Karol Kosek
„Od wyzwolicieli zachowaj nas Panie”
Część II
Okres okupacji
niemieckiej 1941 - 1944
1.
Najazd Übermenschów, czyli „nadludzi"
2. Życie codzienne pod okupantem niemieckim
3. Oświata i szkoły w czasie okupacji niemieckiej
5. „Rekolekcje powielkanocne", czyli jak to miło w
„lagrze" było
7. „Bellum omnium contra omnes", czyli wojna domowa
na Kresach
8. Ucieczka z Dubna do „Polski"
9. Listy Żydów do Matki autora (rok 1942)
Przejścia do:
Część I Okres okupacji sowieckiej 1939 - 1941
Niemcy napadli na ZSRR siłą 150 dywizji w niedzielę 22 czerwca 1941 roku.
Zbombardowali najpierw lotniska, magazyny amunicji i będące w marszu jednostki
artyleryjskie. Rozsypali z samolotów miliony ulotek w języku ukraińskim,
rosyjskim, polskim etc, w których głosili, że idą wyzwolić ujarzmione narody z niewoli
bolszewicko-stalinowskiej i wzywali do kolaboracji, do przechodzenia na ich
stronę. Zapewniali radosne, sute życie pod niemieckim niebem. Słowem „raj
niemiecki" po „raju sowieckim". Sukcesy militarne „germańskiej
armii" nad „Niezwyciężoną Armią Czerwoną" potwierdzały na razie ich
przechwałki. Przecież już w poniedziałek (23 czerwca) Niemcy wysadzili w Dubnie
(150 km od granicy) dwa 30-osobowe desanty: przy dworcu kolejowym i na „Zabramiu".
Rosjanie atakowali ich niemrawo, a częściej uciekali panicznie z miasta.
Natomiast niemieccy „Tytani" spokojnie -jak opowiadali z podziwem
obserwatorzy - zjadali w sadzie wczesne jabłka. W środę około południa zjawiły
się w Dubnie nieliczne odziały niemieckiej piechoty. Hitlerowcom poddawały się
tysiące wygłodzonych sowieckich „bojców", którzy masami i kilometrami
szli dobrowolnie do niewoli, aby... najeść się owej przyrzeczonej niemieckiej
kiełbasy ....
Z Niemcami kolaborowali ukraińscy nacjonaliści, którzy wskazywali
ukrytych żołnierzy sowieckich. Na ulicę Ekonomską-Szczorsa,
gdzie mieszkaliśmy, przybył tylko jeden czołg może z dziesięcioma żołnierzami.
Jakiś panikarz ukraiński powiedział niemieckiemu oficerowi, że tu, w życie,
ukrywa się tysiąc „bojców" (!). Przeraził oficera, który jednak kazał dać
ognia z czołgu i broni maszynowej. Po kilku salwach wyszło ze zboża kilkunastu
strwożonych sowieckich żołnierzy, z rękami podniesionymi do góry i każdy
inaczej ubrany: jedni w spodniach cywilnych, inni w cywilnych marynarkach. Ci
biedacy nie zdążyli uciec i lepiej się przebrać. Niemców otoczyli zaraz
sympatycy, tj. ukraińscy nacjonaliści, którzy podziwiali „bohaterów".
Niemcy wkraczali inaczej niż „ostrożni", brudni i głodni sowieccy
„bojcy" w 1939 roku. Niemieccy „nadludzie" szli butni, syci, umyci i
pewni zwycięstwa. Młodzi niemieccy żołnierze ostentacyjnie myli się publicznie,
rozbierając do naga, w improwizowanych przy szosach „łaźniach", pokazując
swą rasową urodę i germańską tężyznę fizyczną. Ogłosili zaraz, że: „Za każdego
zabitego niemieckiego żołnierza rozstrzelają 150 cywili". Powiało
terrorem i grozą. Nawet nacjonaliści ukraińscy zaczęli się bać niemieckiego
„wyzwoliciela", ale ujarzmione przez bolszewików narody, nawet rodowici
Rosjanie, od Finlandii po Kaukaz wierzyły, że niewola niemiecka będzie lżejsza
i bardziej ludzka od bolszewickiego terroru. Tylko Żydzi i my Polacy czekaliśmy
z niepokojem na zmianę wroga mówiąc: „Wart Mefistofeles Belzebuba!"
Niemcy po sześciu tygodniach stanęli tryumfalnie u wrót Moskwy,
Leningradu i Kaukazu. Rozbili około pięciu milionów żołnierzy sowieckich,
zniszczyli -jak podawały ich gazety - po kilka tysięcy czołgów, armat i
samolotów. Zwycięstwo-zdawało się - mieli już „w kieszeni". I nagle „c o
ś" popsuło się w niemieckiej machinie wojny? ... „Tytani" okazali się
śmiertelnymi ludźmi, pełnymi wad i słabości, co wykorzystali szybko
przeciwnicy: Rosjanie, Polacy, Ukraińcy i inni. Niemcy ginęli w masie obcej
ludności i na ogromnym terytorium ZSRR. Mieszkańcy niektórych wiosek przez cały
okres wojny w 1941 -1945 nigdy nie widzieli niemieckiego żołnierza. W
opanowaniu kraju pomagali nowemu okupantowi nacjonaliści ukraińscy, z których
rekrutowali się milicjanci, „Hiwi", tj. żołnierze „pomocniczy",
oddziały „SS-Hałyczyna" (czyli SS-Galicja), kolaboranci, donosiciele oraz
urzędnicy na niższych szczeblach administracji cywilnej. Jeńcy sowieccy
liczyli na niemiecką „kiełbasę", Ukraińcy czekali, że Niemcy pomogą im
stworzyć „samostijną", czyli niepodległą Ukrainę. Wszyscy przeliczyli się
boleśnie. Niemieccy okupanci okazali się tylko Hu-nami ... z Zachodu.
Hitlerowcy grabili bezlitośnie kraj, krwawo tępili każdy odruch oporu.
Obozy zapełniły się sowieckimi jeńcami, którzy z głodu umierali masowo lub -
podobno - uprawiali ludożerstwo. Więzienie dubieńskie zaludnili teraz cywile
rozmaitych narodowości. Żydów zamknięto w gettach, dawne polskie koszary
zajęły nieliczne niemieckie garnizony złożone z żołnierzy kategorii „C" i
„D", inwalidzi, słabeusze, starsi mężczyźni, którzy np.
nie potrafili rowerem wjechać na wzgórek, prowadzący do centrum Dubna.
Tymczasem „kwiat" młodzieży niemieckiej, tj. żołnierze kategorii: „A"
i „B" ginęli masami w śniegach i mrozach rosyjskiej zimy w latach 1941/42
i 1942/43 z braku ciepłej odzieży. Ubytek ludzi, poległych na frontach, Niemcy
zapełniali w pewnym stopniu kolaborantami sowieckimi i ukraińskimi, lecz
obawiali się tych „sojuszników". Dlatego chętniej wysyłali
„ochotników", tj. jeńców i Ukraińców na roboty do Niemiec, do pracy w fabrykach
wojennych, a rodowitych Niemców kierowali na fronty okrutnej wojny. Przedtem
okupant sowiecki wysyłał naszych obywateli na wschód, w lody Sybiru, teraz
okupant hitlerowski wysyłał naszych ludzi na zachód do fabryk i obozów
koncentracyjnych, skąd wkrótce zaczęły przychodzić rozpaczliwe listy, które -
mimo cenzury - przemycały prawdę do kraju. Tak np.
pewna Ukrainka, analfabetka, prosiła mnie o odczytanie listu od syna, który
pisał, że w pracy: „jest mi tak dobrze, ale tak dobrze jak wujkowi Iwanowi na
chutorze!" Gdy to matka usłyszała, zalała się łzami rozpaczy, bo ów
„wujek Iwan" była to największa nędza na wsi.
Grozę życia pod nowym okupantem pogarszał chaos gospodarczy. Krajem
rządzili „komisarze wojenni". Władzą zwierzchnią był „Der Gebietskommissar
der Ukrainę". Komisarze dbali tylko „o porządek administracyjny", tj.
o to, by ściągnąć z prowincji jak najwięcej żywności i surowców dla armii, by
wygrać wojnę. O „wyzwoloną" ludność Niemcy nie dbali.
Życie codzienne ludności rozwijało się „żywiołowo", tj. w sposób nie
kontrolowany prawem i zawsze w sytuacji zagrożenia. Nigdy nie wiadomo było, co
wolno, a czego nie wolno. Kradli więc i kombinowali wszyscy: Niemcy, Żydzi,
Polacy, Czesi, Rosjanie, Ukraińcy etc. Morale niemieckiej armii uległo
rozkładowi. Uczciwi Niemcy tłumaczyli to „atmosferą Wschodu: "Im Osten klauen alle"
(Na Wschodzie kradną wszyscy). Sztuka życia polegała na tym, by nie wpaść i nie
okraść mocniejszego!
W pierwszych dniach po wkroczeniu Niemców jeszcze panicznie uciekali na
wschód dawni bonzowie, urzędnicy, funkcjonariusze NKWD, którzy byli zaskoczeni
tym, że „niezwyciężony Związek Radziecki" rozpadł się w ciągu trzech dni,
a oni, niedawno jeszcze zajęci mordowaniem aresztowanych w więzieniu
dubieńskim, nie zdążyli uciec samochodami, które w ogólnym chaosie znikły.
Dlatego wielu z nich schwytała ludność po drodze i powiesiła metodą samosądu.
Oficerowie sowieccy nie zdążyli wywieźć swoich żon z zasobnych polskich
mieszkań. Wyjechały, tak jak stały, tylko niektóre sowietki. Większość została.
Z braku oparcia o męża i władzę teraz sowietki zaczęły wysprzedawać wszystko,
co miały, oraz - inaczej niż ongiś Polki - zaczęły zaraz „fraternizować"
się („bratać") z niemieckimi żołnierzami i podoficerami, bo oficerowie ich
nie chcieli. Liczne mieszkania prywatne zamieniły się w domy publiczne, które
zaroiły się od sowietek. To był ich sposób na przeżycie. Dopiero później poszły
do pracy.
Na ulicach miast i na drogach wiejskich leżały długo porozrzucane i
rozbite sowieckie czołgi, samochody, zabite konie i ludzie. Na skrzyżowaniu
przedmieścia Surmicze, pamiętam, ze trzy tygodnie spoczywały trupy czterech
bojców, ułożone na brzegu ulicy jeden na drugim. Ponieważ czerwiec i lipiec
1941 były wyjątkowo upalne, więc zwłoki te spuchły okropnie, trupy poczerniały
na twarzy i dwukrotnie zwiększyły swoją objętość. Jeszcze długo po wojnie, np. w stołówce akademickiej w Krakowie, widok szarej,
ziemistej zupy lub krupniku przypominał mi te zwłoki i mimo głodu nie mogłem
jeść owego krupniku czy kaszy.
