­tatów: przodem maszerowali eskortowani Żydzi w kombinezonach z żółtymi opaskami na rękawach i „gwiazdą Dawida" na piersiach i ple­cach, za nimi szli robotnicy polscy, ukraińscy, czescy etc z niemieckim nadzorem. Zawsze coś ktoś Żydom przygadał. W dokuczaniu Żydom specjalizowała się największa ciemnota, na przykład spośród Niemców strzelec Feigl, Uffz. Łatkę i szpicel Werckmeister Ruck. Polacy unika­li tego rodzaju „gierojstwa" i większość Ukraińców także. Ale było dwu lizusów: Jung i majster IV brygady - Szafranśkij.

Ów Jung był to istny kameleon: za cara podawał się za Rosjanina, za polskich czasów udawał „legionistę", za bolszewików był „ukraiń­skim proletariuszem, uciśnionym przez polskich panów", za okupacji hitlerowskiej okazał się „rdzennym Niemcem" i wielbicielem Hitlera, w okresie panowania małp - twierdzili eksperci - przyczepi sobie ogon do tyłka i będzie gorylem. Jung donosił na ludzi, ale Niemcy przeważ­nie go nie cierpieli jako „verfluchtes Schwein", a Żydzi odpłacali mu pięknym za nadobne, gdy nie było świadków. Byli jednak bezbronni wobec publicznej napaści w obecności Niemców. Raz na przykład ukraiński majster Szafranśkij, tęgi mężczyzna, by przypodobać się Ruckowi, zawołał głośno do żydowskiego brygadzisty, równie tęgie­go człowieka:

- Hej, Margulies! Du Hund Hundes Sohn! (Ty psie, synu psa?)

Niemcy i część Ukraińców ryknęli śmiechem solidarnościowym. Margulies, równy siłą Szafrańśkiemu, dałby mu chętnie w zęby. Ale nie mógł. Tylko się skurczył i w milczeniu zniósł obelgę. A Szafrańskiego w nagrodę Ruck poklepał po plecach. W rok później za zgodą tegoż Rucka gestapo aresztowało Szafranśkiego i zakatowało w wię­zieniu nad Ikwą,

Jak pisałem, w mojej grupie I było trzech Żydów: mój jednolatek Auerbach, starszy o kilka lat Kleiner i przystojny Dworec. Z Żydami mojej grupy nieraz dyskutowałem, czasem mówiłem głupstwa, lecz dużo się od nich nauczyłem. Trochę zawodu, lecz głównie myśleć po ludzku. Prostowali moje poglądy, wypaczone przez szalejącą propa­gandę antysemicką, hitlerowską. Aż przyszedł miesiąc zagłady Żydów w Dubnie, tj. w sierpniu 1942 roku. Niemcy bowiem straty swoje na frontach wetowali mordowaniem Żydów na tyłach: na Ukrainie i w Dubnie. Wykopali za miastem trzy ogromne doły i jednego dnia (nie pamiętam którego), a był to dzień upalny, wyprowadzili kilkana­ście tysięcy Żydów z miasta i poprowadzili ich do zbiorowych mogił właśnie przez ulicę Koszarową-Semidubską w pobliżu naszego domu (jeszcze u Kostki), gdzie mieszkaliśmy. Żydzi szli od rana do wieczo­ra, a kilkunastu SS-manów, pijanych oczywiście, strzelało im w poty­licę i spychało z deski w głąb wspólnej mogiły, jak opowiadali zacza­jeni z boku świadkowie. Osobiście widziałem tylko fragment tego po­chodu śmierci, gdy o 13°° wracałem z pracy na obiad przed wyjazdem na kurs maturyczny. Całość oglądała moja Matka, która patrzyła go­dzinami ze zgrozą i opowiedziała mi o tym bardzo plastycznie. Szli starzy i śpiewali uroczyście hebrajskie pieśni Mojżeszowe. Szły ko­biety i matki, które lamentowały przeraźliwie. Szły małe dzieci, upa­dały, a milicjanci ukraińscy i niemieccy żołnierze popychali je kop­niakami. Jechała ciężarówkami komunizująca młodzież żydowska, która śpiewała rewolucyjne pieśni i wygrażała pięściami. Ale NIKT, NIKT z tej masy nie zbuntował się, nie rzucił się na garść Ukraińców i Niemców, którzy wzdłuż Semidubskiej obstawili z dwu stron Żydów. Dlaczego? Co za psychoza strachu i bierności? Nagle powstało zamie­szanie! Ktoś się jednak zbuntował!

Był to 20-letni Niuniek Glicklis, mój znajomy, syn naszej daw­nej gospodyni na ulicy Koszarowej 14, gdzie mieszkaliśmy przed woj­ną. Niuniek był to żarliwy mistyk żydowski. Gdy modlił się w szabes, to nie śpiewał, lecz płakał, lamentował przeraźliwie, rozpa­miętując straszliwe cierpienia przodków w niewoli asyryjskiej, babi­lońskiej czy perskiej. Teraz doczekał się niewoli asyryjskiej w wydaniu hitlerowskim. Niuniek szedł spokojnie, śpiewając po hebrajsku, ale gdy przechodził koło domu swego dzieciństwa, doznał szoku - zwariował! Zaczął biegać wzdłuż ulicy Koszarowej - ze 100 metrów - tam i z powrotem, choć mógł łatwo ukryć się w piwnicach swego ogromnego domostwa. Niemcy i Ukraińcy zgłupieli. Obawiali się, że tłum Żydów zaraz rzuci się na nich i ... Ale świadkiem wypadku był nasz długonogi Schenk, co obserwowała moja Matka z drugiej strony ulicy. Antysemickie wychowanie zadziałało i Schenk, który stał w bra­mie wejściowej do HKP, przez nikogo nie przymuszony, sam, z wła­snej woli (a może był to instynktowny „przymus nieodparty?") rzucił się pędem za szalonym Niuńkiem, dopadł go, uderzył pięścią w kark i zwiotczałego chłopaka rzucił pod nogi milicjantom. Ci „postawili Niuńka na nogi" i młody Żyd poszedł już pokornie do grobu wraz z ca­łym swoim narodem ... Od tego czasu, my pracownicy z grupy I, ba­liśmy się Schenka, naszego „cichego" brygadzisty. Uspokoił się po „załatwieniu" Niuńka, ale w każdej chwili amok rasizmu mógł wy­buchnąć w nim na nowo.

Żydzi specjaliści przychodzili do HKP jeszcze do października włącznie. Potem ich także skazano na zagładę. We wrześniu Schenk po raz ostatni skatował Dworca, bijąc go „klemą" po twarzy. W przed­dzień ostatecznej likwidacji Żydów w połowie października nasi trzej Żydzi, tj. Auerbach, Kleiner i Dworce pracowali jeszcze w HKP, po­tem ich odprowadzono do getta, ale po 22°° zjawili się u nas. Tego dnia nasi trzej sublokatorzy, tj. Wasyl Kowal (Ukrainiec), Stanisław Bobrowski (Polak), Nikołaj Nikolenko (Rosjanin) przyszli do domu oko­ło północy. Matka kazała mi po kolacji zaraz położyć się spać. Mia­łem nic nie widzieć i nic nie słyszeć. Do naszego mieszkania u Kost­ki wchodziło się przez werandę, po wysokich schodach, która wycho­dziła na ulicę. Gdy była oświetlona widać było z ulicy całe nasze miesz­kanie. Dnia tego matka zgasiła światła na werandzie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że wszystko było zorganizowane konspiracyjnie przez moją Matkę, małą, dzielną wdowę. W razie wpadki ona jedna miała ponieść konsekwencję, czyli śmierć za pomaganie Żydom. Mnie jako jedynaka chciała wykluczyć, żebym mógł przysięgać, że nic nie wiem i nie widziałem. Już w pracy zauważyłem, że Auerbach, Kleiner Dworec byli znacznie lepiej ubrani niż zwykle. Mieli na sobie moce buty, ciepłe spodnie i kurtki, a na nich kombinezony „z gwiazdą Dawida". Czyli byli już gotowi do ucieczki. Wieczorem młodzi Żydzi wymknęli się z getta: każda grupa poszła w innym kierunku do innego znajomego. Do nas przyszli ci trzej tak, jak byli ubrani już w HKP, tylko mieli na sobie ciepłe kożuszki i małe plecaki na żywność a może i na krótką broń. Wemknęli się „po cichu" przez ciemną werandę i mój pokój przechodni, wprowadzeni przez Matkę do kuchni, gdzie czekała na nich ciepła kolacja. Widziałem ich sylwetki przez przy­mknięte oczy i dalej „chrapałem". Matka nakarmiła ich, ogrzała i widocznie dała im coś pieniędzy, bo usłyszałem jej słowa: „Więcej nie mam". Nie przyjęła od nich złota (złote ruble carskie). Natomiast ich pouczyła:

Złota nie chcę. Ono was zgubiło. Schowajcie je dobrze przed ludź­mi. Bo za złoto niejeden wydał ojca i brata. Ostrożnie ze złotem!

Podziękowali i wyszli. Matka na odchodnem prosiła:

Cicho idźcie! Nie zbudźcie syna! Mam tylko jedno dziecko. Nie mówcie nikomu, żeście tu byli. A jak dostaniecie się na polską stronę (uciekali do Generalnej Guberni), to dajcie znać. Będę się modlić za was. Bóg jest jeden.

Odeszli w ciemną noc. I słuch o nich zaginął... Pozornie. Po ich odej­ściu Matka, która wiedziała, że nie śpię, powiedziała mi:

Goście poszli. Śpij spokojnie. Nie zdradź się.

Następnego dnia w HKP w mojej grupie szeptali Polacy. Kiedy wszedłem młody Socha spytał mnie znienacka:

Byli u ciebie?

Nie! - zaprzeczyłem.

A kto? Ha! Widzisz, już się sypnąłeś.

Okazało się, że ja nie umiem kłamać, dlatego Matka całą akcję pomocy Żydom przeprowadziła konspiracyjnie. Okazało się też, że cała trójka odwiedziła po drodze na dworzec (z pięć kilometrów przez Surmicze) jeszcze Sochę i pana Stefana, którzy też ich poczęstowali i wypili po jednym. Wtedy Kleiner czy Auerbach wygadali się, że byli już u Koskowej. Nikt nikogo nie wydał. Nasi trzej Żydzi ocaleli, tj. dosta­li się do Złoczowa, skąd przesłali na moje nazwisko (przekręcone!) kartkę pocztową z datą Złoczów 17.12.1942. Kartka została napisana ręcznie czerwoną kredką na adres: W. Pan Lusik Kosak (!), Dubno/Wołyń Surmicze. Wojskowe kino (którego już dawno nie było!). Bez uli­cy i numeru! Należało podać: Karol Kosek. Ale kartka doszła. Widocz­nie byliśmy dobrze znani w Dubnie. Jako nadawcę podano nazwisko znane w HKP: Michalczuk Mikołaj. Złoczub (ruskie: w) Galizie, ul. Rynek No 17. Przytaczam tekst kartki z typowymi dla Żydów błęda­mi:

Drogi przyjacielu Kosak piszę cię że jesteśmy Bogu dzięki zdrowi. Pracujemy w Złoczowie jako szoferze, pisz mnie kolega co porabiasz i czy jesteś zdrowy specjalnie ukłon dla mamusie (ruskie: u) ukłon dla wszystkom koledzy. Kosak jeżeli pracuje jeszcze z tobą Bogatynob (ruskie :w) zapytaj go co porabia moja żona. „Bądź zdrów. Czekam na odpowiedź." (ostatnie zdanie tj. pytanie o żonę, to był kamuflaż)

Odpowiedzi nigdy nie posłałem, ponieważ Matka nie doręczyła mi kartki, aby nasza korespondencja nie wpadła w łapy gestapo czy SD. Nieraz potem wspominałem, nawet na lekcjach polskiego, moich ko­legów żydowskich i pytałem: czy ocaleli. Może żyją gdzieś w Izraelu czy USA. Jakże chciałbym ich pozdrowić. Ja mam dziś 67 lat, oni od 70-75 lat. Auerbach, Kleiner i Dworec. Kartkę tę znalazłem w papie­rach rodzinnych po śmierci Matki 1984 roku. Matka skrupulatnie po­segregowała całą korespondencję. Są w niej paczki: „Listy z Sybiru" (od Polaków) i „Listy od Żydów" z okresu okupacji niemieckiej.