Strzały, morderstwa i gwałty stały się rzeczą codzienną i ludzie zobojętnieli
na nie. Kobiety pilnowały się, by późną nocą nie chodzić. Ponieważ pod
panowaniem sowieckim zawsze brakowało w sklepach żywności, więc w atmosferze
nadciągającej „nieoczekiwanej" wojny w sklepach wszystko znikło i po
nadejściu Niemców większość mieszkańców Dubna nie miała nawet chleba i
ziemniaków. Głodna ludność, po ucieczce sowietów, rzuciła się do grabieży
mieszkań oficerskich, magazynów i kopców wojskowych, w których było ziemniaków
na kilka lat. Ja również poszedłem z koszykiem do takiego kopca po ziemniaki.
Ukraińcy grabili też ubrania i buty z mieszkań oficerów sowieckich, a co
„wydziwiali" z portretami i popiersiami „ukochanych wodzów
rewolucji", tj. Lenina i Stalina, to nie przystoi pisać. Czasem jakąś
grupę rabusiów postrzelili żołnierze niemieccy, lecz po ich odejściu rabowano
dalej. Osobiście obejrzałem sprofanowaną przez sowietów kaplicę wojskową,
gdzie jako dziecko przystępowałem do Komunii św., widziałem też kilka
ograbionych mieszkań, dziwiąc się, po co sowietkom potrzeba było aż dwu szafek
„duchów", czyli perfum.
Po drogach, po wsiach i po lasach leżało tyle broni i amunicji po sowietach,
że ludność miejscowa zaczęła je zbierać i chować. Wszyscy, tj. Ukraińcy, Czesi,
Niemcy miejscowi i Polacy tajnie zbroili się do oporu przeciw „wyzwolicielom
niemieckim" i do przyszłej ... rzezi, czyli wojny domowej, którą dobrze
przygotowali bolszewicy, siejąc propagandę „nienawiści klasowej i
narodowej". Niektórzy chłopi mieli pochowane w stodołach lub kopcach małe
czołgi i armaty, nie mówiąc o granatach, broni ręcznej i maszynowej. Rozbite
czołgi i traktory „lud" ukraiński i polski wykorzystywał w celach
„pokojowych", tj. -jak mi objaśniano - z rozebranych gąsienic i części
metalowych budowano ... piece, czyli gruby przekładając metal cegłą i zaprawą.
Podobno świetnie grzały. Z opon samochodowych i ogumienia czołgów robiono
zelówki i obcasy „nie do zdarcia", rzecz bezcenna w czasach powszechnego
braku obuwia. Wyspecjalizowali się nawet „fachowcy", którzy umieli
przecinać takie gumy. Mnie się to nigdy nie udało.
Po dwu tygodniach „wolności" administracja niemiecko-ukraińska
położyła łapę na magazynach, sklepach i obiektach wojskowych. Powstrzymała też
- na razie - widmo rzezi Polaków przez Ukraińców. Skończyła się grabież, zaczął
się handel wymienny, bo nikt nie chciał przyjmować rubli, choć oficjalnie
jeszcze „szły".
Mnie z Mamą to drugie „wyzwolenie" zastało na ulicy Ekonomskiej-Szczorsa nr 21, w pralni na betonie, bez chleba
i ziemniaków. Jako nieśmiały niedołęga przyniosłem z wojskowego kopca tylko
koszyk ziemniaków, który skończył się wkrótce. I w naszej pralni zjawił się
ukraiński chłop ze wsi Górniki (Hirnyki) na handel. Po długim targu dał za dwie
koszule i kleszcze do przecinania drutu - kostkę masła wiejskiego, kurczaka
wielkości pięści, a drugiego przyrzekł „donieść". Zostawił adres. Ową
kostkę masła używaliśmy przez dwa tygodnie -do chleba i do smażenia.
Oszczędnie!! Chłop jakoś nie przyszedł więcej, więc po drugiego kurczaka
pojechałem na pożyczonym rowerze - po dwu miesiącach czekania (gdzieś w
sierpniu) do wsi Górniki, odległej o jakieś 10 km. Chłop nie ucieszył się na
mój widok. Ale był na tyle uczciwy, że dał mi kurczaka, tylko najmniejszego,
jakiego złowił w stodole. Rower mój otoczyli chłopcy ukraińscy, ale mi go nie
odebrali, bo jeszcze czas rzezi Polaków nie nadszedł. Uciekałem z Górnik z
owym kurczakiem na rowerze bardzo szybko, jak człowiek zagrożony gwałtowną
śmiercią ...
Po miesiącu starań moja mama opuściła pralnię na Ekonomskiej-Szczersa
21 i z końcem lipca przeniosła się znowu na ulicę Koszarową-Semidubską
22, tylko nie do domu Żyda, gdzie mieszkaliśmy przed wojną, ale Czecha Kostki,
byłego oficera carskiej armii. Ów Kostka miał syna Zdenka, oficera polskiej
armii, który zaraz po kampanii wrześniowej emigrował na Zachód, oraz dwie
córki, „zażarte" patriotki czeskie: Marzenę i Bożenę. Kostka miał piękny
dom, nieco na uboczu, o który drżał, by mu go Niemcy nie zakwaterowali, a miał
puste trzy pokoje i kuchnię. Niemcy rzeczywiście zakwaterowali u niego trzech
„arbeiterów", jakichś sowietów, mechaników, którzy zaraz w pokoju
rozpalili ognisko (!), tańczyli kozaka i skakali przez ogień. Zrozpaczony i
bardzo oszczędny właściciel zwrócił im uwagę, ale omal go „arbeiterzy" nie
obili. Na szczęście po tygodniu przedsiębiorcy niemieccy zabrali swoich
„arbeiterów" do innej miejscowości. Wtedy Kostka z radością i bezpłatnie przekazał Matce swoje
mieszkanie, byle mu „ognia nie palić i za dużo gwoździ do ścian nie
wbijać". Matka szybko, chyba już w sierpniu, przyjęła do jednego pokoju
dwu robotników, tj. mechaników samochodowych, zatrudnionych w HKP, tj. Heeres Kraftfahrpark nr 631 (Ost) in Dubno, czyli w Wojskowym Parku Naprawy Samochodów
w Dubnie. Jeden z mechaników był to niski „zadziorny" Polak. Nazywał się Stefan Bobrowski (trochę pijaczyna).
Drugi, jego „kumpel" - Wasyl Kowal, był to wysoki, barczysty, poczciwy i
zawsze wesoły mężczyzna, narodowości „tutejszej". W dowodzie miał
napisane: „Ukrainiec", ale ojcem jego był Czech, ewangelik, a matką
Niemka, katoliczka. Ochrzcił go na wsi pod Równem pop ukraiński, prawosławny i
dał imię Wasyl, po polsku Bazyli. Rodzice umarli. Jego przybrani rodzice
przyjęli „Volkslistę" po przyjściu Niemców. Pod koniec sierpnia ci dwaj
sprowadzili do naszego domu trzeciego „kumpla" po fachu. Był to rodowity
Rosjanin z Leningradu, Mikołaj Nikolenko, lejtnant, dowódca rozbitego pod
Dubnem w połowie lipca 1941 roku sowieckiego czołgu. Nikolenko należał do
batalionu pancernego, który przedzierał się z okrążenia niemieckiego i uciekał
na wschód, ale pod Dubnem oddział rozgromili Niemcy. Nikolenko ocalał cudem:
wyskoczył ranny z płonącego czołgu, tocząc się po ziemi stłumił ogień na swoim
kombinezonie i udał trupa. Niemiec go kopnął, lecz nie dobił. Nocą Nikolenko
dostał ubranie cywilne u jakiegoś Polaka i przez pewien czas ukrywał się między
swoimi, aż poznał Kowala i Bobrowskiego. Za ich poręczeniem Nikolenko, jako
świetny mechanik, dostał pracę w HKP i zameldował się u nas. Teraz nasze
mieszkanie i dom Kostki były „zapełnione" i ocalone! Nikolenko też!
Nikolenko był to człowiek średniego wzrostu, szczupły, wesoły i śmiały.
Na początku przedstawił się Mamie jako „prosty sałdat", ale moja Matka,
dobry psycholog, z miejsca go osądziła: - „Nie kłamcie, Nikolenko! Wy nie
wyglądacie na sołdata. Wy jesteście oficerem. Tu was nikt nie wyda, tylko nie
hałasujcie za dużo".
Nikolenko nabrał do nas zaufania i potem przyznał kolegom, że „chaziajka
ma rację". Opowiedział im, jak uciekł z rozbitego czołgu. Cała trójka
zachowywała się wzorowo: nie pili, nie awanturowali się, wstawali wcześnie do
pracy, płacili coś za mieszkanie i opał. Część z tego dawała Matka
właścicielowi Kostce. Dla „formy" też szukała jakiejś pracy. Wreszcie
dostała się do szwalni jako „robotnica", jak napisał ukraiński urzędnik w
„Kennkarcie" nr 48009, wydanej w Dubnie 15 maja 1942 r.
Wszyscy młodzi ludzie musieli iść do pracy nie tylko „dla pozoru",
ale głównie dla bezpieczeństwa. Zaświadczenie
z pracy chroniło bowiem przed wywiezieniem „na dobrowolne roboty" do Niemiec.
Gdy Niemcy zamknęli w listopadzie 1941 wszystkie szkoły, musiałem i ja iść do
pracy, choć ukończyłem dopiero 17 lat. Święta Bożego Narodzenia spędziłem
jeszcze jako „wolny człowiek", ale za radą naszych mechaników-lokatorów
zgłosiłem się do pracy w HKP 31 grudnia 1941, co pisemnie potwierdza, zachowana
do dziś, moja „Meldekarte" (Karta zgłoszenia) nr
10182, wydana mi natychmiast tego samego dnia przez biuro HKP. Był już czas
najwyższy, bo Niemcy zaczęli masowo wywozić ludzi na roboty. Przyjęcie wstępne
załatwili mi u tłumacza Rotmana, sowiecki
Niemiec znad Wołgi, Kowal i Bobrowski za butelkę wódki. Pierwszy raz w noc
grudniową wstałem o 5 rano, a przed szóstą byłem już na apelu w roboczym
kombinezonie i ciepłej „kufajce" (waciaku). Rotman wywołał mnie przed
szereg i zameldował „Oberleutnantowi" o nazwisku
Lohmeier o przybyciu nowego pracownika, rekomendowanego przez majstra Kowala.
Przeznaczono mnie do pierwszej „brygady" („die Gruppe") majstra Stefana Stepanjuka jako „ucznia
ślusarskiego", po niemiecku: „Autoschlosserlehrling". W biurze zaraz
wystawiono mi „Zaświadczenie pracy" i ono mnie ocaliło od deportacji do
Niemiec, bowiem już rano około ósmej, gdy jeszcze spałem, tj. na Nowy Rok 1942
przybył po mnie ukraiński urzędnik, aby mnie zabrać. Ukraińcy wysyłali Polaków
do Niemiec, aby uchronić w ten sposób swoich od wywiezienia. Pokazałem mu z
satysfakcją „Meldekarte" z niemiecką pieczęcią z
HKP i Ukrainiec odszedł speszony. Wszyscy za okupacji niemieckiej podejmowali
pracę tylko „dla pozoru", bo Niemcy tylko udawali, że płacą, a robotnicy
udawali, że pracują pilnie. Mechanik samochodowy zarabiał w HKP tygodniowo
„całe" 15 „karbowańców", a uczeń - jak ja - półtora karbowańca.