To nie są „rewelacje" polityczne, lecz rewelacje życiowe, codzien­ne rewelacje „wielkiego i dobrego serca" mojej Matki, jak piszą do niej Polacy z Sybiru i Żydzi z ukrycia, rewelacje spraw, o których często nie miałem pojęcia, którymi moja Matka przede mną się nie chwaliła, aby mnie ocalić. Poznałem teraz Jej wielki charakter. Sama stale mnie ostrzegała, abym milczał i nie narażał się, ale ona po cichu stale nara­żała się. Jeszcze przed „likwidacją", czyli przed wymordowaniem Ży­dów, widziałem, jak w porze obiadowej wybiegali z naszej werandy ja­cyś Żydzi z HKP, coś wynosząc lub przynosząc. Dwu lub trzech naj­więcej. Wybiegali szybko, jakby chcieli, abym ich nie widział. Matka bowiem surowo przestrzegała „konspiracji": nie afiszować się, jak naj­mniej szumu i gadaniny. Brała od nich coś na sprzedaż, dawała im żywność czy pieniądze, ale „interes" nie szedł tak dobrze, jakby to sobie bracia izraelscy życzyli. My sami przecież nic nie mieliśmy. W HKP zarabiałem półtora karbowańca tygodniowo (na bilet do kina), a po po­łudniu jeździłem rowerem na maturyczne kursy. Jednak Matka poma­gała ludziom, ile mogła. Bo nawet czasem jakiś sowiet do nas wpadał.

Po Żydach zachowały się w paczce tylko cztery listy od dwu nadaw­ców od jakiegoś Binsztoka i od Jedlina. Są to listy od listopada 1942 do końca marca 1943, czyli z okresu Stalingradu. Listy były doręcza­ne Matce z miejsc ukrycia Żydów w pobliżu Dubna nie przez pocztę, lecz przez zaufanych. Z treści listów wynika, że są to resztki bogatszej korespondencji, która albo została przez Matkę zniszczona jako kom­promitująca, albo uległa zagubieniu w ciągu 50 lat i w czasie podróży z Dubna przez Kraków do Bielska - przeszło tysiąc kilometrów.

Po Binsztoku zachował się jeden list, pisany ołówkiem kopiowym na kratkowanej na ukos kartce, wyrwanej z zeszytu sowieckiego, po­plamionej od palców, zabrudzonych oliwą. Po lewej stronie jest adres: „Do Pani Kossakowej 23 III 1943 r". Po prawej stronie jest list wła­ściwy: „Do Pani Kossakowej 29/III 1943 r.

„Ja bardzo pani proszę z tym panem przesłać mnie ten letni płaszcz wierzchnią koszulę i kołnierzyka. Dotychczas mnie nie trza było ale teraz jestem w krytycznym momencie i bardzo trudno z środkiem ży­cia, więc bardzo proszę załatwić z tym panem a jak Pan Bóg da dobre­go czasu to jakoś pani odwdzięczę. Jeszcze wtenczas zostało się z ja­kiś 30 marek za inne rzecze, z góry dziękuje i zostaje z poważaniem. Żeby pani była pewna że to ja blacharz Binsztok, Buka (?) to daję znak że my zawsze masło nosili w kociołku co był tajny dno. Binsztok By­ka (?) co pracował w HKP". (Czy to ruskie: u?)

Znałem tego blacharza z warsztatów HKP, ale nie wiedziałem, że nazywa się Binsztok. Był to wysoki, ascetyczny mężczyzna, około trzydziestki i miał „złote ręce": dwoma drewnianymi młotkami potra­fił w ciągu godziny wyklepać najbardziej zgnieciony błotnik, że wy­glądał jak nowy.

Drugi adresat, Jedlin, miał chyba polską maturę, bo znał Mickiewi­cza i „Ludzi bezdomnych" Żeromskiego. Znał też język rosyjski, bo czasem cytuje coś, czasem przez pomyłkę używa liter greckich. Jedlin pisał do Matki w imieniu własnym i jakiegoś rodaka o nazwisku Bajcz, który raz podpisał się w liście literami rosyjskimi. Pierwszy list jest bez daty (ale z listopada 1942), ale z mottem z „Ludzi bezdomnych" Żeromskiego: „Człowiek jest to rzecz święta, którego (!) nikomu krzywdzić nie można". Drugi list posiada datę 25-XI-1942. i nawiązuje do pierwszego. Obydwa są napisane fioletowym atramentem na liniowanych kartkach, wyciętych z zeszytu i wyrażają dla Matki wdzięczność za przesłane pieniądze oraz proszą o dalsze lub o towary czy rze­czy. Trzeci list napisała Matka na kawałku żółtawego papieru pakun­kowego bez daty i miejsca i bez podpisu, jedno zdanie:

„Posyłam litr nafty i litr oleju - gotówki nie posiadam".

Na odwrocie tej kartki jest list Jedlina z 9-II-1943r.:

„Litr oleju i nafty otrzymałem, za co z głębi serca dziękuję, oraz uprzejmie proszę w dalszym ciągu wypłacać moją należność, tak jak dotychczas pieniędzmi albo produktami. Zresztą jak Pani wygodniej. Zrobiłem przerwę ze względu na to, że nie nadarzyła się okazja jazdy do Dubna. Okazicielowi niniejszego świstka wręczyć wyżej wzmian­kowane rzeczy.

Jedlin (w podpisie dwie litery ruskie)

P.S. Zwracam Pani butelkę od oleju."

Listy od Jedlina też przekazywał zaufany „okaziciel", który znał miejsca jego ukrycia. Korespondencja na tych zachowanych listach urywa się. Ile jeszcze ich było. Ilu Żydom Mama pomogła, nie wiem. bo się tym nigdy nie chwaliła i nie zwracała się też do rządu Izraela z jakimikolwiek roszczeniami za wyrządzone przysługi izraelskim bra­ciom w naszym wspólnym Bogu - Jehowie. Odeszła jak żyła, cicho i skromnie dnia 17 lipca 1984 i leży pochowana na cmentarzu w Bielsku-Białej w grobowcu rodzinnym Kolbrów, pięć rzędów od grobu Wojtyłów, dziadków naszego papieża Jana Pawła II, z którym praw­dopodobnie - jako górale - jesteśmy spokrewnieni przez rodzinę Mat­ki: Kolbrów i Lenartów.

Spis treści

 

7. „Bellum omnium contra omnes", czyli wojna domowa na Kresach

 

Pierwsze sporadyczne wystąpienia Ukraińców przeciw Polakom rozpoczęły się już po wybuchu wojny l IX 1939, szczególnie gdy do­szły na Kresy wiadomości o klęskach wojska polskiego w walce z Niemcami i o nadciąganiu „niezwyciężonej Armii Czerwonej". By­ły to wypadki pojedyncze, „porachunki osobiste", jak mówili nasi, za pogardliwe traktowanie Ukraińców przez butnych Polaków. Potem so­wieci uśmierzyli zapędy nacjonalistyczne ukraińskiej prawicy, ale rozpalili w masach „nienawiść klasową do panów", czyli do Polaków. Cały wschód bowiem: Rosjanie, Ukraińcy, Tatarzy etc. - nazywali Polaków „panami" i do każdego człowieka, ubranego lepiej, zwracano się per „pan"

Gdy Kresy zajęli niemieccy „nadludzie", znowu ukraińscy nacjonaliści chcieli zaraz „rizaty" Polakiw albo „Lachiw". Z powodu woj­ny z ZSRR znowu władze niemieckie wybiły im to z głowy, bo całą młodzież ukraińską i polską zapędzono do fabryk wojskowych albo wywożono masowo „na dobrowolne roboty do Niemiec". Ponieważ Ukraińcy kolaborowali z Niemcami, więc ich administracja starała się chronić swoich, a wywieźć jak najwięcej Polaków, co i mnie czekało 31 XII 1941. Pojedyncze napady i mordowania Polaków na całej „Za­chodniej Ukrainie i w Galicji" nasilały się stopniowo. Zaczęły przybierać masowy, zorganizowany charakter po klęsce Niemców pod Mo­skwą zimą 1941/42, a wybuchły pożarem po Stalingradzie i Kursku w 1943. Część Ukraińców wstąpiła do SS Hałyczyny (Galicji). Ci do­konywali jawnie masowych egzekucji na Żydach, potem na Polakach. Wielu Ukraińców było w milicji i w oddziałach „Hiwi", czyli pomoc­niczych. Powstała też samodzielna ukraińska partyzantka, której „legendarnymi" przywódcami, o bardzo złej sławie u Polaków, byli Bulba czy Bandera. Bulbowcy i banderowcy, uzbrojeni oficjalnie przez Niemców do walk z dywersją i partyzantką sowiecką, uciekali w lasy mając zaplecze w sfanatyzowanej wsi. Zorganizowane napady i pale­nie polskich wiosek i miasteczek, mordowanie ludności, zaczęło się w Galicji w 1942, ale pod naciskiem Niemców, którzy musieli mieć bezpieczne drogi dojazdowe na front, tworzące się UPA przeniosło się na Wołyń w 1943 roku. Teraz nie dojechałbym już nocą z Dubna (z kur­su) do domu: nie raz i nie dwa ktoś by mnie zabił. Zdarzały się bowiem wypadki niesamowitego okrucieństwa i bezmyślnego fanatyzmu.

Na przykład we wsi Hirnyki (Górniki) pewien Polak ożenił się jesz­cze przed 1939 z wiejską ukraińską dziewczyną. I było to zgodne mał­żeństwo. Mieli siedmioro dzieci, w tym pięciu chłopców. Żadne z dzie­ci nie mówiło po polsku. Byli to „Polacy na -ski" tylko z nazwiska. Ojciec i dzieci strojem i obyczajem całkowicie upodobnili się do Ukra­ińców. W 1943 roku, gdy na wieś przyszła „banda" (według Polaków) a może „ukraińska włada" (według Ukraińców), zmuszono żonę wy­rzec się męża, a sąsiedzi, szwagrowie i kumy zbiorowo zabili Polaka, zakopali niedaleko domu, w płytkim dołku, złamawszy mu uprzednio kręgosłup. Nieszczęsna żona płakała rozpaczliwie, ale tylko nieco le­piej przysypała męża ziemią. Jeśli natomiast Ukrainiec był żonaty z Po­lką, musiał osobiście zabić żonę. Bardziej gorliwi - wzorem Gonty z „Hajdamaków" Szewczenki - zabijali nawet własne dzieci „miesza­nej krwi". Rasizm dotknął Ukraińców srożej niż Niemców. Podwoił jeszcze swoje barbarzyńskie, zbrodnicze oblicze pod hasłem: „Sława Ukraini". Chłopak ukraiński, który miał chętkę na Polkę, straszył ją po prostu, że może ją nocą zamordować i zdobywał kochankę na jed­ną noc, jak opowiadał mi mój były kolega szkolny Siergiej Nazarewicz, Ukrainiec.

Morderstwo, pijaństwo i rozwiązłość obyczajowa hulały jak w „Ogniem i mieczem". Gdy raz z owym Sieriożą poszedłem z cieka­wości na spotkanie młodzieży ukraińskiej, to Sierioża wprowadził mnie w towarzystwo kłopotliwymi słowami: „To porządny Polaczek, ale „monach" (mnich), asceta w stosunkach z dziewczętami i wódki nie pije". Wszyscy, szczególnie „mołodycie", spojrzeli na mnie z dez­aprobatą: „To po co tu do nas przyszedł ?" Musiałem szybko opuście to towarzystwo.

Szowinizm ukraiński zabijał też tolerancyjnych, zdrowo myślących rodaków. Tak np: jakiś „rizun" - fanatyk zabił po środku Dubna, w biały dzień, mojego dobrego kolegę ze szkoły, Ukraińca o nazwisku Kuszlinśkij, który był świetnym matematykiem i mógł być chlubą Ukra­iny. Kuszlinśkij pochodził z ubogiej rodziny i był jedynakiem. Czym naraził się „bandzie", nie wiem. Przypadkiem dowiedziałem się o je­go śmierci i poszedłem na pogrzeb do cerkwi, potem na cmentarz, wreszcie do domu na stypę. Rodzice byli rozżaleni i może wzruszeni, że jakiś Polaczek, kolega, modli się dobrowolnie za ich dziecko, ale zarazem czuli się niezręcznie, bali się, czy ten Polak nie narazi ich na represje ze strony „swoich". A nie były to nieraz płonne obawy. Np. gdzieś w sierpniu 1942 dowódca ukraińskiej milicji w Dubnie, młody Burka, syn starego nauczyciela, którego wszyscy uważaliśmy za Po­laka, aresztował Jana Chudybę, naszego byłego wychowawcę i Kie­rownika Szkoły Podstawowej na Surmiczach, Polaka z Kresów, u któ­rego pracował stary Burka. „Porucznik milicji" Burka celowo potur­bował przy aresztowaniu Chudybę, swego byłego wychowawcę i od­stawił go do więzienia nad Ikwą, skąd kierownik Chudyba nie wyszedł żywy. Wpis Chudyby z dnia 22 XI 1937 mam do dziś w moim pamięt­niku.

W roku 1943 Polacy masowo uciekali z wiosek do miast, gdzie cier­pieli głód, gdy na wsi pozostawili całe gospodarstwa i zapasy żywno­ści. Nie mogli pogodzić się z wygnaniem. Przecież tam ziemia czeka­ła na ich ręce. I wielu mężczyzn wracało po … swoją okrutną śmierć, bo już na nich czekali przyczajeni sąsiedzi! Często sami wyszukiwali w mieście i namawiali do powrotu, by potem bestialsko zabić na pro­gu własnego domu. Miałem przyjaciela z gimnazjum o nazwisku Jan-Iwan Stawińczuk. Był to mężczyzna wysoki, chudy, niezgrabny, nie­śmiały. Podawał się za Polaka „ ze szlachty zagrodowej", która uległa przymusowej rusyfikacji za cara. Takiej „szlachty zagrodowej" było na Wołyniu kilkadziesiąt tysięcy i jej przedstawiciele - jak to stwierdziłem w czasie jednego ze zjazdów owej „szlachty" w Dubnie - le­piej mówili po rosyjsku lub ukraińsku niż po polsku. Mój Jan-Iwan Stawińczuk mówił i pisał dobrze po polsku, ale lepiej po ukraińsku. Polacy go nie przygarnęli, a Ukraińcy odsunęli się do niego i przysię­gli mu śmierć. Stawińczuk podzielił straszny los swojej „szlachty zagrodowej". Nie mógł pogodzić się z wypędzeniem z domu i ze wsi i wrócił „na swoje" - na swój grób: zamordowano go strasznie.

Oprócz ukraińskiej partyzantki nacjonalistycznej działały na Woły­niu liczne partyzantki sowieckie, czeskie, niemieckich osadników i dezerterów oraz ukraińskie bandy rabunkowe. Wszystkie bandy i partyzantki grabiły, gwałciły, paliły, mordowały i wyrzynały się wzajem­nie. Trudno było poznać, kto „swój", a kto „wróg", bo w tamtych stro­nach Polacy, Ukraińcy, nawet Czesi i Niemcy dobrze władali dialektem swoich sąsiadów i ubierali się podobnie. Często różniły ich tylko opaski i czapki, które można było łatwo zmienić w razie potrzeby.

Władze niemieckie w 1943 słabo albo w ogóle nie ingerowały w tę straszliwą wojnę „wszystkich przeciw wszystkim", częściowo z wyrachowania. Niech się obcy wyrzynają wzajemnie, a oni wtedy zapanują. Broni wszystkie ugrupowania miały pod dostatkiem: po zbie­głych bolszewikach, ze zrzutów sowieckich, z zakupów od Niemców lub zdobytej na przeciwniku.

Polacy, żołnierze, podoficerowie i oficerowie, zorganizowali dosko­nale samoobronę, ale mieli największe trudności z konspiracją i zaopa­trzeniem, bo wszyscy ich napadali, szpiegowali i donosili Niemcom.

Niemcy skarg Polaków i prośby o pomoc, o zezwolenie na broń, ignorowali. Polakom chodziło o formalne zezwolenie, bo pod przykrywką koncesji na dziesięć karabinów można było uzbroić stu lub więcej ludzi. Niemiecka obłuda była dla nas równie zgubna jak broń ukraińska. Zdarzało się, jak informowali nas zbiegli z wiosek Polacy, że cała polska wieś miała nielegalnie np. jedenaście karabinów i tro­chę amunicji. Polacy tej wsi w czasie napadu „rizunów" schronili się w murowanym kościele i w budynku strażackim. Bronili się półtorej doby. Następnego dnia przyjechali Niemcy „z odsieczą" licząc, że urządzą wymordowanym Polakom urzędowy pogrzeb. Niemcy przy­wieźli jeden karabin. Nasi musieli się jeszcze tłumaczyć za owe jede­naście karabinów, że „zdobyli je kosami na strzelcach ukraińskich". Niemcy wieś ewakuowali i ... wywieźli na roboty do Niemiec!!... Na Wołyniu powstała słynna 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK, z któ­rą Matka moja miała kontakt bezpośredni, a ja pośrednio jako tłumacz. Niemcy sprzedawali nam spodnie i buty wojskowe za słoninę, mięso i kiełbasę, które dostarczali AK-owcy, znajomi ojca i matki. Ja pośredniczyłem tylko w handlowych pertraktacjach Matki z Niemcami. Nie uczestniczyłem w rozmowach Matki z AK-owcami, by nikogo nie widzieć. Matka znowu chroniła mnie od śmierci.

W 1943 mieszkaliśmy już w domu „Litwińskiego". Było to ogrom­ne pożydowskie domisko, kryte papą. My z Matką zajmowaliśmy najmniejszy pokój o jednym okienku na podwórze, do którego wchodzi­ło się bądź od frontu przez wielki pokój przechodni, bądź od tyłu przez boczne drzwi, wielką pustą sień, starą kuchnię i przez ten sam wielki pokój przechodni, w którym mieszkali teraz nasi trzej mechanicy. Mat­ka zawsze prosiła, żeby przynajmniej Polacy i Ukraińcy wchodzili tylno-bocznym wejściem. Pod żadnym warunkiem Matka nie zgodziła się handlować bronią. Bała się ryzyka i prowokacji niemieckiej. Niem­cy bowiem bronili tylko siebie. Gdy raz jakiś szeregowiec niemiecki wyjechał poza miasto, by pohandlować z Ukraińcami solą i benzyną, to go po prostu Ukraińcy zamordowali i obrabowali. Wtedy Lohmeier wystał „brygadę karną" - dziesięciu żołnierzy, ale jak ci żołnierze zobaczyli na wsi ponad sto luf ukraińskich, wycofali się szybko do miasta. Gdy w marcu 1943 pierwszy raz jacyś „banderowcy" pogro­zili, że napadną na Surmicze i wymordują Polaków, przerażeni roda­cy uciekli na naszą ulicę i poprosili Niemców z HKP o ochronę. W na­szym domu na tapczanach i podłogach nocowało z 15 uciekinierów, przeważnie Jastrzębscy, ze „szlachty zagrodowej". Niemcy zabarykadowali się i na bramie wejściowej HKP zamontowali ciężki karabin maszynowy - naprzeciw naszego domu. Gdyby, nie daj Boże, „ban­derowcy" na nas napadli, to wymordowaliby nas bezbronnych, a Niem­cy daliby jeszcze do nas ognia.

Już w Krakowie (w grudniu 1943), w schronisku Braci Albertynów na Krakowskiej, opowiadał mi pewien Kresowiak spod Łucka swoją, równie tragiczną historię. Uciekał z rodziną do miasta. Zatrzymał się na noc w pustej drewutni. Około 23°° otoczyła ich banda, a herszt krzyk­nął: „Wylizaj!"(Wyłaź). Kresowiak, mężczyzna wysoki i tęgi, zaryzy­kował: rzucił się z gołymi rękami na kilku „rizunów" z góry. Roztrą­cił ich karabiny i uciekł w ciemną noc. Nie dogonili go. Wymordowa­li za to żonę z czworgiem dzieci. Już w Łucku doszła Kresowiaka wieść, że najmłodszy, 6-letni synek żyje i idzie kryjąc się w łanach żyta do miasta na spotkanie ojca. Ojciec wrócił. Zetknęli się razem w życie w połowie drogi (stali z pół godziny naprzeciw siebie, zanim się rozpoznali!!!). Okazało się, że wątły chłopczyk, gdy przyszli ich „rizuny" mordować, wcisnął się między sagi drzewa. Nikt go tu nie szukał i tak ocalał. Zresztą było ciemno. Rano chłopczyk wyszedł przed dre­wutnię, obejrzał zwłoki matki i trojga rodzeństwa. Zobaczyła go kobieta ukraińska. Ukryła w drewutni. Dała mleka i chleba. Zaopatrzyła i wskazała drogę przez żyto do miasta i wołała:

Utikaj! Utikaj dytyno! (Uciekaj! Uciekaj!, dzieciątko!), zanim wrócą „rizuny" i zabiją!

Rozmawiałem z tym ojcem i jego bladym, przestraszonym synkiem.

 

W czasie takiej wojny domowej siedziałem w niemieckim obozie koncentracyjnym (25.04-3.05.1943). Po wyjściu z obozu pracowałem dalej w HKP i zacząłem pisać na żywo pamiętnik od 15.8.1943 do 11.11.1943. Przepisuję go niemal w autentycznej wersji, wprowadzając czasem małe skróty.

Dubno, dnia 15.08.1943

Przeczytałem świeżo „Konrada Wallenroda". Ja też pragnę zostać

wielkim pisarzem i wodzem polskiej armii, by ocalić swój naród. Ale

muszę się wiele, wiele kształcić. Muszę kształcić swój charakter i żelazną wolę.

Czytam teraz pracę W. Lutosławskiego: "Nieśmiertelność duszy", czyli wprowadzenie do metafizyki.

Dubno, czwartek wieczór, 19.08.1943

„Wczoraj „Deutsche-Ukrainische Zeitung" poinformowało, że 17 VII 1943 o godz.  6 rano ostatnie oddziały niemieckie opuściły Sycylię po 6-tygodniowych walkach z wojskami anglo-amerykańskimi. Dzi­siaj rano Hptm. Lohmeier spytał mnie, czy umiem wyliczać kubaturę desek. Gdy dałem twierdzącą odpowiedź, powiedział mi, że pojadę do Smygi. Mamie nic o tym nie mówiłem w czasie obiadu i o godz. 1315 wyjechaliśmy w 14 ludzi z karabinami (6 cywili i 8 żołnierzy) z Lohmeierem na czele. Nasza wyprawa po deski odbyła się bez przygód: bandytów nie było, nie daliśmy żadnego strzału. Wróciliśmy do HKP 631 o godz. 1745.