Ponieważ nie istniał rynek „biały", czyli legalny, więc wszystkie ceny
były fikcyjne i ludność kupowała wszystkie towary na rynku „czarnym", na
którym bochenek chleba kosztował „jedyne" 60 karbowańców, czyli mechanik
tygodniowo zarabiał na ćwierć kilograma chleba, a uczeń na bilet do kina lub na
gałkę lodów!! Ludzie więc żyli tylko z „kombinowania", tj. z handlu i
z kradzieży, która była teraz powszechniejsza
niż za Sowietów. A więc to nie „Osten", czyli
atmosfera „wschodu" była winna, że „na Wschodzie wszyscy kradli",
tylko winni byli okupanci hitlerowscy. Nawet księża rozgrzeszali spowiadającego
się, który mówił: „Kradłem, aby żyć". Bo to Niemcy nas okradali.
W HKP ludzie kradli głównie benzynę i ropę, bo za „bańkę" tego płynu
(czyli butelkę trzyćwierćlitrową) chłop dawał bochenek chleba lub kilo mięsa,
kiełbasy czy słoniny. Chłopi potrzebowali oleju i benzyny do maszyn i do lamp
naftowych. Aby benzyna nie wybuchała, dosypywali soli. Za kradzież benzyny
groziła kara śmierci, ale robotnik narażając życie ratował je przed
natychmiastową śmiercią głodową: siebie i całą rodzinę. Nie było innego
wyjścia. Powszechnie mówiło się, że nie „kradniemy", lecz „wynosimy"
lub „bierzemy" benzynę. To „branie" traktowano też jako czyn
bohaterski i patriotyczny, bowiem z setek takich zakładów jak nasze HKP
robotnicy codziennie „wynosili" dziesiątki tysięcy litrów benzyny, której
potem brakowało Niemcom na froncie wschodnim do poruszania czołgów i samochodów.
Była to też forma ruchu oporu i walki z okupantem. Nasz wkład w zwycięstwo nad
hitleryzmem.
Inną formą walki i sabotażu a zarazem walki ze śmiercią głodową była
produkcja noży kuchennych, sztyletów ozdobnych i zapalniczek, które wysoko
ceniono. Niektórzy nasi ślusarze doszli do mistrzostwa w tej dziedzinie, nawet
Niemcy z nadzoru zamawiali u nich te cacka-zapalniczki. Ja potrafiłem
wyprodukować tylko noże kuchenne. Jeden z nich używamy do dziś w kuchni. Za
noże zarobiłem dla domu kilka bochenków chleba i trochę słoniny. Matka moja
zakisiła beczkę ogórków i beczkę kapusty, którą - sposobem góralskim -
deptaliśmy umytymi nogami. Zwiozła też z działki furę ziemniaków, którymi
żywiliśmy się do następnej jesieni i konspiracyjnie wyhodowaliśmy w chlewiku
80-kilowego prosiaka. Na wiosnę 1942, nocą, Wasyl Kowal, spec od wszystkiego,
„zaszlachtował" obuchem wieprzka, który nawet kwiknąć nie zdążył, bowiem
Bobrowski zacisnął mu ryj. Nawet gospodarz Kostka nie słyszał owego
„morderstwa" na czworonogu, karanego przez okupanta, który wymagał, by
oddać mu lwią część wieprzowiny. A figę!
Wielu z nas ratowała uprawa działki ziemi, która na Wołyniu jest tak
żyzna, że wszędzie, nawet na podwórku daje obfite plony. Matka moja wynajęła od
kogoś niecałe pół hektara ziemi, którą nam zaorał i pomógł obsadzić ziemniakami
polski osadnik Maciocha. Po środku działki i w bruzdach posadziliśmy i zasiali
ogórki, fasolę i kapustę. Wszystko pięknie wyrosło i plony pomogły przeżyć zimę
1941/42 rok.
W czasie okupacji mieliśmy też rozrywki, np.
kino (którego moja Matka nie cierpiała), uroczystości rodzinne (imieniny,
urodziny), radość z klęsk Niemców, plotki babskie oraz „proroctwa i
wróżby", w które moja Matka nie wierzyła, choć niektóre były przyjemne,
jak np. „przepowiednia Wernyhory", która
twierdziła (!!), że „Polska będzie od morza do morza" etc. Raz moja matka
z nudów czy pod wpływem wisielczego humoru zaproponowała córkom Kostki, tj.
Marzenie i Bożenie, że „powróży im". Obie panny słuchały improwizacji
mojej Matki „z wielką nabożnością", a Matka zmyślała, że „przyjdzie do
nich niedługo jakaś ważna wiadomość, nawet dwie: dobra i zła, że kręci się koło
Marzeny jakaś fałszywa kobieta, chyba szatynka (ostrożnie!): że zjawi się jakiś
nieznany mężczyzna i będzie się starał o Bożenę, ale ona go nie zechce, że
może przyjdą - ale niewielkie -jakieś pieniądze dla domu, etc, etc". Po
dwóch, trzech tygodniach Marzena przyszła prosić „panią Koskową o nową
wróżbę", bo wszystko się spełniło!". Tym razem Matka nie miała
ochoty na żarty i tłumaczyła dziewczętom, że wszystko zmyśliła, że nie umie
wróżyć, bo nawet kart nie zna, co było prawdą. Matka moja nie cierpiała
karciarzy, palaczy i pijaków. Ale nie dało przekonać się kochliwej panny!! „Sprawdziło
się", bo wszystko w życiu wszystkich ludzi jest podobne. Matka „powróżyła"
im jeszcze ze trzy razy, gdy była „w transie" (czyli w humorze), ale
zażądała tajemniczo, by nikomu nie mówić, że ona "wróży"!
Żeby przetrwać, trzeba było jednak „handlować", bo ani z „wróżby",
ani z pracy, ani z kradzieży przeżyć nie można było. Ale nie było czym
handlować. Niebezpiecznie zaś było wyjeżdżać ze swego miasta, bo okupant
niemiecki podzielił dawną Polskę Wschodnią (potem sowiecką Ukrainę Zachodnią)
na kilka komisariatów, gdzie rządziły odrębne władze niemiecko-ukraińskie, była
inna waluta, inne stosunki. Zaraz człowieka złapano i wysłano na roboty do
Rzeszy. A na „wyzwolonej, bujnej Ukrainie" - po usunięciu Polaków od
władzy - brakowało wszystkiego: igieł, nici, butów, spodni, koszul, chust,
materiałów, soli, pieprzu, oleju, nafty, etc, etc. Nie brakowało tylko wódki !
Nigdy!! Ukraińcy i Polacy produkowali ją „dawnymi metodami", setki
tysięcy litrów: Polacy - „bimber", Ukraińcy - „samohon"
(samogonkę). Nie wiem, która była lepsza, bo alkoholu nie pijam, ale specjaliści
ukraińscy chwalili się przed nami, że ich „samohonka"
jest nawet klarowniejsza niż dawna polska wódka państwowa" (!).
Wódka stała się nową walutą, głównym środkiem płatniczym na Wołyniu.
Milcząco uznawali ten fakt również Niemcy, którzy w rozmowach żądali za swój
towar tyle a tyle „wódka", jaką odróżniali od swojego „sznapsu"
(„Schnaps ist
besser!", czyli sznaps jest lepszy!). Towar handlowy pochodził tylko od
Niemców, bo Sowieci w latach 1939-1941 wszystko skonsumowali lub zniszczyli.
Towar niemiecki pochodził bądź z paczek, bądź z kradzieży- z ich magazynów
wojskowych, które najlepiej okradali, a potem handlowali, niemieccy intendenci
wojskowi !! Intendenci za: „Wurst, Eier, Speck i Vodka"
(kiełbasa, jajka, słonina i wódka), które albo sami zjadali, albo wysyłali do
swoich rodzin w Reichu, wymieniali: buty i spodnie wojskowe, koszule,
skarpety, igły, nici, sól, pieprz, benzynę, oliwę etc, których potem brakowało
dla niemieckich żołnierzy, odesłanych z frontu na tyły. Niemcy nie mogli
handlować bezpośrednio z chłopem ukraińskim wskutek trudności językowych i
nieufności chłopów: Niemiec-frontowiec raczej zabrał Ukraińcowi całą świnię niż
kupił, a Ukrainiec - nauczony doświadczeniem - prędzej by zabił Niemca niż mu
coś sprzedał. Jako pośrednikami w handlu Niemcy posługiwali się Żydami i
nielicznymi Polakami, którzy znali język niemiecki, oraz żołnierzami rodem ze
Śląska. Bezpieczniej było handlować w mieście, gdzie stało wojsko, niż na wsi.
Niemcy szukali uczciwych ludzi, którym można zaufać. Najczęściej byli to
Polacy.
W 1942 i w 1943, szczególnie po Stalingradzie, Niemcy dotarli i do nas.
Moja Matka znała tylko kilka - 10-15 - słów niemieckich. Ja do matury w grudniu
1942 n i c, bo przed wojną uczyłem się w gimnazjum tylko francuskiego. Dopiero
w 1942 na „kursie maturycznym" nauczyłem się trochę po niemiecku i w
„operacjach handlowych" służyłem mojej Matce jako nieśmiały tłumacz.
Pierwszym dostawcą towaru był nasz „Gruppenfiihrer Obergefreiter" Walter
Schenk (brygadier, st. strzelec), wysoki chudy Niemiec z Frankfurtu nad Menem,
tj. „aus Goethesstadt" (z miasta Goethego) Jak
podkreślał z dumą. Propaganda goebelsowska zrobiła z
Schenka bestię: zaraz po
przybyciu do Dubna był to największy kat Rosjan i Żydów w HKP. My też baliśmy
się go, bo bił niemiłosiernie, za byle co, po głowie, po rękach, po twarzy i po
plecach, grubymi przewodami od akumulatorów, zakończonymi „klemami", tj.
metalowymi końcówkami, które wyrywały z ciała ofiar kawałki mięsa
„podludzi". Po kilku miesiącach, gdy Schenk zaprzyjaźnił się z niektórymi
cywilami, między innymi z naszymi mechanikami, tj. Kowalem i Bobrowskim,
zmienił zdanie i pewnego dnia zjawił się w naszym mieszkaniu. Przestraszyliśmy
się, ale Schenk przedstawił się, że jest z Frankfurtu (Ziegelstrasse 125), ma
żonę i troje dzieci (oczywiście pokazał nam fotografię), no i jest katolikiem.
Matka moja uznała, że to dobry człowiek, ale jeszcze chory na „hitleryzm"
i przyjęła go taktownie. Schenk szybko pokazał, po co przyszedł i co przyniósł:
igły, guziki, nici, przędzę, jakieś gatunki majtek etc. Chciał to wszystko
wymienić za „Speck i Wurst",
mogą też być „jojka, jojka",
które chce wysłać do domu, bo tam głód, kartki, a miasto jest bombardowane
przez Anglików i Amerykanów. I tak się zaczęło.
Ponieważ Matka wywiązała się uczciwie z tych handlowych „zobowiązań",
więc zyskała zaufanie wśród niemieckich „dostawców" (drogą
„szeptaną") i zaczęli się u nas pojawiać inni „Unteroffizieren
und Feldfebeln", tj. kaprale i plutonowi - z
intendentury lub wycofani z frontu. Ci chcieli już sprzedać wszystko tj.:
wojskowe buty, spodnie, bluzy, koszule, rękawice a nawet „die
Waffe", tj. broń. Gdy powiedziałem Matce, że Waffe znaczy broń, zaczęła gwałtownie wołać, „Waffe niks, niks,
niks !!
Ja mam tylko ajn Kind!
Za Waffe kaput! Niks, Niks
Waffe!!" Wobec tego
dom nasz nie pośredniczył w handlu bronią, choć polscy partyzanci na Wołyniu
też namawiali Matkę, by kupowała dla nich broń. Matka twardo odmówiła: „Nie! To
śmierć dla syna! Nie!"
Naszymi odbiorcami byli Polacy i Ukraińcy z połowy Wołynia! Matka moja
stała się znana na prowincji. Nawet Ukraińcy nazywali ją: „Nasza pani", bo
nigdy nikogo nie obraziła i nie okradła, nie oszukała. Chłopi polscy i
ukraińscy oraz nasi AK-owcy, czasem znajomi mojego ojca, była to studnia
potrzeb bez dna. Wszyscy potrzebowali soli i pieprzu do marynowania mięsa
wieprzowego i wołowego, nafty, benzyny i oleju napędowego, nici, igieł, butów i
spodni, koszul, rękawic. Za te skarby dawali nam drzewo na opał, „sało", „miaso" (słonina,
mięso), wódkę, chleb, masło, kiełbasę etc. Oczywiście buty i spodnie wojskowe
sprzedawała Matka AK-owcom, inne „skarby" potrzebne do życia - cywilom
obydwu narodowości za umiarkowaną ceną. I wszystkie trzy strony, tj. my
dostawcy i odbiorcy (trojga narodów) - były zadowolone. Ten handel najbardziej
ratował nas od śmierci głodowej. Pomagał też polskim, niemieckim i ukraińskim
rodzinom.
Najkapitalniejsze były „handlowe" rozmowy mojej Matki z Ukraińcami:
oni nie umieli po polsku, Mama - po ukraińsku. Rozmówcy rozumieli się jednak i
przekładali słowa rozmowy na swój język. Np. Matka żądała od chłopa
ukraińskiego, aby za nowe spodnie przywiózł jej drzewa na opał, ale „grabowe
lub dębowe", bo daje dużo ciepła, Chłop odpowiadał:
- Dubyny, pani, ne prywezu. Ce za tiażke, a u mene mołodi łoszata.
(Dębiny pani nie przywiozę. Za ciężka. A ja mam młode konie). Na to Matka
odpowiadała:
- Aha, macie młode łoszaki. No to niech będzie sosna lub brzezina.
Niemcy w 1943 roku (szczególnie po Stalingradzie i po Kursku) spuścili z
tonu. Nie byli to już „nadludzie", lecz po klęskach i mrozach zwykli
złamani ludzie. Zwierzali się z biedy i nieszczęść, które gnębią ich rodziny w
Reichu, skarżyli się na śmierć milionów rodaków w Rosji, na mróz i zimno („kalt !!"), czekali na pomoc, tj. na uderzenie Japonii
od wschodu na ZSRR, narzekali na zbrodnie i nonsens wojny, na rasizm i na
utratę wiary w Boga; jak mówił mi jeden Feldfebel: „Ja tyle nędzy i zła
widziałem i przeżyłem, drogi panie Karolu!" - Ich habe
so viel Mist
gesehen und erlebt, mein
lieber Karl! ...
Od czerwca do września 1941 niemiecka ofensywa przeciw Sowie-tom rozwijała
się „bajecznie pomyślnie" i hitlerowcom zdawało się, że lada dzień podbiją
Rosję. Dlatego zgodzili się otworzyć we wrześniu szkoły podstawowe i średnie,
w których uczono się według systemu sowieckiej 10-latki. U nas w Dubnie też
rozpoczęto naukę w poniedziałek l września 1941, ale w budynku wynajętym, bo
gmach polskiego ongiś gimnazjum Niemcy zarekwirowali na szpital wojskowy. Była
to szkoła średnia, ukraińska i nacjonalistyczna z ducha. Wykluczono z niej
naszych kolegów Żydów, którzy - zanim stworzono getto - chodzili po ulicach
smutni, z żółtymi opaskami na rękawach oraz z „gwiazdami Dawida" na
piersiach i plecach.
W szkole znaleźli się Polacy i Ukraińcy, czasem jakiś Czech lub Rosjanin.
Kadra nauczycielska też składała się z ludzi rozmaitych narodowości, lecz byli
to przeważnie kulturalni inteligenci polscy, rosyjscy i ukraińscy - prawdziwi
starzy pedagodzy, którzy praktycznie uprawiali przyjaźń i tolerancję
narodowo-religijną. Religii w tej szkole jednak nie uczono. Owszem, trafił się
w gronie pewien chuderlawy, malutki „historyk" i fanatyk
rasistowsko-nacjonalistyczny, który stale wykrzykiwał, że ukraiński naród i
ukraińska kultura jest najstarsza i najlepsza w świecie i że wszyscy powinni
... Co ? Co powinni?! Ów „historyk" nijak nie mógł wybrnąć z ukraińskiego
średniowiecza, tj. z czasów Olega i Olgi, ale za to stale „groził" nam, że
powie, „jakim my jesteśmy narodem i skąd pochodzimy?!" Nigdy nie powiedział.
Klasa nasza składała się przeważnie z Ukraińców, ale nasi ukraińscy koledzy
bardzo ozięble przyjęli te szowinistyczne eksklamacje fanatyka, aż go niemal
wyprosili! ... „Historyk" odszedł i został ... dyrektorem niemieckiego
kina w Dubnie.
Połowę grona stanowili starzy polscy pedagodzy. Kilku było nowych. Jeden
z nich był to jakiś bardzo poważny pan z Krakowa, historyk muzyki. Wykłady
tego muzyka były zbyt wzniosłe, budziły zdumienie i sprzeciw w „duszach"
prostaków, a takich wielu wpisało się do klasy na podstawie „lipnych"
świadectw. Jacyś uczniowie z tej kasty półgłówków obrzucili wykładowcę dwa razy
zgniłymi jabłkami, które trafiły w tablice, gdy profesor pisał. Obraził się
słusznie i odszedł. Jako tako stała lekcja języka ukraińskiego, lecz świetnie
lekcje prowadzone przez polskich fachowców, tj. z matematyki (prof. Siemionow)
i biologii, której uczył prof. St. Raciborski, młodszy brat słynnego polskiego
botanika, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Teraz Raciborski wyjaśnił
nam, na czym polegały fałsze sowieckiej „postępowej biologii", m.in. w
dziedzinie teorii ewolucji K. Darwina.
Tymczasem Niemcy zaczęli ponosić klęski w wojnie z Rosją i po trzech
miesiącach nauki, tj. pod koniec listopada 1941, władze niemieckie przerwały
naszą „sielankę szkolną". Wszystkie szkoły zamknięto i zapędzono całą
ludność i młodzież do pracy na rzecz zwycięstwa Rzeszy!
Chcecie mieć wolność, to pracujcie i walczcie! Sami Niemcy nie będą za
was walczyć o „samostijną Ukrainę!" Tak zapędzono nas wszystkich do obozów
pracy w kraju i w Niemczech i dlatego również ja 31 XII 1941 rozpocząłem pracę
w HKP w Dubnie jako „uczeń ślusarsko-samochodowy".
Niespodziewanie w maju 1942 znowu los uśmiechnął się do nas: ogłoszono
otwarcie 6-miesięcznych „kursów maturycznych" na Wołyniu, tj. w trzech
miastach: w Dubnie, Łucku i Równem. Liberalni i tolerancyjni nauczyciele trzech
narodowości raz jeszcze zmówili się i wykorzystali jakieś „dojścia" do
niemieckich „gebietskomisarzy". Opłacili ich
suto wódką, kiełbasą i słoniną i uzyskali zezwolenie na otwarcie kursów od 15
czerwca do 15 grudnia 1942 r. Po kilku tygodniach w Łucku i w Równem kursy
zamknięto. Pozostały tylko w Dubnie. Widocznie w naszym mieście obywatele
stale „smarowali" (lub z ukraińska „maścili") naszego „gebietskomisarza" o nazwisku Freinwald.
Złożyłem podanie o przyjęcie na kurs. Lekcje odbywały się codziennie od
15°° do 20°° . Ponieważ pracowałem w HKP od 6°° do 19°° i wracałem do domu
kompletnie wyczerpany około 1930, więc musiałem uzyskać u dowódcy
HKP, Lohmeiera, który został już mianowany „Hauptmannem", zezwolenie, czyli okresowe zwolnienie z
pracy. Raz jeszcze nasz Kowal wręczył w moim imieniu Rotmanowi butelkę wódki ,
by ten mnie poparł, tj., by uczciwie przetłumaczył na niemiecki Lohmeierowi
moją prośbę. Z początkiem czerwca 1942 wystąpiłem rano na apelu z szeregów i
poprosiłem „Hauptmanna" o zezwolenie na 6-miesięczną naukę, tj. o urlop
codziennie od 13°° do 19°°. Wódka pomogła: Rotman prawidłowo przetłumaczył
moją prośbę, a moja twarz musiała budzić zaufanie. Lohmeier, człowiek poważny i
siwy, wyraził zgodę: „Jest to sprawa słuszna i ważna" - powiedział. Odtąd
codziennie pracowałem ciężko jako „ślusarz" w upale, mrozie i smrodzie
oraz w brudzie od 6°° do 13°° . Potem szybko biegłem do domu na obiad (od warsztatów
około 300 metrów). Myłem się, przebierałem, trochę uczyłem, odrabiałem lekcje
i jechałem rowerem z Surmicz do centrum jakie trzy-cztery kilometry. Mieliśmy
po południu przeważnie pięć rzadziej sześć lekcji ze względu na późną porę i
bezpieczeństwo powrotu. Droga z Surmicz do centrum była przeważnie nieoświetlona
i pusta, gdyż prowadziła przez rzadko zabudowane dzielnice, a także przez dwa
mosty, które łączyły przez wyspę na rzece Ikwie, zarośniętej szuwarami, dwa
„lądy" po obu brzegach rzeki. Łatwo więc było po drodze kogoś napaść,
ograbić, zgwałcić, zabić. Dlatego wracałem nieraz około 2100
wyczerpany i przestraszony, gdy jacyś pijący, cywilni i wojskowi, pędzili za
mną. Wiem, że Matka modliła się potem długo w mojej intencji. Po kolacji siedziałem
nieraz do 24°°, by odrobić lekcje, nauczyć się wielu przedmiotów w obcych dla
mnie językach: ukraińskim, rosyjskim, niemieckim. Następnego dnia znów budzili
mnie Matka i koledzy do pracy o piątej rano. Tak trwało to przez długie sześć
miesięcy.