O godzinie 1830 zauważyliśmy z domu (sąsiedzi i ja) pożar w Raczynie: majątek i wieś zostały podpalone przez banderowców".

Ten lakoniczny zapis ukrywa dramatyczne momenty, które zachowałem w pamięci. Smyga było to osiedle robotnicze. Mieścił się tam sławny tartak, który produkował wyroby drzewne przed wojną, np. parkiety na eksport. Smyga leżała około 20 km na południe od Dubna w kierunku Krzemieńca. Mieścił się tam - podobno - jakiś sztab ukraińskich partyzantów, którzy ukrywali się w tamtejszych gęstych la­sach. Do Smygi jechało się tylko przez owe lasy. Do tego Lohmeier przeznaczył na wyprawę 4 ciężarówki: dwie na benzynę i dwie na owe „cholerne Holzgazy" napędzane gazem drzewnym, które często się psuły i stawały. Gdyby w drodze który „Holzgaz" stanął, to grupa na­sza byłaby rozbita i w razie napadu nie mogłaby się ani bronić, ani uciekać. Wyjazd ten wyglądał jak wyprawa wojenna na pewną śmierć. Ukończyłem już 18 lat, ale nie umiałem (i nie umiem) strzelać. Mimo to poprosiłem Feichta, aby mi dał i załadował karabin, by chociaż zgi­nąć jak mężczyzna w walce z bronią w ręku. Moja bladość i determi­nacja była tak wielka, że Feicht spełnił moją prośbę. Pojechałem z ka­rabinem jedyny raz w życiu!. Ze mną jechał też pan Stefan i czterej Ukraińcy, którzy zaraz położyli broń na podłodze, aby ktoś z bandy nie zobaczył, że mamy karabiny i nie usiłował ich zdobyć. W 14 osób i tak się nie obronimy tym więcej, że nasze „Holzgazy" dwa razy sta­nęły w lesie. Dojechaliśmy spokojnie. W Smydze - z rozkazu Lohmeiera - robotnicy pobierali deski z tartaku, potrzebne do naprawy wo­zów ciężarowych, a ja musiałem notować rozmiary desek (długość, szerokość, grubość) by potem w domu wyliczyć ich kubaturę, czyli sprawdzić czy nie oszukano nas w tartaku. Moja robota była zbędna, gdyż w nowoczesnych tartakach jak Smyga w biurach handlowych by­ły gotowe szablony z wyliczoną kubaturą każdej deski. Powiedzieli mi o tym Polacy w Smydze, ale Lohmeier - jako mieszczuch - o tym nie wiedział. Trzy dni obliczałem potem kubaturę. „Oszukali nas" poni­żej ćwierci metra sześciennego. Wyjaśniłem to Lohmeierowi i na na­stępne „wyprawy deskowe" nie zabierano mnie.

Dubno, niedziela 22.08.1943

„Mama kombinuje wyjechać stąd razem z Kamińskim. Niemcy prowokacyjnie oskarżają, że Polacy są dowódcami band ukraińskich. Pożary polskich wsi widać co noc. Czytam „Historię Polski" A. Lewickiego, rozdział o tworzeniu się państwa polskiego w 1920 r., o najeź­dzie bolszewickim i o „Zachodniej Ukrainie" oraz o jej okrucień­stwach, podobnych do dzisiejszych. W piątek tj. 20.08.1943 dowiedziałem się, że w Wołkowyji jest ukraiński sztab i „szkoła podchorążych". Wczoraj, tj. w sobotę 21.08.1943 nasi robotnicy jeździli z Lohmeierem, do lasu po drzewo koło Iwaninicz i spotkali pięciu chłopów z karabi­nami, którzy na widok Niemców uciekli."

Dubno, niedziela 29.08.1943 (4  po południu)

„Dzisiaj rano poszedłem do kościoła na 7°°. Byłem do spowiedzi i do Komunii. Po powrocie pracowałem w HKP od 10°° -12°° i pisa­łem listę płacy. W domu czytałem dalszy ciąg o „Nieśmiertelności duszy" Lutosławskiego. Sprawa trudna dla mnie do zrozumienia. Dzisiaj na­si ludzie mieli znowu jechać do Smygi, ale z powodu deszczu i złej drogi wrócili się.

„Wczoraj 28.8.1943 (sobota) nasi robotnicy jeździli do lasu w Iwaniniczach. Podróż odbyła się bez wypadku. Dowiedziałem się, że na dro­dze do Krzemieńca na 60 Niemców napadło 2000 Ukraińców, którzy zostali ciężko pobici. W poniedziałek (23VIII) paliło się w Raczynie (czeska wieś).

We wtorek (24.08.1943) wrócił z urlopu Wasyl Kowal, z domu, ze swojej wsi rodzinnej koło Równego. Opowiadał mi o niszczeniu polskich wsi, o pomordowanych i popalonych ludziach. Np. jedna dziewczyna, Polka, dwa dni leżała ranna o parę kroków od ukraińskiej chaty i nikt nie przyszedł jej z pomocą, aż przyjechał samochód z Równego i za­brał ją do szpitala, gdzie zmarła z upływu krwi. Kowal opowiadał, że on był w niebezpieczeństwie, gdy nocował u znajomych w ukraińskiej wsi. Przyszli po niego, zamaskowani, jako znajomi „chłopcy", przed którymi w porę uciekł. Na Niemców i na cywili, którzy jechali na żniwa, napadli Ukraińcy i kogo złapali, zabili i obdarli. Zabrali broń amunicję, następnie uciekli.

Kowal opowiadał też o bohaterskich walkach i odwrotach Polaków, przypominających mi sceny z „Ogniem i mieczem", choć Kowal tej powieści nie czytał. Na przykład gdzieś między Równem a Łuckiem leżała wieś, a raczej osiedle Przemysłowe, Pańska Dolina, licząca kilka tysięcy Polaków, zatrudnionych w kamieniołomach. Polacy dłu­go odpierali ataki banderowców, wreszcie spakowali mienie i rodziny na wozy, okute i połączone łańcuchami, i wycofali się w stronę Rów­nego. Ten ciężki odwrót trwał około tygodnia. Polacy cały czas odpie­rali i gromili wielotysięczne oddziały „rizunów", aż dotarli do zbaw­czego miasta. Kowal, sam osiłek, opowiadał mi te wydarzenia z praw­dziwym homeryckim podziwem dla odwagi i tężyzny fizycznej Pola­ków, których znał w swoich stronach.

W mieście Równem widział znowu Kowal, jak Niemcy zwozili po­za miasto ludzi i rzucali ich żywcem w ogień, nie patrząc na wiek i płeć. Na wioskę Volksdeutschów, w której mieszkają przybrani rodzice Ko­wala, był dwa razy ukraiński napad, który odparto dzięki posiadanej broni i pomocy wojska, które zniszczyło bandę, liczącą około 500 lu­dzi.

We wtorek w nocy (24.08) około 21°° znowu wybuchł pożar w Mirohoszczy, w czeskiej wsi. Widziałem puszczane rakiety, wzywające pomocy.

W środę (25.08) powiedział mi jeden sowiecki szofer, że widział w kościele trupy siedmiu pomordowanych Polaków, którzy jechali na swoją wieś po snopy. Tegoż dnia w środę był próbny alarm w Dubnie i na Surmiczach. Ludzie wystraszyli się bardzo.

W piątek (27.08) o 5°° rano nasi pojechali do Krzemieńca po wap­no. Wrócili bez przygód, tylko bardzo zmęczeni. Te wieści, że w Krze­mieńcu są już bandyci, okazały się nieprawdziwe. Prawdą jest jednak, że naokoło Krzemieńca nie została już ani jedna polska rodzina żywa. Natomiast nasi znajomi z Ziukowa pod Dubnem opowiadali nam, że dziesięciu Polaków wojskowych, osadników, zaczaiło się i napadło w jakimś jarze na sztab ukraiński, który z bronią i kancelarią przeno­sił się do sąsiedniej wsi. Napad się udał. Wielu zabito, zdobyto sporo broni, amunicji i dokumentów. Mama myśli poważnie o wyjeździe.

Dubno, wtorek 7.09.1943. (5 po południu)

„Jestem chory. Miałem z soboty na niedzielę początki czerwonki i wysoką gorączkę. Byłem w piątek w przychodni wojskowej, pod któ­rą podlega HKP, ale sanitariusz nie chciał ze mną mówić i odesłał do domu z opinią „gesund" (zdrowy). W sobotę moja Mama poszła wprost do niemieckiego lekarza, uzbrojona w kilka słów: „Sohn, krank, niks. Arbeit, Urlaub" oraz dała mu z góry dwa mocne „argumenty": butelkę samogonki jako „vodka" i kilo dobrej kiełbasy. W niedzielę przyszedł do mnie sam lekarz. Zapisał pigułki, dietę i zwolnienie z pracy do przyszłej niedzieli! Lepiej mi! W sobotę, niedzielę, poniedziałek i wtorek niemiecka żandarmeria zaprowadziła do „łagrów" masę chło­pów ukraińskich, połapanych w pobliskich wioskach. Wczoraj w no­cy, tj. w poniedziałek 6.09.1943 był „sądny dzień" w Bortnicy, małym miasteczku. Ukraińcy napadli niespodziewanie na polską ludność. Niemcy, stojący tam garnizonem, zamknęli się w murowanym budyn­ku i nie przyszli Polakom z pomocą. Podobno jutro, tj. w środę, 8.09.1943 ma się odbyć pobór na roboty do Niemiec ośmiu roczników : 1920-1927.

Muszą iść wszyscy bez wyjątku! Co będzie ze mną? Czy uda się nam wyjechać z Mamą do Polski? Tomasz K. wrócił ze Lwowa i opo­wiadał, że tam warunki życia są dużo lepsze niż u nas.

Dubno, czwartek  9.09.1943 (15°° po południu)

Z moim zdrowiem lepiej. Sprawa wywozu młodzieży jeszcze nie jest jasna. Mam nadzieję, że HKP nie da nas wywieźć. Nasz Hptm. Lohmeier jest w Złoczowie od trzech dni i podobno nie wróci. Wczo­raj był napad na Podhorce. Ukraińcy spalili dwór, w którym miesz­kali Polacy.

Dzisiaj od pewnej starej kobiety ze Starej Huty, którą spalili Ukraińcy, dowiedziałem się o szczegółach napadu „rizunów" na Mizocz. Już podczas żniw Ukraińcy z okolicznych wiosek palili folwarki pol­skie koło Mizocza. Napadali na zarządzającego nimi Niemca, objeż­dżającego folwarki i zabili go niecałe dwa km od Mizocza, gdy jechał z Madiarami. Z miasta znikali kolejno ukraińscy urzędnicy, rzekomo wykradzeni przez bandytów, aż uciekli kierownik i furman straży ogniowej. W mieście było 20 polskich policjantów, ale podzielonych na dwie grupy w dwu odległych stronach miasta. Niemcy i Węgrzy stali oddzielnie. Ponieważ Węgrzy urządzali codziennie pod wieczór strzelaninę, więc gdy zaczął się napad Ukraińców, ludność miasta nie uciekała, chociaż słyszała strzały. Tymczasem mołojcy podpalali ben­zyną domy. Większa część miasta uległa zniszczeniu, przeszło stu lu­dzi spłonęło w ogniu, a mołojcy, zrabowawszy co mogli, uciekli. Na­pad zaczął się we wtorek 31.08.1943, a skończył się w środę rano l.09.1943.