Na kurs przyjmowano uczniów z klas 9 i 10 i w ciągu sześciu miesięcy
przerabiano materiał tych dwu ostatnich klas, tj. -jak potwierdzają wydane mi
zaświadczenia dwu profesorów z „Kursu" - przerabiano:
„materiał oparty o program końcowych klas radzieckich szkół średnich a
jako wykładowcy zatrudnieni na nim byli nauczyciele Państwowego Gimnazjum im.
Stanisława Konarskiego w Dubnie, tj. Polacy: b. dyrektor dr Makarewicz, historyk, który uczył
literatury i języka niemieckiego (bo nie umiał po ukraińsku i objaśniał po
polsku), prof. Papużyński (algebra,
geometria i trygonometria), prof.
Raciborski (fizyka i biologia), Ukrainka, prof. Poważukiwna (chemia)".
Zaświadczenie pomija jeszcze dwoje uczących: nauczycielka języka i
literatury ukraińskiej, nazywana przez nas ze względu na młodość: „Dytyna",
czyli „Dziecina", oraz Rosjanin z Moskwy, zwany „Szpońka", którego nazwiska nikt nie znał. Uczył on po
rosyjsku geografii i historii z rosyjskiego punktu widzenia, szczególnie gdy
mówił o wojnach polsko-moskiewskich w XVII wieku. Razem więc mieliśmy osiem
przedmiotów, podawanych przez sześciu wysokiej klasy pedagogów. Dziś, po 45
latach pracy pedagogicznej w PRL-u, życzyłbym każdej polskiej szkole takich
nauczycieli i wychowawców.
Największą trudność sprawiał mi język niemiecki, ponieważ w polskiej i
sowieckiej szkole uczyłem się francuskiego. Trudno też za sześć miesięcy, po
dwie godziny tygodniowo, do tego pracując fizycznie do południa, nauczyć się
jako tako obcego języka. Jednak po zdaniu matury już osobiście na rannym apelu
przed frontem robotników podziękowałem Lohmeierowi za umożliwienie mi
ukończenia szkoły średniej. Wkrótce potem zatrudniono mnie w biurze jako „Biirohilfe" i jako tłumacza III najniższej kategorii.
Kurs zakończono 15 grudnia, a do 24 grudnia 1942 ukończyliśmy pisemne (język
ukraiński i niemiecki oraz matematyka) oraz ustne egzaminy dojrzałości, do
których - oprócz nas - przystąpiło dwu oficerów SS-Galicja ... w mundurach i z
bronią w kaburach. Ci „oczywiście" zdali pierwsi ...
Świadectwo dojrzałości wydano nam w dwu językach: w niemieckim i
ukraińskim (Reifezeugnis - Świdoctwo
zriłosty). Zostały one opieczętowane niemieckimi
okrągłymi pieczęciami z czarnym orłem, swastyką i nadrukami: „Der
Gebietskommissar in Dubno". Podpisali je: Gebietskommissar Freiwald,
kierownik Wydziału Oświaty: prof. A. Pelech i
dyrektor Maturycznych Kursów: W. Wojtaschewski (!).
Numer rejestracyjny mojego świadectwa: 14/42. Zdawaliśmy jeszcze przedwojennym
systemem: wszystkie ustne przedmioty w ciągu jednego dnia, czyli absolwent
podchodził od stolika do stolika, od komisji do komisji. Muszę przyznać, że „Dytyna" absolutnie zawyżyła moją ocenę z
ukraińskiego, wpisując mi notę: „bardzo dobry", dzięki czemu otrzymałem
trzy oceny: dobry i pięć: bardzo dobry. Otóż z ukraińskiego tylko wyciągnąłem
pytanie, na które nie mogłem dać żadnej odpowiedzi. Wtedy „Dytyna"
dała mi szybko drugą kartkę. Też nie znałem odpowiedzi, ale koleżanka, wysoka
impulsywna Ukrainka, siedząca obok mnie, w ciągu pięciu minut wyjaśniła mi, co
należy powiedzieć. Ponieważ język ukraiński znałem dość dobrze, więc odpowiedź
wypadła - według mojej dzisiejszej oceny - dostatecznie, ale nie „bdb".
Komers zorganizowano w sobotę 17 stycznia 1943 r. w budynku naprzeciw ...
więzienia. Matki wysłały nas z błogosławieństwem obawiając się, czy to nie
jest jakiś piekielny podstęp „Szwabów". Ale nasi organizatorzy komersu
uważali widocznie, że „najciemniej jest pod latarnią", czyli pod
więzieniem. Zabawa świetnie się udała. Była muzyka, bufet, kolacja, napoje,
nawet portierzy, którzy zdejmowali nam płaszcze (pierwszy raz w życiu). Jedynie
około 22°" jakiś oficer niemiecki, widząc światła w budynku i słysząc
głośne śpiewy, wtargnął z ordynansem do naszej sali. Ale Polacy „z całą
serdecznością" poczęstowali go wielkim kuflem piwa, do którego wlali
wielki kielich samogonu. Oficera ścięło i za kwadrans ordynans wyprowadził go
z sali. Wszyscy nasi cało wrócili do domu.
Po przyjęciu, po mówkach i po toastach abiturienci wraz z profesorami
podzielili się na trzy grupy narodowościowe: ukraińską (największa), polską i
rosyjską (najmniejsza) i każda radziła „o swoich sprawach, o swojej
ojczyźnie" i „w swoim języku".
Symptomatyczne i niezwykle było to, że nasza garstka słowiańska zdobyła
średnie wykształcenie i punkt wyjścia na wyższe studia od 15 VI do 24 XII 1942,
a oblewała tę uroczystość 17 I 1943, tj. „pod niemieckim protektoratem" w
tym czasie, gdy Niemcy przegrały już straszną wojnę na Zachodzie i w Rosji, tj.
w okresie potwornych mrozów i rozgromu pod Stalingradem ...
Praca w HKP ocaliła mnie - i wielu innych - od przekleństwa „dobrowolnego
wyjazdu" na roboty do Niemiec, które przeżyli mój wujek Józef Lenart, moi
kuzyni Zosia Gibas czy Edward Mirek.
Trzeba stwierdzić, że Niemcy - mimo strasznej wojny - szybko ujęli nas
twardą ręką swojej administracji. Ukraińcy byli tylko posłusznymi wykonawcami
ich woli. Do dziś posiadam zachowane dokumenty z tamtych czasów. Pierwszy z
nich był to „Ausweis" (Tymczasowa
dowidka) Nr 11648, czyli tymczasowy dowód osobisty,
formatu małej legitymacji, wydany w Dubnie już 30 lipca 1941 z pieczęciami w
języku niemiecko-ukraińskim i z „tryzubem" (trójzębem) ukraińskim w środku
z odciskiem palca, ale jeszcze bez fotografii. Drugi dowód wydano mi w biurze
HKP w dniu zgłoszenia się do pracy i tę datę tam zapisano: 31.12.1941. Była to
dwuczęściowa, z twardej żółtej tekturki „Meldekarte"
(Karta zhołoszeńnia) nr 10182, z informacją o
narodowości (Pole), datą urodzenia, adresem (Dubno, Semydubska
19), zawodem (Schlosserlehrling) oraz grupą zawodową: 5n3.Nie wiem dziś, co to
znaczy. W tej „karcie pracy" mam cztery pieczątki o przebiegu
„roboty", tj. od 31.12.1941 do 1.11.1943, czyli do miesiąca, w którym
uciekliśmy z Matką potajemnie do Krakowa. Podobną "Meldekarte"
Nr 33583 otrzymała moja Matka - zapisana błędnie jako Joanna Kossek, zawód „Hausfrau, grupa
zawodowa 23b", ale dopiero od 6.3.1943 do 1.11.1943. Natomiast dowody
osobiste, czyli „Kennkarty" z fotografiami wydał
„Der Gebietskommissar in Dubno" (Okrużnyj komisar) Matce („robotnica") dopiero 15 maja 1942, Nr
48008, a Karolowi Kosek („Schlosser") -
28.8.1942, Nr 79988. Matka ma jeszcze jako miejsce zamieszkania wpisaną ulicę Semidubską 91, ja już - Nr 22, ponieważ po Wielkanocy (w
kwietniu) musieliśmy pod przymusem przeprowadzić się od Kostki do starego
pożydowskiego domiska, które zajmował stary krawiec Litwiński, nasz znajomy
sprzed wojny. Mieszkanie u Kostki zajęli instruktorzy wojskowi, niemieccy,
którzy tam - na uboczu - ćwiczyli Ślązaków i nie życzyli sobie, by „ich
żołnierze" porozumiewali się z nami po polsku. Od Kostki do bramy HKP było
200 m, „dom Litwińskiego" stał naprzeciw bramy. Wystarczyło przejść przez
ulicę.
Pierwszy dzień pracy w HKP był dla mnie, „maminsynka", wyjątkowo
trudny: pobudka o piątej, stanie w tłumie brudnych robotników na mrozie w
oczekiwaniu na apel do szóstej, wysłuchiwanie rozporządzeń w obcym języku,
przyjęcie do pracy, wymarsz do warsztatów do I grupy Stepaniuka, gdzie „Gruppenfuhrerem" był chudy szeregowiec Schenk. Każda
grupa czy „brygada" składała się z około 15 osób wraz z niemieckim
brygadzistą. W naszej grupie było przeważnie pięciu cywili: majster Stepaniuk
(Ukrainiec żonaty z Polką), zastępca pan Stefan (niski spokojny Polak), młody
wesoły 20-letni „czeladnik" Socha (Polak), wysoki chudy Omeljan Omelniczuk, Ukrainiec,
zwolennik Polski i wojska polskiego (!) i ja, najmniejszy „Polaczek",
uczeń.
Z każdą grupą współpracowali sowieccy jeńcy, przyprowadzani z
zadrutowanego „łagru", mieszczącego się obok warsztatów. U nas pracowało
stale pięciu jeńców, przeważnie Rosjanie i prostaczkowie. Jeden z nich,
Kulików, był bardzo mocny. W tej piątce był też jeden inteligent, podobno
inżynier z Leningradu (i zapewne oficer), niejaki Iljuszyn: bardzo wysoki i wychudły po przebytym głodzie w niemieckim
obozie. Przeżył jako pastuch krów dzięki temu, że zawsze jakąś krowę trochę
ustami wydoił z mleka. Wcześnie zdarł epolety i Niemcy nie wiedzieli, że to
oficer. Iljuszyn był bardzo inteligentny. Często z nim dyskutowałem na rozmaite
tematy, atakując reżim sowiecki, którego on wcale nie bronił. Żołnierze
sowieccy byli zatumanieni propagandą stalinowską i nawet w „łagrze"
pletli bajdy „o zdobyczach komunizmu". Iljuszyn ich nie uświadamiał. Bał
się. I nie był to strach bezpodstawny. Zdarzały się bowiem w obozach jenieckich
uduszenia przez ciemny ogół „światlejszych" towarzyszy, którzy krytykowali
„niewolę stalinowską" jako główną przyczynę nędzy kraju i obecnej klęski
ZSRR. Na moich oczach zdarzył się pouczający wypadek. Gdzieś w marcu 1942
doszły do nas wiadomości o liberalniejszym kursie stalinowskim wobec religii,
czyli że Stalin i „partia" dopuścili swobodę praktyk religijnych oraz
przywrócono w wojsku epolety. Wiadomość ta zbulwersowała pokornych jeńców. Nie
wierzyli. Pierwszy raz w życiu dyskutowali. Wreszcie orzekli: „No to
charaszo!" Wyprostowali się jakoś swobodniej. Na to wszedł ze dworu
traktorzysta Kotlarow, potworny człowiek. Wysłuchał
wiadomości. Nachmurzył się i ryknął:
- „To nieprawda! Tiebie nie Izia
w eto wierit!! Ty sawietskij
czeławiek!"
Zaklął parszywie, tupnął nogą i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Moi jeńcy,
którzy przez moment poczuli się wolnymi ludźmi, znów pochylili się jak
bezwolni niewolnicy i orzekli: „To nieprawda. Nie ma takiej wolności".
Ten fakt autentyczny przytaczałem moim uczniom przez 45 lat pracy w szkole
polskiej jako przykład całkowitego zniewolenia narodu rosyjskiego przez
sowiecko-bolszewicki system. Mój Iljuszyn bał się więc nie na próżno. Raz tylko
stracił cierpliwość, może słuchając moich sporów z sowieckimi prostakami, bo
nagle Iljuszyn wyrąbał im po rosyjsku słowa prawdy: „Ty durniu?! A kto ci historię
Rosji do szkół napisał! Czy nie Żyd i komunista?!..."
Rosjanie pracowali bardzo zręcznie i pilnie -jak dla siebie. Wykonywali
z zamiłowaniem najbardziej skomplikowane prace. Każda „nowa maszyna" ich
interesowała, a mieliśmy do naprawy samochody rozmaitych marek z całej Europy.
Swoje „gaziki" oraz „ziły" i traktory („stalineć")
znali na pamięć, dlatego z reguły oddawano je do naprawy Rosjanom. Ale i obce
„maszyny" potrafili czasem naprawić szybciej niż niemieccy nadzorcy, a nie
gorzej od Polaków. Rosjanie też pierwsi uruchomili „nowość", tj.
„Holzgazy", czyli samochody opalane drzewem, wprowadzone przez Niemców
celem zaoszczędzenia benzyny. Ten pęd Sowietów do pracy: „But jak
Absolut!" -hamowali trochę „polityczni" i Żydzi. Często - na próżno.
Np. w II grupie Klepacza był tak zapalony do pracy sowiet, że zdobył sobie
nawet ironiczny przydomek „hitlerowskiego stachanowca" u swoich kolegów -
jeńców: „Grisza stara się zawsze jak najwięcej naprawić niemieckich
samochodów, by poszły szybciej na front walczyć o zwycięstwo dla Niemców i Gitlera!".
W każdej grupie było po kilku Żydów, którzy przychodzili z getta pod
strażą żydowskich policjantów z pałami! W naszej grupie było trzech Żydów:
Auerbach (najmłodszy, 19 lat, tęgi w barach, o pogodnej twarzy), Kleiner
(nieco starszy, z krótkim rudym zarostem, szczupły, ironiczny) i Dworec - wysoki przystojniak, elegant w wysokiej
rosyjskiej futrzanej czapie, entuzjasta Rosji i ZSRR.
Z tą dwunastką plus Schenk zaprzyjaźniłem się wkrótce, samotny,
lalusiowaty, 18-letni Lusiek, zwany też Lusik lub
Łuska. Pod tym imieniem znało mnie całe Dubno: Polacy, Ukraińcy, Sowieci nawet
Niemcy. Przyszedłem do pracy i pierwszego dnia stanąłem bezradny między piecem
a warsztatem pod oknem, w rogu szopy i czekałem, co mi każe „arystokracja
ślusarsko-techniczna". Wreszcie podszedł do mnie Schenk i powiedział po
niemiecku trzy słowa, z których nic nie zrozumiałem. Powiedziałem tylko:
„Jaja". Kleiner był za mądry, by uwierzyć w moje „jaja" i spytał: -
„Czy rozumiesz co ci kazał robić szef? Nie? Masz zamiatać, palić w piecu i myć
benzyną części maszyn."
Potem mi wręczył moje „berła", tj. miotłę, szmatę do ścierania brudu,
pędzel do mycia benzyną i pokazał, jak się układa drzewo i węgiel w piecu i jak
rozpalić ogień starą benzyną zmieszaną z brudną oliwą. I tak rozpocząłem swoją
drogę do doktoratu i do literatury polskiej i obcej.
Grupa zaaprobowała mnie w ciągu tygodnia, bo wypełniałem polecenia
pilnie, niezbyt pokornie, ale nie stawiałem się zbyt często. Szczególnie
starannie paliłem w piecu, bo była to przecież „zima stulecia" 1941/42, w
czasie której wymarło od mrozów podobno 25% najlepszych niemieckich żołnierzy
z oddziałów szturmowych, które szły do boju z odwiniętymi rękawami, odkrytymi
szyjami, bez rękawic, bez płaszczy i czapek futrzanych. A mrozy pod Moskwą i
Leningradem dochodziły do 40° i więcej stopni Celsjusza! Bagatela dla odpowiednio
ubranych Rosjan i Sybiraków, śmierć dla Niemców znad Renu - i do tego bez
ciepłej odzieży!! Nawet u nas w Dubnie mrozy dochodziły 30° Celsjusza.
Warsztaty naprawcze samochodów znajdowały się w byłych polskich
stajniach kawaleryjskich. W niektórych bramach wjazdowych „szpary" między
progiem a dolnym brzegiem drzwi dochodziły do pół metra! Okna i ściany też nie
były szczelne. Wiało więc przez hale i zimno było „jak jasna cholera!"
Słowo: „kalt!", czyli zimno Niemcy najczęściej
powtarzali. Ręce pracownika cierpły od samego odkręcania śrubek metalowymi
kluczami. Najgorzej było leżeć „na wózku" pod motorem i odkręcać
zlodowaciały i zardzewiały „karter", z którego powoli wyciekała czarna,
spalona oliwa za kołnierz lub do rękawa pracującego ucznia. Bo uczniom głównie
dawano te „przyjemne" prace. Człowiek kostniał po kwadransie. Samochodów
było tak wiele, że brakowało tuneli („jam") i trzeba było pracę wykonywać
na leżąco. Dlatego nosiliśmy po dwie „kufajki", czyli waciaki, ciepłą
bieliznę, gruby sweter i gruby kombinezon. Na palacza wszyscy
„wrzeszczeli": „A palże lepiej, do jasnej cholery! Ty, taki, siaki, owaki
synu!" Do ogrzewania służyły 200-litrowe (lub większe) metalowe beczki, po
benzynie, które przerabiano na piece: wycinano „spawem" otwory na ruszt do
wyrzucania popiołu i na drzwiczki do wrzucania opału oraz otwór „na rurę
wydechową". Taki wysoki i głęboki „piec" rozpalono szczapami drzewa i
kawałkami węgla, polewano brudną benzyną i gdy wybuchało, dolewano starej czarnej
oliwy. Następnie dorzucano węgla i dębiny. Piec płonął tak, że aż ścianki
żarzyły się do białości, jakby miały się zaraz stopić. Trzeba było stać w
odległości najmniej jednego metra, aby się nie zapalić. Ale w odległości
trzech metrów już było „zimno", jakby nikt w piecu nie palił, czyli ludzie
tłoczyli się w kręgu w promieniu 1-2 metrów. Najbliżej stali Polacy i Ukraińcy,
dalej Rosjanie jako najbardziej wytrzymali na mróz. Niemcy napierali na prawie
biały piec lub, trzymając się dla formy nieco dalej, stali jak zdechłe
zmarznięte kury, niezdolne do życia, tym więcej do walki. Nasi mówili wtedy: I
takie cherlawe syny rzuciły się na zahartowanych, licznych i bitnych
Rosjan!"
Otóż był w grupie traktorzysta Kotlarow, który
obsługiwał potężnego "Stalinowca", co sam jeden ciągnął 10-15 pustych
samochodów. Ów Kotlarow, Sybirak, ogromny chłop z
czerwonym pyskiem, pracował stale pod gołym niebem. Raz wpadł do naszej hali,
gdy cała grupa grzała się przy piecu, bo tego dnia mróz przekroczył -40°. Kotlarow, zacierając z zadowoleniem ręce, zaćwierkał
radośnie jak wróbelek:
-Rebiata! Siewodnia chaładnawato! (Chłopcy! Dzisiaj chłodniutko!)
Nawet Rosjanie tego dnia kurczyli się z zimna (nadzór niemiecki siedział
w zamkniętym pokoiku), a Kotlarow cieszył się, bo ten
40-stopniowy mróz przypomniał mu jego ukochany Sybir, o którym śpiewał nieraz
pieśni, np.: „Sibir! Sibir! Sibiri nie bajusia! Sibir wied' toże russkaja ziemlia!" Od przeszło 40 lat przytaczałem w szkole ten
wypadek jako klasyczny przykład rosyjskiej, sybirskiej krzepy. I zawsze ten
przykład wywoływał śmiech podziwu i obawy...
Przeżyliśmy jeszcze następną piekielną zimę Stalingradu - 1942/43.
Opanowawszy sztukę palenia i zamiatania wciągnąłem się w tajniki rozkręcania
motorów, skrzynek biegów, „dyferencjałów", kół i błotników. Wkrótce
potrafiłem wszystko rozkręcić, ale nie umiałem NIC złożyć. Ile ja części
samochodowych zniszczyłem z głupoty i nieumiejętności (nie ze świadomego
sabotażu! ?). Chyba powinienem za to dostać jakąś wielką gwiazdę czy krzyż od
Rosji lub USA? Ile wozów niemieckich nie ruszyło przeze mnie na czas na front
wschodni? Był to mój naiwny sabotaż.
Zaraz drugiego dnia Stepaniuk polecił mi „umyć benzyną
dynamo-maszynę" (prądnicę). Dodam, że terminologię techniczną poznałem w
HKP w żargonie niemiecko - ukraińsko - rosyjskim. Zamiast starym śrubokrętem
odrapać korpus prądnicy z błota i śniegu, ja, pilny pedantyczny uczeń szkolny,
rozkręciłem prądnicę, wyjąłem z niej rdzeń ze zwojami z drutu miedzianego i ...
zacząłem je myć! Na szczęście Stepaniuk spostrzegł, co wyrabiam. Wyrwał mi
rdzeń z ręki, sklął szpetnie od „durniów" i jeszcze gorzej i szybko
wysuszył czystą chusteczką (!) rdzeń, bo zwojów miedzianych nie wolno niczym
myć!!
- Gdyby nie ta twoja głupia gęba, to oskarżono by ciebie o sabotaż! A w
prywatnym warsztacie dostałbyś kopa i won z roboty!!"