Niemcy nie przyszli Polakom z pomocą, a nawet strzelali do ludzi, którzy uciekali pod ich opiekę na folwark. Polska policja, wystrzelawszy kule, też uciekła. Węgrzy zamknęli się w swoim budynku. Ukra­ińcy więc śpiewając i krzycząc „Sława Ukraini", „smert Lacham!", mieli czas spalić miasto i wymordować ludzi.

Dubno, piątek 10.09.1943 (pół do piątej po południu)

„Z gazety ukraińskiej „Wołyń" dowiedziałem się, że wojska anglo-amerykańskie wysadziły się 4.09.1943 w południowej Italii, na Półwyspie Kalambryjskim. „Obronna walka z Sowietami trwa nadal."

Dzisiaj wieśniak Polak opowiadał mi o napadzie Ukraińców na wieś Dolina i o wymordowaniu Polaków. Ze 190 ludzi uciekło prawdopodobnie 16 osób do Dubna, Szumska i Równego i on z żoną i synami. Ale dzieci (lat 13 i 15) uciekły oddzielnie i są chyba w Szumsku. Na­pad odbył się kilka tygodni temu o świcie po deszczu, zorganizowany przez okolicznych i znajomych chłopów. Z całej wsi pozostały trzy domy. Przeczytałem „Legiony Piłsudskiego", „Bunt legionów pol­skich", „Daszyński-wódz PPS-u" i „Zamach na warszawskiego generała-gubernatora Hurkę".

Dubno, niedziela 26.09.1943

„Wyzdrowiałem i wróciłem do pracy w HKP. Jeszcze czuję się sła­by . W Dubnie panuje teraz tyfus brzuszny i czerwonka. Myślimy o wy­jeździe do Polski, bo bolszewicy zbliżają się. Linia frontu utrzymuje się na linii Dniepru. We Włoszech Anglicy i Amerykanie posuwają się naprzód.

Przedwczoraj została zabita Fabiańska (z Iwania), gdy wracała z po­la do miasta. Wczoraj w nocy znów paliło się w stronie stacji. Wie­czorem odwiedził nas łącznik z AK. Przyjechał do Matki po buty. Przy­wiózł trochę mięsa i słoniny. I podał mi legitymację niejakiego Hryćka Semeniuka z HKP. Znałem go w pracy. Był w II grupie majstra Kle­pacza. Od tygodnia nie zgłosił się do pracy. Podoficer AK wyjaśniał mi: Właśnie zabiliśmy go wczoraj w potyczce pod wsią Wysoką i za­braliśmy jego oryginalne dokumenty.

Dubno, niedziela 10.10.1943 (7 wieczór, czas polski)

„Notuję wypadki między 26/9 i 10.10.1943, które mam zapisane w no­tesie, a który zostawiłem wczoraj w biurze HKP.

Poniedziałek  27.09

Mama moja wracając z pracy z zakładu krawieckiego, zwichnęła nogę na równej drodze. Noga spuchła i odniosłem Mamę do domu na noszach. Leżała w domu przez cały wtorek 28\9, a w środę, z zawiązanym kolanem, poszła do pracy. Noga jednak dalej puchła. Wreszcie w piątek 8.10.1943 zawiozłem Mamę do szpitala Miejskiego i po przeba­daniu, po zastosowaniu jakichś zastrzyków przez lekarzy odebrałem ją w sobotę wieczór (9.10.1943) wraz z zaświadczeniem w języku ukra­ińskim („Dowidka") i zwolnieniem z pracy od 9-20.10.1943, nr 171. W tenże piątek - 8.10.1943 - ponieważ miałem urlop, więc po odwie­zieniu Mamy do szpitala, na jej polecenie, odwiozłem też wyhodowa­ną świnię z dala od złych sąsiadek Berezowskich (z następnego domu), donosicielek, niby „na karmienie" i u zaufanych ludzi zabito świnię potajemnie. Po zważeniu część świni oddałem na sprzedaż, resztę przerobiono na kiełbasy, uwędzono, porobiono porcje słoniny etc., bo mama, mimo choroby, organizuje zamierzony wyjazd do Polski, do czego namawiał ją też niemiecki żołnierz ze Śląska, niejaki Jędrek, który strasznie ściął się z Berezowskimi w niedzielę 10.10.1943.

We wtorek rano, 28.09.1943 dowiedziałem się o strasznym morderstwie, dokonanym przez ukraińskich „rizunów" na ukraińskiej rodzi­nie Sawków w nocy z 27\28.09.1943 r. O całej historii opowiadał nam po­zostały przy życiu 13-letni Wasyl Sawko i Pietrzykowska, Polka, ich była sąsiadka, która kilka tygodni wcześniej uciekła z gospodarstwa (z koniem i krową) i zamieszkała u nas z mężem i córką w ogromnej, pustej dotąd kuchni. Nasz dom na Semidubskiej 22 był oddalony o je­den kilometr od torów kolejowych. Jeszcze dwa kilometry z drugiej strony torów leżało w szczerym polu („na chutorze") wielkie gospo­darstwo Sawków, prawosławnych. Dalej w głębi leżała wieś Górniki (Hirnyki). Daleko po prawej stronie znajdowała się stacja kolejowa i posterunki niemieckie, a ze trzy kilometry po lewej było lotnisko po­lowe, którego strzegło około 50 polskich policjantów, złożonych z Po­laków, którzy ocaleli z rzezi i byli uzbrojeni tylko w karabiny. Sawkowie była to porządna rodzina. Nie „rizuny". Żyli dobrze z Pietrzykowskimi i pomagali nawet uciekającym do miasta Polakom, tj. pozwalali im napoić konie i krowy, dali czasem mleka i chleba uciekinierom. W poniedziałek 27.09.1943 prawosławni obchodzili święto „Czesnyj Chrest" (Świętego Krzyża) i zwyczajem tamtejszym, cała ro­dzina, tj. dziesięć osób, objadła się i „spiła na umór", tak że wszyscy poszli spać po północy prawie nieprzytomni, szczególnie mężczyźni: dziadek, ojciec, dorastający synowie. Po północy napadła na nich ban­da, około 50-u banderowców. Dom podpalili i wszystkich wymordo­wali: kobiety, dzieci i mężczyzn. Pożar było widać na wiele kilome­trów, bo płonęły zabudowania w szczerym polu. Nikt nie ruszył na po­moc. Polscy policjanci oddali ileś strzałów, ale nieliczni i źle zbrojni nie mogli opuścić lotniska, którego pilnowali.

Jednych Sawków zabito uderzeniem siekiery po głowie, innych strzałem z karabinu, dzieciom rozbito głowy uderzeniem o ścianę - za zdradę. Ocalało trzech mężczyzn: 13-letni Wasyl, który dostał po gło­wie tylko obuchem siekiery, gdy jego ojcu „rizun" przerąbał głowę ostrzem, następnie 15-letni brat, który uciekł do piwnicy i „rizun" po ciemku tylko go postrzelił, wreszcie ocalał drugi, 18-letni brat, który wyskoczył na pole i padł w bruzdę ziemniaczaną, ranny w plecy kulą. Oczywiście wszyscy trzej bardzo krwawili i udawali trupa. Gdy dom płonął, Wasyl jakoś wyczołgał się i schował w jakiejś szczelinie. Roz­bitą głowę Wasyla 13-latka, leżącego na wozie przed moim domem, widziałem i przemówiłem do niego kilka słów. Potem siadłem na ro­wer i pojechałem owe trzy kilometry do gospodarstwa Sawków. Wi­działem jeszcze dopalające się zabudowania i trzy usmażone trupy oj­ca, matki i małego dziecka: mięso ludzkie było czerwone, kończyny rąk i nóg -zwęglone, odpadłe od ciała.

Dubno, czwartek  30 września 1943

„Na polecenie Uffz. Feichta starszy strzelec Buresch ułożył mi chlubne „Zaświadczenie pracy" w HKP (31.12.1941-30.9.1943), który podpi­sał Lohmeier, bo, wbrew przewidywaniom, wrócił ze Złoczowa do Dubna i dalej kierował „Parkiem". Feicht i Buresch zapewniali mnie słusznie, że takie „Zaświadczenie" („Zeugnis") przyda mi się w przyszłości. Ku mojemu zdumieniu tegoż 30 września około południa Uffz. Münich wręczył mi trzy zezwolenia na broń(!) dla naszych podofice­rów, tj. plutonowych: Siuiwy, Wawrzeńczaka i Strońskiego, pracują­cych w spawalni. Münich kazał mi pójść do warsztatów i wpisać nu­mery broni. Poszedłem i spytałem znajomych, co to za kawał niemiec­ki.

„Przecież nie macie broni". Zapomniałem, że wszyscy trzej byli to starzy rusznikarze. Znaleźli i wyczyścili stare karabiny. Po moim przyj­ściu wyciągnęli ze schowków broń i podali mi numery. Dostali też amunicję. Mogli więc legalnie bronić się w Dubnie przed napaścią bandytów.

Dubno, sobota 2.10.1943 ( 19 wieczór)

„Fatalny dzień. Ledwie plutonowy Wawrzeńczak przyszedł w czwartek wieczorem do domu z karabinem, już w piątek po półno­cy ktoś dobijał się do jego drzwi, by zabrać mu broń. Krzyczał po ukra­ińsku: - „Oddaj Lachu karabin! Budu tebe rizaty!" - był widocznie pi­jany. Wawrzeńczak był to mały suchy człowiek, zniszczony od wą­chania kwasów lutowniczych. Stanął pod drzwiami z karabinem i krzy­czał do napastnika „Odejdź, bo będę strzelał!!" Wreszcie dał ognia przez drzwi na wysokości brzucha, gdy napastnik zaczął siekierą wy­rąbywać deski. Rozległ się wrzask i jęk. Po chwili wszystko ucichło -Wawrzeńczak jednak nie wyszedł na dwór w nocy. Wczesnym rankiem pod drzwiami rozległ się straszny lament żony zabitego, która krzyczała wniebogłosy, że „Lach proklatyj zabił jej czołowika" (mę­ża) . Ludzie i policja usunęli zwłoki i obłudnie krzyczącą kobietę. Pod­oficerowie pobrali broń w ostatnim momencie.