Zepsułem w ciągu roku jeszcze kilka części samochodowych. Największym
wozem była chyba ciężarówka francuska o ładowności 10 ton, w której urwaliśmy z
młodszym kolegą (nowy) "ł a p ę" od motoru. A motor ten ważył ze
dwie tony i stał na czterech „łapach". Motoru wcale nie trzeba było
wyciągać, ale nas to bawiło. Łapę trzeba było szybko zespawać i puścić wóz do
Rosji. A zespawanie łapy i montaż motoru trwały trochę!
W HKP bywały wypadki sabotażu, dokonywanego przez szoferów niemieckich!!
Nie chcieli oni absolutnie jechać „nach Osten"
(na Wschód!). Jeden żołnierz przeszło miesiąc naprawiał u nas zepsuty ...
reflektor. Naprawa światła trwała pół godziny, ale chytry Hans czy Fryc
wyjeżdżał z warsztatu dopiero pod wieczór i celowo rozbijał lewą lub prawą
latarnię. Klął straszliwie na „Rusów" i wracał, bo przecież bez
oświetlenia nie pojedzie nocą przez „dziki Wschód". Mam wrażenie, że to
samo robił w następnych HKP w Łucku, Równem, w Żytomierzu etc. I chyba na front
nie zdążył dojechać.
Przemoc Niemców oraz „propaganda sukcesu" były tak wielkie, że
zdawało się, jak mówili Ukraińcy, że „Niemcy zwyciężą na pewno". Dlatego
życzliwi, by dać mi chleb na przyszłość, zaczęli mnie uczyć
„szoferowania", czyli na kierowcę. Dawano mi małe i duże wozy. I nic z
tego nie wychodziło. Raz omal nie rozbiłem samochodu na próbie. Uczyli mnie
Polacy, Żydzi i Ukraińcy. Wreszcie wszyscy zgodnie orzekli, z pewną pogardą: „Z
ciebie nie będzie szofer! Idź ty sobie lepiej do szkoły ..."
Nie nauczyłem się „szoferowania", ale za to nauczyłem się klnąc
sprawnie w kilku językach. Początkowo wstydziłem się przekleństw jako skromny
chłopaczek, ale, ponieważ mi dokuczano jako „niewinnej dziewicy", więc po
kilku tygodniach, nasłuchawszy się od starszych, „rozpuściłem spusty
wymowy" i z czasem przeklinałem tak sprawnie, że mogłem każdego zadziwić.
Aż Żyd Kleiner zwrócił mi uwagę:
- Co ty, Lusiek, tak przeklinasz jak szofer! Ty jesteś szkolony człowiek.
Wstydź się! Co będzie, jak dowie się mamusie?!...
Zawstydziłem się i przestałem. Bałem się, by Matka nie usłyszała, jak
przez sen mówię coś ohydnego. Nie przestałem natomiast „kraść" lub
„brać" i „wynosić" benzynę. Na życie! Pierwszy tydzień przyglądałem
się, jak inni to robią. Zawsze wieczorem myliśmy ręce benzyną z tłustej oliwy.
Wypisywało się na to np. trzy litry, a zużywało się
oszczędnie pół litra. Reszta szła do podziału między majstra i współpracowników.
Po cywilach „brali" też Żydzi do getta. Z czasem zaczęli też „brać"
jeńcy na wymianę za żywność u chłopów. Za „branie" benzyny oficjalnie
groziła kara śmierci, ponieważ wszyscy brali, nawet żołnierze niemieccy (też
chcieli zjeść coś lepszego), więc złapanemu groziły areszt i pobicie. Wszyscy
„brali" metodycznie i ostrożnie. Niemiecki szofer lub nadzorca potrafił
wywieźć i sprzedać cały „kanister" (25 L). My przenosiliśmy benzynę, ropę
lub oliwę w trzy-ćwierciowych „bańkach" na herbatę, które umieszczało się
na pasku z tyłu na prawym biodrze. Bańka była ukryta pod podwójną kufajką,
swetrem i kombinezonem. Najtrudniejsze było zdobycie „źródła benzyny",
które będzie można „wydoić". Oficjalnie majster lub „gruppenfiirer"
wypisywał „zamówienie" do magazynu na pięć litrów (czasem na trzy), które
w „kanistrze" przynosił uczeń, np. ja. Ale to
było mało. Żydzi i jeńcy pomagali nam w wyszukiwaniu pozostawionego samochodu
niemieckiego, z którego - zależnie od stanu benzyny w „baku" (zbiorniku) -
wyciągało się „szlauchem" (wężem gumowym) np.
dodatkowe 5-10 litrów. Nigdy więcej. Trzeba było „brać" racjonalnie, by
się nie narazić. W przydziale dostawało wówczas więcej osób benzyny „na
wynos", „Superatę" zostawiało się na dzień następny. Jak w obozie
koncentracyjnym. Po tygodniu pracy ja również wystąpiłem z ofertą na benzynę i
pokazałem moją „bańkę". Wszyscy zaśmiali się:
-Taki młody i już! O nie, bratku! Trzeba się zasłużyć!
Następnego dnia przyniosłem butelkę samogonki jako „wkupne".
Przyjęto mnie do spółki. Musiałem też „organizować benzynę" (wyrażenie
niemieckie, wojskowe) do podziału dla całej grupy. Nigdy nie wpadliśmy.
Miałem rozmaite dramatyczne przeżycia w HKP. Ze dwa razy zagapiłem się i
rozmawiałem z kolegą zamiast pracować. Niespodziewanie ukazał się za nami
ogromny gruby Werkmeister, o nabrzmiałej twarzy i
małych, świńskich oczach. Ów drab każdego z nas kopnął tak potężnie, że
wyleciałem w powietrze przy okrzykach „nadczłowieka": „Arbeiten!
Ihr Schweine!!" Odtąd
- za radą Żydów -każdy z nas miał zawsze klucz w ręku i udawał, że coś zakręca
lub odkręca. Innym razem omal nie zginąłem przy pobieraniu benzyny z ręki
magazyniera, atletycznego Niemca, który miał chyba kategorię „A", ale
„dekował się" na tyłach. Przyszedłem do magazynu z konewką po „nasze"
pięć litrów benzyny. Magazyn był otwarty i nikogo w środku nie było. Jako młody
chłopak zacząłem wołać z tupetem:
- Ist da jemand!!
(Jest tu kto!?) - z dobrym niemieckim akcentem.
Na to wyskoczył ze strychu, przerażony moją niemczyzną, magazynier,
który myślał, że to może przyszedł jakiś oficer, a on tam „urzędował" z
młodą Żydówką. Bał się kary za taką „Rassenschande!"
Magazynier, zbiegając ze schodów, jeszcze spodnie zapinał, a za chwilę zbiegła
i uciekła młoda Żydóweczka, i zapinała bluzkę na piersiach. Gdy magazynier
ujrzał, że to nie oficer, tylko mały Polaczek Lusiek, wpadł w taką furię, że
pobiegł za mną z wyciągniętą pięścią, by mnie zdzielić w głowę, czyli zabić za
popełniony przeze mnie „sabotaż wobec jego osoby". Przerwałem mu przecież
bardzo ważny proces biologiczny! Uciekłem przez wąskie przejście pomiędzy
leżącymi beczkami benzyny, którędy wielki Niemiec z trudem się przeciskał.
Oddałem Stepaniukowi pustą konewkę i wyjaśniłem, co się stało. Majster sam
poszedł po zamówioną benzynę. A benzynę musieliśmy „brać", aby
przeżyć!...
Lato 1942 było upalne. Po klęsce pod Moskwą i na innych odcinkach frontu
sporo było wszędzie różnych dezerterów niemieckich, których traktowano
okrutnie. Raz w lipcu siedziałem w stolarni, w chłodnych suterenach, gdzie
prawie wyłącznie pracowali jeńcy sowieccy. Właśnie wypoczywali teraz, jedli,
pili, palili. W tym samym czasie na podwórku pod gołym niebem, w upalnym
słońcu, trzech esesmanów pędziło biczem „do roboty" kilkudziesięciu
obnażonych do pasa „dezerterów"(?) niemieckich, którym kazano zbierać
trzaski, papiery i śmieci. W pewnej chwili jakiś półnagi młody Niemiec wsadził
głowę przez okno i zawołał:
- Pan! Pan! Rauchen! Rauchen!
- i pokazał trwożliwie, że prosi o papierosa. Zdumiało to sowieckich jeńców,
którzy - po przejściu głodu -już się urządzili w obozie, porośli w sadło, mieli
dobre „układy"' z nadzorem niemieckim i dochody z handlu benzyną i
zapalniczkami. Mieli dość jadła i tytoniu. Pod oknem „kurzył" jeniec
Mongoł (posądzany swego czasu o ludożerstwo). I ów „podczłowiek" wyjął z
ust i dał niedopałek niemieckiemu żołnierzowi, „nadczłowiekowi", który
żarliwie podziękował: „Danke! Danke!
- i znikł szybko, by uniknąć skatowania przez swego rodaka, Ubermenscha" z
SS!!
Gdy w czerwcu 1942 rozpocząłem naukę na kursie maturycznym, pracowałem
tylko do 13°°. Koledzy dawali mi prace mniej wyczerpujące. Po zdaniu matury
wróciłem w styczniu 1943 do grupy I Stepaniuka jako ślusarz. Nikogo o nic nie
prosiłem, podziękowałem tylko na apelu haupt.
Lohmeierowi za „Herzensgiite", czyli za
umożliwienie mi ukończenia szkoły średniej. Po miesiącu wezwano mnie do biura
wraz z Heńkiem, synem pani Anny, która była „kucharką osobistą" Lohmeiera, a jak twierdzili krawcy, i jego kochanką. Polecono
nam synekurę, tj. wygodną pracę w charakterze „kontrolerów" wjeżdżających
i wyjeżdżających samochodów na ścisły teren warsztatów HKP. Pensja pozostała ta
sama. Ale już nie można było „brać" benzyny. Siedzieliśmy więc w ciepłej
budce, zapisywali numery, wpuszczali i wypuszczali samochody. Po miesiącu
Lohmeier znowu kazał mi zgłosić się do biura i tu szef, Unteroffizier
Rudolf Feicht oznajmił mi, że od
dziś będę pracował u niego („bei mir") jako „Biirohilfe", tj. pomoc biurowa, czyli że będę
tłumaczem, płatnikiem („Lohnbuchhalter"!), będę
pisał meldunki, sprawozdania, etc. Heńka Niemcy usunęli z HKP, bo absolutnie
nic nie robił, nawet w budce, a tego sumienie niemieckie, nawet żarliwego
kochanka, znieść nie mogło.
W biurze pracowałem od marca do listopada 1943, co potwierdza wydane „Zeugnis" (Zaświadczenie pracy) z datą: „Dubno, den
30.9.1943, które informuje, że Karl Kosek (...) pracował w HKP (Ost) 631 w Dubnie od 31.12.1941 do 30.9.1943 jako uczeń
ślusarski, potem jako pomoc biurowa. Jego odejście nastąpiło z powodu rozwiązania
HKP". Otóż we wrześniu takie zaświadczenie wystawił mi „sekretarz"
Buresch, a podpisał jeszcze Lohmeier, ale „Park" działał nadal już po
moim wyjeździe 14.11.1943. Biura zajmowały dwa pokoiki i znajdowały się na
parterze w murowanym głównym budynku. Z biura do bramy HKP miałem 50 kroków, z
bramy do domu - jeszcze 30 kroków. Moi nowi koledzy biurowi, żołnierze
niemieccy, wszyscy kategorii „C" i „D", okazali się nie
Ubermenschami", lecz po prostu ludźmi, tak samo skrzywdzonymi i
przestraszonymi jak my. A może bardziej niż my bali się systemu hitlerowskiego,
który wszyscy nienawidzili!! Mam na myśli głównie, stałą czwórkę biuralistów w
składzie: Feicht, Buresch, Schoner i Habbitcht.