Dubno, niedziela 10.10.1943 ( godz. 23°°)

„Muszę zapisać najpierw, co się zdarzyło wczoraj, tj. 9.10.1943, w sobotę. Otóż w czasie przerwy obiadowej (13°°-14°°) idąc do domu, spotkałem na Koszarowej wóz drabiniasty zaprzężony w dwa wiejskie konie, eskortowany przez czterech polskich policjantów ubranych z ukraińska. Na wozie siedział związany jakiś nieborak, z twarzy po­dobny do Ukraińca. Policjanci byli to sami młodzi ludzie, w moim wieku - 18-20 lat. Jeden z nich poznał mnie. Był to mój dawny kole­ga szkolny. Zapytałem go, dlaczego są ubrani jak ukraińscy chłopi z typowymi dla nich „szapkamy z kozyrkom" (czapkami z wielkim daszkiem). Były kolega opowiedział mi niesamowitą, awanturniczą historię! Jak z „Ogniem i mieczem". Otóż Polacy dostali od władz niemieckich rozkaz, by ująć i sprowadzić do miasta jakiegoś „ukra­ińskiego bandytę", który dał się Niemcom we znaki. Mieli go spro­wadzić ze wsi Górniki (Hirnyki), oddalonej o 10 km od Dubna, czy­li wprost z siedliska i wielkiego zgrupowania banderowców. Rozkaz niewykonalny i nonsensowny. Ale Polacy byli bez wyjścia. Rozkaz! Dobrali więc czterech junaków, którym Ukraińcy wymordowali ro­dziny, przebrali się po chłopsku, wzięli chłopski wóz, uprząż i konie, i jakieś fałszywe papiery. Wszyscy świetnie mówili po ukraińsku dia­lektem wołyńskim. Karabiny ukryli w słomie na dnie wozu, zdjęli polskie opaski i pojechali. Całą drogę mówili, krzyczeli i klęli po ukra­ińsku. W Górnikach zameldowali się „u władzy" jako wysłannicy wyższego dowództwa, którzy przyjechali po Iwana czy Dymitra ze specjalnym poleceniem. Wskazano im dom. Wywołali owego Dymi­tra czy Iwana i ponieważ im nie ufał - porwali go na oczach wsi na furmankę, która już „nawróciła" w stronę Dubna, a furman z drugim kolegą czekali na wozie. Konie mieli świetne. Uciekali jak na filmie. Owego Iwana czy Dymitra ogłuszyli i związali. Potem odstrzeliwali się bardzo celnie pogoni, która ustała, gdy pojawiło się miasto na ho­ryzoncie i jakiś oddział niemiecki na drodze. Gdybym nie widział owego związanego jeńca, którego nasi właśnie odwozili na komendę niemiecką, nie uwierzyłbym w tę historię. Źle, że Polacy i Ukraińcy rżną się wzajemnie, dokonują „bohaterskich" czynów w obcej służ­bie, zamiast łączyć się i walczyć razem z rzeczywistymi wrogami oby­dwu narodów.

Dubno, środa 27.10.1943 (wieczór)

„Po 20 października Mama rozchorowała się na stawy kolanowe i na tarczycę. Zawiozłem ją znowu do szpitala i tam operował jej tarczycę pewien Gruzin, jeniec, sowiecki lekarz w czwartek 21.10.1943. W domu czytałem Mickiewicza: „Konrada Wallenroda" i „Pana Tadeusza" i znowu zapragnąłem zostać pisarzem narodowym. Ale czy mam zdolności? Czy uzyskam możliwości do kształcenia się??"

Dubno, niedziela 31.10.1943 (l00 po południu)

„W czwartek (28.10) Uffz Feicht poszedł do szpitala wojskowego (żółtaczka), a mnie zostawił klucz od soli i zapałek, które mam dla nie­go wymienić na mąkę i tłuszcz. W ten sam czwartek rano przywio­złem Mamę do domu końmi pana Pietrzykowskiego ze szpitala. Szpi­tal dał dwie „dowidki", tj. zaświadczenia, datowane: Dubno, dnia 28.10.1943. Nr 601, zawierające zwolnienie od pracy od 28.10 do 28.11.1943 z powodu operacji tarczycy, oraz rachunek za operację (Nr 602), opiewający na kwotę 340 - karbowańców. Oprócz tego jakąś kwo­tę i coś w „naturze" (kiełbasa, słonina) dała matka lekarzowi gruziń­skiemu. Nie wiem czy tak powinna wyglądać udana operacja, bo Ma­ma jest jeszcze słaba, gdyż przy operacji szyi spłynęło jej dużo krwi. Oprócz tego z ran cieknie ropa przez jakiś mały pryszczyk. Też blizna jest bardzo widoczna. Noga też nie jest zdrowa.

W sobotę 30.10.1943 zacząłem w biurze HKP pisać pracę polityczną na temat: „Przeznaczenie państwa" i ułożyłem 9 punktów: „Co trze­ba, żeby Polska była silna, a Polacy szczęśliwi?"

W niedzielę Mama nie była na Mszy, bo nie może jeszcze chodzić. Na polecenie Mamy po Mszy pytałem znajomych o „piątki", tj. złote 5-rublówki. Nikt nie miał. Wszyscy przyrzekali, że „postarają się."

Dubno, wtorek 2.11.1943 (830 wieczór)

„W niedzielę po południu (31.10) nadymiło się u nas. Otworzyłem okno i mama przeziębiła się. Do dziś leży w łóżku i nic nie je. Tylko zażywa pigułki, poci się i jęczy. Dopiero wieczorem zjadła jabłko. Werkm. Ruck wrócił z Równego i przywiózł pewną wiadomość, że nasze HKP wkrótce wyjedzie. Na razie wielu Polaków i Ukraińców ucieka z pracy: jedni do partyzantki polskiej, drudzy do ukraińskiej. Wielu Polaków wyjeżdża do Polski. Co tydzień Buresch lub Münich dyktu­ją mi „listy gończe" za uciekinierami. Piszę i informuję polskich pod­oficerów w spawalni.

Dubno, sobota 6.11.1943 (630 wieczór)

„W środę Mamie było trochę lepiej. W czwartek spóźniłem się do pracy (zaspałem) i zaraz po przybyciu zostałem zasypany robotą: mu­siałem pisać meldunki z powodu zbiegłych jeńców. Mamie poprawi­ło się. Przyszła do nas pani Bielichowa, Ukrainka, upiekła Mamie pącz­ków i ugotowała koguta, bo nasi sąsiedzi Pietrzykowscy mogą służyć za przykład niezdarności i niechlujności. Otóż w środę (3.11.1943) - wg meldunków czytanych i pisanych przeze mnie - Gefr. Feigl miał noc­ną wartę (18-20) u jeńców i pozornie było wszystko w porządku, tyl­ko około 12-15 ludzi wychodziło i wracało z ustępu. Potem służbę ob­jął Gefr. Witzgall. Przy nim też jeńcy biegali do ustępu lub do ognia piec kartofle. O godz. 21°° Witzgall zagadał się z innym żołnierzem niemieckim, a o 2135 zawołał go jeniec Sental Nikołaj, który podawał się za Volksdeutscha z Sowietów, chciał być zwolniony z niewoli i przeniesiony do Hiwi. Sental powiadomił niemieckich strażników, że brak jest wielu jeńców. Witzgall zarządził alarm. Zbudził pięciu Hi­wi, powiadomił Werkm. Rucka i razem z Feiglem ustalili, że uciekło 16 jeńców, którzy przecięli druty koło ustępu. Zorganizowano pogoń, złożoną z Niemców i Hiwi. Po godzinie pogoń wróciła bez wyników. W czwartek (4.11.1943) przed południem przyjechał z Równego „sędzia", „Rittmeister" Kuring i przesłuchał Feigla i Witzgalla. Tej samej nocy w środę (3.11) uciekło z lazaretu 20 Sowietów (!). Po południu przy­był jakiś oficer z „Heeresstreife" i narobił krzyku za stojące pordze­wiałe karabiny i za nieporządki, bo niemieccy żołnierze z frontu byli bez żołdu, bez butów i w podartych ubraniach. Potem tenże oficer na ulicy Koszarowej aresztował kilku i złapał wóz pancerny, w którym były cztery świnie, „zorganizowane" na wsi przez niemieckich głod­nych frontowców. W czwartek wieczorem (4.11), około 20°°, przyszło do nas z dziesięcioro ludzi, Polaków, by schronić się, bo jacyś Ukraińcy zatelefonowali do budki obok Popielarza, że wszyscy Polacy do dwóch godzin mają się wynieść znad toru kolejowego, a kto zostanie, tego powieszą. Na ludzi padł strach. Wielu Polaków miało służbę nad torem. Powiadomiono o tym stację Dubno, która pozwoliła Polakom usunąć się na noc. Bogu dzięki nic się nie stało, tylko jakąś kobietę aresztowali Niemcy w nocy w budynku Glicklisa Sanika na Koszaro­wej.

Dubno, poniedziałek  8.11.1943 (wieczór)

„W sobotę wieczór Wasyl Kowal opowiedział mi szczegóły uciecz­ki sowieckich jeńców z „łagru" według relacji jeńca Kulikowa. Gdy jeńcy spostrzegli, że kilkunastu z nich brakuje, zrobił się hałas i zbu­dził się ów Sental, który podawał się za Volksdeutscha. Gdy Sental spostrzegł ucieczkę 16 jeńców, chciał zaraz zaalarmować wartowni­ków. Ale Kulikow, siłacz, zagrodził sobą drzwi, nie wypuścił Sentala i spytał dwa razy: „Czy mamy wszyscy uciekać, czy meldować wartownikowi?" Jeńcy byli niezdecydowani: nie chciało im się uciekać, narażać na pościg, głód i śmierć w lesie, ale głuche wieści doniosły, że nadchodząca Armia Czerwona, ściślej NKWD, zabija lub wywozi na Sybir wszystkich żołnierzy sowieckich, którzy poddali się Niem­com, czyli traktuje ich jako zdrajców! Ci, co nie wierzyli tym pogło­skom, chcieli czekać na wyzwolenie, by potem walczyć w armii prze­ciw Niemcom. Ci, co uwierzyli, że mogą być zabici przez swoich ja­ko zdrajcy, uciekli teraz w lasy i tworzyli nowe partyzantki. Pod naciskiem Sentala, rzeczywistego zdrajcy, jeńcy zgodzili się zawołać wartownika. Wartownik stał 100 metrów od „łagru" zamiast przy bramie obozu, bo żył z jeńcami za pan brat i pilnował ich tylko formalnie. Niemiec nadszedł wreszcie, otworzył bramę i podbiegł do dziury w płocie, przez którą uciekło już 16 zdeterminowanych sowietów. Teraz wszyscy jeńcy chcieli uciekać przez otwartą bramę, ale spóźnili się, bo czekali na chorego Kotlarowa, który ubierał się zbyt wolno. Zostali zamknięci i teraz są ściśle pilnowani przez dwu wartowników!

W niedzielę dnia 7.11.1943 pracowałem w biurze od 8°° do 1100. Przed kilku dniami przybył do HKP niejaki pan Kowalski, mecha­nik z zawodu, który przepisał się na „Reichsdeutscha". Człowiek nie­bezpieczny nawet dla Niemców. Z inicjatywy Kowalskiego rozpoczę­to w HKP aresztowania pracowników cywilnych." Ów Kowalski był to zdrajca i łajdak chyba większy niż sam Werkm. Ruck, śmieszny ma­ły człowiek, szpicel, który mówił po rosyjsku. Ponieważ mówił śmiesz­nie, więc przezwano go, od jego porzekadła: „Proklatka". Śmiano się z tych obydwu i bano się ich. Niemcy także. Otóż do południa areszto­wano ukraińskiego majstra Szafrańskiego (tego co najbardziej ubliżał Żydom) i Andrieja Kowalczuka, Ukraińca, który mieszkał naprzeciw nas i pod wpływem agitacji nacjonalistycznej ustosunkował się wrogo do Polaków, a raz nawet w drewutni podniósł siekierę na moją Matkę. Kowalczuk rzucił się na szofera i wyskoczył z taksówki, która wiozła go do więzienia nad Ikwą. Dostał dwie kule od Niemca z eskorty: w no­gę i w potylicę. Zginął na miejscu (na szosie) o 930. Po południu o 1430 byłem na cmentarzu, bo tej niedzieli obchodzimy „Święto Zaduszne", i widziałem jamę, w której był przysypany płytko zabity Kowalczuk. W poniedziałek rano (8.11.1943) Kowalski wypytywał polskich podoficerów, pracujących w spawalni, tj. plutonowych Siuiwę i Wawrzeńczaka, niby po przyjacielsku, co oni wiedzą o ukraińskich majstrach: Klepaczu, Szafrańskim i o naszym Stepaniuku. Polacy, aby ratować ukraińskich kolegów, odpowiedzieli, że tych ludzi nie znają, nie mają z nimi żadnych kontaktów. Co do naszego Stepaniuka, to nawet skomplikowana historia, bo jego matka i żona - to ro­dowite Polki. On i jego dzieci rozmawiali równie dobrze po polsku jak i po ukraińsku. Stali na rozdrożu narodowościowym i nie byli nacjonalistami. Niektórzy twierdzili, że brat Stepaniuka „jest w bandzie", ale tego nikt na pewno nie wiedział. Kowalski, niezadowolony z odpowiedzi podoficerów, przesłuchiwał potem naszego Wasyla Kowala w obecności trzech Niemców: König, Männer i Uffz. Łat­kę. Wręcz spytał: Co ty wiesz o polityce i świecie?" Wasyl zręcznie udał głupka i powiedział, że nic nie wie i nie rozumie albo pytania Kowalskiego wykpił żartem. W południe wezwano Klepacza i Stepaniuka do kancelarii Rucka, aresztowano i wywieziono do więzie­nia S.D. nad Ikwą. Podstępny Kowalski badał również mnie i kazał mi „oceniać": Stepaniuka, Szafrańskiego, Klepacza, Sotniczenka i Kowalczuka. Chciał usłyszeć od Polaków coś obciążającego jego ukraińskie ofiary, aby uspokoić swoje niecne, zaprzedane „sumie­nie". Wiedziałem, że całkiem „wybielić" Ukraińców się nie da, więc powiedziałem, że tych ludzi nie znam, nic o nich złego nie wiem. Stepaniuk - to dobry fachowiec, porządny człowiek, syn i mąż Po­lki. Jedynie Kowalczuk przejawiał nacjonalistyczne zapędy przeciw Polakom. Ale Kowalczuk już nie żył. Takie zeznanie nie spodobało się Kowalskiemu.

Dubno, wtorek 9.11.1943 (830 wieczór)

Dziś przyjechał do HKP wygłodzony niemiecki inż. Bietebeck i na jego prośbę zaraz kupiłem mu kilogram masła i jedną kurę. Chce wię­cej, ale skąd?

HKP musi wyjechać na Zachód w poniedziałek 15.11.1943 r.

Stepaniuk napisał na świstku papieru po polsku list do żony, która przyniosła ten list do biura HKP i mnie wezwano do tłumaczenia. List brzmi: „Kochana Regino, ja siedzę w więzieniu nad rzeką. Staraj się mnie ratować, bo ja jestem niewinny i myślę, że mnie chyba puszczą. Pójdź z Weltą (imię córki) do pana Kowalskiego i do Werkmeistra Rucka, żeby się oni za mną wstawili. Przyślij mi ręcznik i poduszkę. Całuję dzieci i ciebie. Stefan".

W trakcie mojego tłumaczenia nadszedł Kowalski. Wyrwał mi list i przełożył po swojemu (mówił bardzo biegle po niemiecku) z wrogi­mi komentarzami. Obłudnie powiedział żonie - przy mnie ! - że „po­jedzie do S.D. wstawić się za mężem", a do Rucka: „My jemu już wy­stawiliśmy świadectwo, a że jego brat jest w bandzie i on utrzymuje z nim stosunki, to S.D. wie samo". Kowalski kłamał celowo przy mnie, bo było odwrotnie, jak mnie poinformowali uczciwi Niemcy z biura: to sam Kowalski zameldował telefonicznie i na piśmie na komendę S.D. już w poniedziałek, że Stepaniuk ma brata wspólnika w bandzie, po to, aby zgubić porządnego człowieka. Kowalski we wtorek był zno­wu w S.D., lecz co tam mówił, wie tylko on. Kowal mówił mi, że ten „fałszywy człowiek, znowu go dziś nabierał", gdy jechali do S.D. (Wą­sy l szoferował):

- Wiesz Wasyl, że oni ciebie wsypują. Gdy ja spytałem żandarmów, kiedy wypuszczą tych robotników, to oni mnie wyśmiali, etc.

Dziś tłumaczyłem też z rosyjskiego na niemiecki prośbę Sentala, by go wypuszczono z niewoli i przyjęto do Hiwi, bo on jest Volksdeutschem. Może mu się to uda, bo popiera go Uffz. Łatkę („Sental ist tüchtiger Kerl"), no i powiadomił wartę o ucieczce jeńców.

Dubno, czwartek, 11.11.1943. (wieczór, godz. 21°°)

„Dzisiaj posłałem paczkę żywnościową (8-10 kg) dla cioci Zosi Drobek do Dziedzic (włączonych do Rzeszy). Ciotka ma siedmioro dzieci i cierpi głód. Jako Polka na kartki dostaje chleb i dżem. Mama zapako­wała dla swej siostry: kaszę, mąkę, cukier, słoninę, mięso smażone wpuszczone w smalec, etc. Zaadresowaną paczkę (skrzynkę) nadałem na niemiecką ciężarówkę wojskową, która jechała do Katowic. Na proś­bę Burescha przyjął ją niemiecki szofer, żołnierz o godz. 1345. Szofero­wi dałem za to dwa świeże jajka. Zarzucił paczkę z taką ochotą na wierzch wyładowanego wozu, że z rozmachu rozbił owe dwa jajka, które miał w kieszeni! Zaklął tak szpetnie, wyjmując jajecznicę z kieszeni, że prze­rażony popędziłem do domu i przyniosłem mu drugie dwa jajka! Prze­prosiłem i wręczyłem je! To go udobruchało i paczka dojechała nie­tknięta do rąk odbiorcy, tj. do ciotki, o czym nas powiadomiła. Mama chce wyjechać do Polski jak najprędzej, bo chodzą słuchy, że Niemcy będą nas ewakuować: dadzą pół godziny czasu i pozwolą wziąć tylko 20 kg bagażu na osobę. Front się zbliża: Kijów zdobyli Rosjanie, z Ży­tomierza jadą ewakuowani na Zachód. Na Krymie walki o Perekop i Kercz z sowieckimi desantami. Dziś nad Dubnem i nad HKP pierw­szy raz pokazał się sowiecki samolot - przed południem. Mama uma­wiała się w sprawie wyjazdu z sąsiadem, panem Gajewskim.

Spis treści

 

8. Ucieczka z Dubna do „Polski"

 

Pamiętnik „dubieński" urwał się na dacie; 11.11.1943r. Podjąłem jego kontynuację po sześciu miesiącach, tj. 21.6.1944 r. już w Polsce, tj. we wsi Chodów, powiat Miechów, w „Generalnej Guberni", gdzie po ucieczce z Dubna zameldowaliśmy się na „pobyt czasowy". Ucie­kliśmy niespodziewanie, nie chcąc by nas po raz drugi „wyzwalała" Armia Czerwona na krwawiącej Ukrainie.

Matka moja była jeszcze chora po operacji tarczycy. Przeziębiła się, gardło ropiało, kolana puchły, ale zorganizowała wyjazd. Zamó­wiła furmankę u Pietrzykowskiego, omówiła zapłatę z panem Gajew­skim, który miał nas odwieźć do Brodów, tj. poza granicę niemiecko-sowiecką. Spakowaliśmy w worki i walizy ubrania, bieliznę, pościel i moje książki z zeszytami etc. Mama przygotowała też zapłatę dla tra­garzy w walutach: karbowańce, złote, wódka, kiełbasa i słonina. Usta­liła też z Polakami na stacji termin nielegalnego wyjazdu pociągiem z Dubna do Guberni na niedziele wieczór dnia 14 listopada 1943 r. Trudność główna polegała na tym, aby niezauważalnie wymknąć się z domu. Mieszkaliśmy przecież naprzeciw bramy HKP, naprzeciw bu­dynku i biura, w którym pracowałem. Nieraz, gdy zaspałem, przycho­dził po mnie, do mego mieszkania, wścibski Brunner. Mogły też nas wydać zawistne sąsiadki Berezowskie lub „Volksdeutsche" Jungowie. Wszystkim celowo mówiliśmy, że „przeprowadzamy się" na drugą stronę miasta. To samo mówiłem w biurze. Prosiłem Burescha i Brunnera o zwolnienie na poniedziałek 15.11.1943 r., abyśmy mogli się urządzić na nowym mieszkaniu. Brunner - ten szpicel - nie zgadzał się. Na szczęście w piątek 12.11.1943 przyszedł do biura na godzinę Uffz. Feicht, nasz szef, i wyraził zgodę. Szeregowiec Brunner musiał go po­słuchać . Chodziło mi o to, by pościg za mną ruszył jak najpóźniej, wto­rek- środa, gdy będę już gdzieś w głębi Guberni. W ostatnich tygo­dniach bowiem często zdarzały się ucieczki Polaków na zachód i Buresch czy Uffz. Münich polecali mi pisać - ułożone przez nich - „li­sty gończe" do S.D czy do gestapo. Znałem więc procedurę i działa­nie niemieckiej machiny pościgowej, jej mocne i słabe strony.

Otóż nigdy nikogo nie schwytano, bo polskie organizacje zacierały wszelkie ślady za uciekinierami.

Ja pisałem „list gończy" i meldowałem Polakom w spawalni, za kim taki list wysłano. Polacy dziękowali i śmiali się mówiąc: takiego a takiego mogą Niemcy pocałować, bo już dawno odjechał i „zadekował" się w Polsce.

Udało się i nam na oczach sąsiadów i Niemców załadować wóz (!) bagażem i około 18°° wyjechaliśmy sprzed domu i bramy HKP 631 „na nowe mieszkanie", ale do Polski, nie do Dubna. Około 20°° byli­śmy na dworcu. Wóz stanął z boku. Około 2100 spodziewano się po­ciągu towarowego, którego kierownikiem był „znajomy Polakom i ob­robiony" Niemiec. Polscy łącznicy dali znać, gdzie podjechać. Nagle wyskoczyło z dziesięciu mocnych tragarzy, którzy błyskawicznie po­rwali nasze rzeczy z wozu i załadowali je po ciemku w otwarty wagon towarowy. Połowa tych tragarzy to byli dawni moi koledzy szkolni, usunięci z klasy przez władze sowieckie. Matka zaraz opłaciła wszyst­kich żądaną walutą, którą wyciągała z torby pytając, co kto chce: wód­ka, kiełbasa, słonina. Zapłaciła organizatora załadunku i najbardziej sowicie kierownika pociągu, płacąc wszystkimi trzema walutami. Kie­rownik niemiecki umówił się z Mamą, że zwolni, nie stanie (!) przed Brodami, a my mamy w biegu wyrzucić bagaże i sami wyskoczyć na tory i poza wysoki nasyp.

Jechaliśmy w ciemności. Tylko przez uchylone drzwi przenikało trochę światła. Pociąg wlókł się. Czasem zwalniał i przyjmował kogoś lub ktoś „wyskakiwał". Ze dwa razy ktoś nas ostrzelał: nasi czy Ukraińcy? Wreszcie przed Brodami - na zakręcie - pociąg wyraźnie zaczął hamować. Był to znak dla nas. Razem z panem Gajewskim zrzucaliśmy nasze worki i bagaże. Potem wyskoczył Gajewski, za nim moja stara Mama, wreszcie ja. Pozbieraliśmy się. Nikt nogi nie zwichnął. Wspólnie ściągnęliśmy pod wysokim nasypem, rozsypany na setce metrów, nasz bagaż. Świtało w poniedziałek rano 15.11.1943 roku. Byliśmy w Polsce, ale w nieznajomym miejscu na cudzym polu czy łące. Z dala było widać domki. Gajewski poszedł przed siebie. Zapu­kał do pierwszego parterowego domku. Obudził gospodarzy. Na szczę­ście byli to Polacy, którzy nas z miejsca przyjęli. Skombinowali jakiś wóz i przewieźliśmy nasz bagaż wczesnym rankiem do ich domu. Da­li nam nocleg i ciepły posiłek. Nie chcieli żadnej zapłaty: „Dziś wy, jutro może my". Po kilku godzinach snu, umyci, wyszliśmy do RGO, czyli do Polskiego Komitetu Opiekuńczego w Złoczowie, delegatura Brody, by zameldować się, dostać dokumenty i skierowanie, zezwo­lenie na bilet kolejowy i jechać dalej do Krakowa. Tu spotkała nas groźna niespodzianka: Niemcy od 15.11.1943 r. zawiesili działania RGO, czyli Rady Głównej Opiekuńczej, zorganizowanej przez Epi­skopat w Krakowie, tj. przez księdza arcybiskupa Sapiehę. Zawiesili też prawo wydawania przepustek przez Polski Komitet. Za dużo Polaków ucie­kło z Wołynia. Polacy „na górze" jakoś załatwili sprawę z Niemcami. Wydano nam w języku niemiecko-polskim „Bescheinigung Nr 1453", czyli „Zaświadczenie" dla polskich uciekinierów z Wołynia na nazwi­sko Joanny Kosek. Ja figurowałem jako „członek rodziny". Jako da­tę przybycia, zameldowania i wydania dokumentu przez Brody poda­no: Brody, den 15. Nowember 1943. Jako dowody osobiste podaliśmy nasze „Meldekarty", czyli karty pracy moje i Matki.

Musieliśmy czekać kilka dni na wydanie zezwolenia na wyjazd i kupno biletu na pociąg. Teraz było najbardziej niebezpiecznie. O poniedziałek byłem spokojny: nie czekają mnie w HKP, bo „przeprowadzam się". Ale od wtorku zaczną mnie „ścigać listem gończym", a Bro­dy leżą w pobliżu granicy niemiecko-sowieckiej. W środę omal nie doszło do katastrofy: zatrzymał mnie patrol ukraiński z SS-Galicji. Na szczęście szedłem w towarzystwie Matki i naszych gospodarzy, któ­rzy poręczyli, że jestem ich krewnym, który przyjechał w odwiedzi­ny. Tym razem udało się. Nie mogłem jednak bezpiecznie chodzić po ulicy jako obcy młody człowiek. Ale w czwartek otrzymaliśmy zezwo­lenie na wyjazd. Natychmiast załadowaliśmy nasze rzeczy na pociąg i wyjechaliśmy do Krakowa, pożegnawszy najserdeczniej naszych polskich gospodarzy-opiekunów, którym Mama - zamiast pieniędzy - zostawiła jakiś prezent „wdzięczności". Do pociągu załadował nas jeszcze pan Gajewski, który odebrawszy zapłatę, odjechał na „zielono" do Dubna. Spotkałem go po latach w Krakowie; tj. w 1946: on był studentem prawa, ja filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim.

My z Matką 18/19 XI 1943 uciekliśmy z Kresów przez Lwów do Krakowa. Ale kto raz był na Kresach, już od nich nie ucieknie. Do dziś wracają wspomnienia i spotyka się ludzi kresowych.

W Krakowie przez cztery tygodnie mieszkaliśmy w schronisku dla ubogich, wynajętym przez RGO: Mama u Sióstr Albertynek (Krakow­ska 43), ja u Braci Albertynów (Krakowska 47). Warunki higieniczne były okropne: brud, wszy, pchły, żebracy. Ale był dach nad głową, prycza w zbiorowej sali (40 osób), ciepła strawa, bezpieczeństwo i ca­łe Kresy: od Sybiru po Wołyń. Polacy z głębi Rosji opowiadali niesa­mowite historie o systemie sowieckim, przy którym schronisko u Al­bertynów przypominało raj wymarzony.

RGO czuwało i dnia 17 XII 1943 wywieziono nas na furmankach z rodziną Jasińskich (szlachta zagrodowa spod Równego) do wsi Maszków, gmina Iwanowice. Przeprowadzili nas AK-owcy przez posterunki niemieckie. W Maszkowie dostaliśmy z Jasińskimi mieszkanie u gospodarza Fundamenta znowu w betonowej kuchni i pralni - po kurach. Dzięki pomocy RGO w Miechowie dostałem pracę jako „młodszy buchalter" w Odlewni Żelaza Goldkorna w Charsznicy i mieszkanie (mały pokoik) we wsi Chodów 53 u gospodarza Waw­rzyńca Szczepki, który obawiał się nas jako „Ukraińców". W lutym 1944 r. zameldowałem u Szczepki moją Mamę.

W styczniu 1945 r. zostaliśmy - niestety - znowu „wyzwoleni" przez Armię Czerwoną. Ucieczka z Dubna udała się tylko połowicz­nie: znowu dogoniły nas Kresy, uciekinierzy ze Lwowa i Wołynia. I znowu zabrzmiał dialekt kresowy. I znowu przyszła do nas Rosja. Uciekliśmy z łap „nad-ludzi", dostaliśmy się znowu w łapy „anty-ludzi". Ale już w innych warunkach polityczno-ekonomicznych.

Spis treści

 

9. Listy Żydów do Matki autora (rok 1942)

 

List 1

Dzień dobry Pani Kosakowa !

Zapewne mój krótki i lakoniczny liścik zadziwi Pani, lecz wierz mi Pani, że ten surprise z mojej strony jest pisany krwią i łzami i spowodowany powagą sytuacji w jakiej ja i mój towarzysz niedoli - Bajcz znajdujemy się. Jesteśmy na „emigracji", związani wspólnotą losu, z dala od domu, bez rodziny, bez mienia, bez pieniędzy, pędzeni, poniewierani i prześladowani. Subtelna i delikatna dusza polska chyba nas zrozumie, bo zrozumieć musi i uczyni zadość naszej prośbie, gdyż okazaliśmy się godnymi tego. Załatwialiśmy do ostatniej chwili interesa, które opierały się wyłącznie na elementach zaufania szczerości i uczciwości i będą godnie kontynuowane do końca.

Jak wiadomo każdy grosz we wrogiej nam obczyźnie może się oka­zać dla nas deską ratunku. To też uprzejmie proszę okazicielowi niniejszego listu doręczyć nasze skromne należności poniżej wyszcze­gólnione według warunków poprzednio omówionych: 60 M. - niedopłata do koszule 36 M. - 2 litry oleju  172 M.-1/2 kg masła  30 M. –torebka  45 M. - ze ostatnie 2 metry perkalu Bajcza  razem 188 1/2 Marek. Powyższe dane są chyba najwymowniejszym dowodem au­tentyczności 2 osób, które prowadziły interesa z panią, w co bynajmniej nie należy wątpić. Jeśli nie sprawia to trudności, pożądane byłoby wypłacić tę niepozorną kwotę pieniędzmi, a jeśli tak, to załatwić następująco: wypłacić olejem, mydłem, naftą, masłem, zwykłemi pończochami damskiemi, koszulami damskiemi mniej więcej w dobrym stanie, suknią w dobrym stanie, torebką a częściowo można kompletować pieniędzmi. Zresztą kombinować jak dla Pani wygodniej. Podkreślam, iż uprzejmie 2 strona proszę, to nie znaczy wypłacić pod presją, ale ma to być odruch spontaniczny, wypływający ze szcze­rego serca, odruch dobrej woli Polaka, który potrafi czuć i jak powia­da Mickiewicz „być w tej chwili nie ze mną, ale we mnie". Mam wra­żenie, że Pani w imię ideałów chrześcijańskich, religijnych a przede wszystkim humanitarnych, przesyłając tę znikomą, ale tak cenną dla nas sumę, reguluje rachunek sumienia szczerego i zacnego chrześcijanina-Polaka, gdyż ratuje ludzi znajdujących się w super krytycznej sytuacji między młotem a kowadłem za co z góry dziękuję, a dopie­ro przy okazji stokroć konkretniej się odwdzięczę.

W nadziei pozytywnego załatwienia tego pisma, łączymy najserdeczniejszy uścisk dłoni Pani.

Jedlin i Bajcz (Bajcz - literami greckimi).

 

List 2

Dnia 25-XI-1942.

Dzień dobry Pani Kosakowa!

Jako pokwitowanie odwrotne za kwotę 20 M, otrzymałem wyra­żam szczere i serdeczne podziękowanie z głębi serca a jednocześni spostrzegam, że tragedia moja drgnęła subtelną klawiaturę uczuciową Polki, która, pomimo, że mogła kategorycznie powiedzieć- Nie - potrafiła czuć i współczuć wbrew maksymie „syt głodnemu nie bierit" (greckie litery). Jak już wzmiankowałem ten znikomy pieniądz może okazać się dla mnie deską ratunku. Nie jest to gółosłówny i bombastyczny frazes, ale rzeczywista rzeczywistość. Nigdybym się nie upominał o tak drobną sumę, będąc w normalnych warunkach, ale rze­czywistość okazała się silniejszą i zmusza mnie ku temu, gdyż na dro­dze zupełnie nas obrawowano i obnarżono tak, że śmiem wątpić, czy Pani poznałaby nas w tych łachmanach i ekstrawaganckich strojach, jakie my obecnie nosimy. Mam wrażenie że Pani zdaje sobie w zu­pełności sprawę z tego, że człowiek dla ratowania swojej duszy od­daje wszystko co posiada, byle tylko pozostać przy życiu. W takowej sytuacji - co z punktu widzenia psychologicznego jest jasne - ja się znalazłem. A teraz ad rem. Pomięty stan listu i do tego bez daty uczy­nił zagadkową moją egzystencję i słusznie Pani ją zakwestjonowała z punktu widzenia prawnego. List pomięty i bez daty, a więc dawno pisany. Z tego wniosek, że koście nadawcy listu już dawno gniją, a ja­kaś nieznana Pani pragnie go dopiero (-druga strona) teraz wykorzy­stać Takowe byłyby refleksje Pani. Ale de facto przedstawia się rzecz inaczej. Ja chwała Bogu żyję, a najwymowniejszym dowodem tego będzie kilka szczegułów, które poniżej podam i które zdradzają, że jestem przy życiu, albowiem w przeciwnym razie, którz mógłby być tak dobrze poinformowany i wtajemniczony w te najdrobniesze da­ne, jeśli nie ja. Oto szczeguły, sygnalizujące, że jestem przy życiu i chyba są dostatecznie przekonywujące: niebieska wełniana suknia z kamizelką za 250 M, zapłacona jeszcze rublami i markami. A pani postawiła pytanie, czy pochodzi ona z żywej czy martwej osoby. To­rebka skórzana z lusterkiem za którą żądałem 50 M, a później zgodzi­łem się odstąpić ją za 30 M. Kilka par lepszego gatunku pończoch z których jedną parę podwójnych Pani miała zarezerwować dla sie­bie w sumie 60 M. Oto sygnały że żyję i egzystuję. A to, że kazałem wypłacić moją należność pieniędzmi albo rzeczami, to tylko dlatego, że posiadając te rzeczy, mógłbym zawsze je lepiej wykorzystać niż pieniędzy. To też uprzejmie proszę okazicielowi niniejszego listu wrę­czyć moją należność Jeśli nie całkowitą to przynajmniej ratami. Zresz­tą co i jak jest wygodniej dla Pani. Nie pisałbym wogóle, chyba tylko podziękowanie za te 20 M, ale opierając się na tem, że Pani pragnie godnie kontynuować nasze interesa do końca, co można wnioskować z tych słów z których bije dobra wola Polaka „Posyłam 20 M. więcej dzisiaj nie mogę. Proszę o pokwitowanie odwrotnie”, ponownie proszę o przychylne załatwienie ale bynajmniej nie wymuszam pod presją. W nadziei przychylnego załatwienia pisma, uściskam najserdeczniej dłoń Pani.

Jedlin

        

Spis treści    

 

Wstecz: Część I     Fotografie      Strona główna