Uffz. R. Feicht, rodem z Bremy, utykał, bo miał lewą nogę krótszą. Był około
trzydziestki, niski, krępy, o delikatnej twarzy, z czarnym pieprzykiem na prawym
policzku. Pracowity, wymagający, uczciwy. Gdy poznał mnie bliżej, odkryliśmy w
sobie „dusze pokrewne": ja byłem świeżo po maturze, on miał za sobą dwa
lata wyższych studiów handlowych, prowadził już korespondencję handlową firmy
po angielsku z Brytyjczykami. Kiedy byliśmy sami, dał do zrozumienia, że jest
„wściekły" na Hitlera „i całą jego bandę", na nonsensowną wojnę,
która zniszczyła jego życie, dom i naród. Gdy raz z naiwności i z braku wiedzy
- po przeczytaniu książki „Weg zur
Reifepriifung. Geschichte Deutschlands" - wyraziłem się, że „Prusacy to są
najlepsi Niemcy", Feicht wpadł w furię i krzyknął:
- Prusacy - to w ogóle nie są Niemcy! To świnie!!
Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem, że pozornie jednolity naród
niemiecki składa się z wielu antagonistycznych „landów" i plemion. Feicht
kazał mi milczeć i ostrzegał przed podejrzanymi Niemcami, „partyjnymi",
oraz przed tym „szpiclem i świnią Rotmanem", tj.
łapówkarskim tłumaczem i donosicielem „z Niemców nadwołżańskich". Mówił mi
nieraz: „Sind Deutsche und Deutsche", czyli są Niemcy i Niemcy ...
Feicht ostrzegał i ratował mnie nieraz. Na przykład czasem czytałem
jakieś pisma, pozostawione w biurze „tylko dla Niemców" z pieczęcią:
„GEHEIM", czyli tajne. Były tam na przykład takie instrukcje rasistowskie,
że Niemcy nie powinni się żenić z Polkami, bo one chytrze naciągają Niemców,
tj. przejmują ich rasowe nasienie (!!) i rodzą Niemca, a wychowują go na
Polaka, który może być potem szkodliwy dla Reichu! Były też ulotki
antyrosyjskie czy antypolskie. Pokazałem to raz Feichtowi
i spytałem ...
Natychmiast mi to wyrwał w sposób teatralny z okrzykiem, „Verboten!" Nie wolno! Dawaj to! Potem spokojnie mi
wyjaśnił:
- Karl! Das ist Mist! To jest gówno. Bzdura. Ale przy nikim z naszych tego
nie czytaj, bo możesz mieć grube nieprzyjemności.
Czasem w przypływie wisielczego humoru Feicht sztorcował swego
podwładnego, poczciwego szeregowca Schonera i rozkazywał:
- Schoner! Będziesz jutro rozstrzelany! Przynieś
ze sobą worek, aby zapakować do niego twoje nędzne resztki!
- Jawohl! - odpowiadał ochoczo Schoner.
Dla mnie te żarty (powtarzały się często) były trochę makabryczne.
Drugi pracownik, tj. „Obergefreiter Buresch", zastępca Feichta, też
był daleki od rasistowskiej pychy. Jako Niemiec z Sudetów znał język czeski i
nieraz chwalił czeską kulturę, kuchnię, wyroby masarskie, popisując się czeską
terminologią. Buresch był też niski, około 50-tki, z grubym nosem. Miał jakąś
wadę w ręku. On nauczył mnie pisać na maszynie, pokazał wzory sprawozdań,
metodę obliczania listy płac etc. Tak się przejął moją niską pensją, tj.
półtora karbowańca tygodniowo, że wyszukał w tabeli płac jakąś możliwość i
podwoił mi „pobory" do trzech karbowańców. Mogłem za to kupić - za tydzień
pracy - bilet do kina i dwie gałki lodów! Ale tego nie mówiłem Bureschowi, by nie robić mu przykrości i nie uświadomiłem
go, że teraz tracę finansowo, bo nie mogę „brać i wynosić" benzyny.
Siedziałem w drugim pokoju przy swoim stoliku, który przylegał do biurek
z lewej strony Feichta, z prawej Burescha. W pierwszym pokoju siedzieli przy
swoich biurkach: Schoner i Habbitcht.
Gefreiter Schoner był to
szczupły, wysoki mężczyzna, po trzydziestce, bardzo dobry człowiek, lecz
trochę „dziwny". Może nierozgarnięty. Miał tylko wykształcenie podstawowe
i był bardzo skromny. Jako 19-letni Polak zwracałem się do wszystkich starszych
przez „pan", a do Niemców per „Się". Schoner
od razu mi powiedział:
- Karol. Ja jestem Schoner i tylko Schoner. Mów mi „ty" lub Schoner.
To ty masz średnie wykształcenie, nie ja.
Spełniłem jego życzenie. Wysłuchiwałem grzecznie jego opowieści . Schoner pochodził z Bawarii, mówił jednak literacką
niemczyzną. Chwalił mi się, że sporządził u siebie w Bawarii plan domu, który
nawet „zawodowy inżynier pochwalił". I zaczął nawet budowę tego domku,
zanim ta nieszczęsna wojna wybuchła. Ale skończy po wojnie.
Oryginalny był czwarty pracownik, tj. Gefreiter
Habbicht, co znaczy „jastrząb" po polsku. Ale
był to kiepski „jastrząb": miał wprawdzie półwyższe wykształcenie, unikał
dyskusji o wojnie i hitleryzmie, ale za to miał bardzo kiepski wzrok. Bez
mocnych okularów nic nie widział. Prócz tego miał jakiś „tik" i co chwilę
rzucał głową w lewo. Ten „strzelec jastrząb" nikogo nie zastrzelił. Czasem
nas odwiedzał w domu, nie w celach handlowych, tylko aby - w obcym kraju - odetchnąć
normalną domową, ludzką i chrześcijańską atmosferą. Do mojej matki Habbicht odnosił się zawsze bardzo grzecznie per „Frau Kózek".
Naszą sielankę biurową przerywali różni groźni lub dziwaczni intruzi.
Najpierw doszedł „na stałe" typowy młody biuralista rodem z Prus, który
zaraz zaczął wszystkich
pouczać, bo „jako Prusak" znał się lepiej od innych na wszystkim. Dokuczał
też mojej czwórce kpinami w rodzaju: „Bist du uberhaupt katolisch?"
(Czy jesteś całkiem katolicki ?). A czterej stali biuraliści, rodem z Niemiec
Zachodnich, byli wszyscy katolikami. Buresch też. Ignorowali go, aż odjechał.
Owszem, Feicht dla kpiny przytoczył w dialekcie berlińskim dialog o ogórkach:
„Jujken jibst. Jesalzen sind. Jut sind" etc.
Potem przyjechał szczupły przystojny „Leutnant" z SS, istny laluś,
jak Willi Sonnenbruch z „Niemców"
Kruczkowskiego. „Nasz Willi" sfotografował nas oczami. Moi biuraliści
drżeli, nawet ja, naiwny młodzik, czegoś się bałem. Jakby zamaskowana śmierć
koło nas chodziła. Ów Willi działał bardzo energicznie. Raz np. przyszedł do naszego (drugiego) pokoju i w ciągu
pięciu minut odbył trzy rozmowy. Najpierw zatelefonował do wiezienia, do
gestapo, i polecił dalej torturować aresztanta, jeśli jeszcze nic nie
powiedział. Następnie zadzwonił do kochanki „Mimi"
i kazał jej, by „była gotowa, wykąpana i czekała na niego w szlafroku. On
będzie u niej od 18°° do 19°°. Dłużej nie może, bo potem ma wyjazd
służbowy". Trzeci telefon był do SD, też w sprawie przesłuchania jakiegoś
podejrzanego aresztanta. Gdy po trzech dniach ów „lejtnant Willi" wyjechał
niespodziewanie, wszyscy niemieccy biuraliści westchnęli z ulgą: „Gott sei dank!
Bogu niech będą dzięki! Odjechał! Ciesz się, Karl". Później, jako
nauczyciel, przez ponad 40 lat podawałem uczniom owego lejtnanta jako klasyczny
przykład „Willego Sonnenbrucha",
tj. najbardziej niebezpiecznego zbrodniarza, elegancika w „białych
rękawiczkach". Inną dziwaczną ćmą był „Feldfebel Münich" z landu po
tamtej stronie Renu. Pedantyczny biuralista, ślinił się stale, ganił i
reformował. Zastępował przez kilka tygodni chorego Burescha. To Münich
wymyślił, by wydać brudnym jeńcom urzędowo po kawałku mydła. Polecił mi
sporządzić ogromną listę, w której porobił - na szerokość arkusza! -
kilkanaście rubryk w rodzaju: data, miejsce urodzenia, wykształcenie, stan
cywilny, stopień wojskowy etc. Musiałem „iść w masy" i zbierać te dane.
Jeńcy nie chcieli wierzyć, że tyle danych trzeba, by wydać kawałek mydła.
Buresch by takiego głupstwa nie zrobił. Gdyby mi jeńcy nie ufali, wyrzekliby
się mydła. Niektórzy jeńcy nie znali daty i miejsca swego urodzenia, a wszyscy
zaniżali szarże. I mówili mi:
- Czy ty myślisz, że ja ci podam moją rangę?
Wreszcie wydaliśmy mydło. Münich zauważył, że jeńcy mają już podarte
spodnie i bluzy. Kazał im wydać mundury po jeńcach francuskich i belgijskich.
Ale okazały się wszystkie za małe dla rosyjskich olbrzymów...
Münich stwierdził też, że w listach płac są luki, bo wielu robotników od
stycznia 1943 nie pobrało „pensji". Formalistyczna dusza nad-reńskiego
buchaltera był wzburzona: „Ordnung muss sein!" Kazał mi wypisać
adresy tych, którzy nie pobrali zapłaty, zabrał listy płacy i kasę z
pieniędzmi,! mnie jako tłumacza. Pojechaliśmy do miasta wypłacać pensję.
Feicht tylko wzruszył pogardliwie ramionami. Mnie z jednej strony zaimponowała
ta niemiecka pedantyczna uczciwość, z drugiej zdumiała beznadziejna naiwność
feldfebla. Przecież była wojna. Rosjanie już zdobyli Kijów. Na Ukrainie toczyła
się wojna domowa. Dubno otaczały partyzantki rosyjskie, ukraińskie, polskie,
czeskie, a mój feldfebel chce wypłacać „pensje" robotnikom, którzy nie
przyszli do pracy, bo pracą i tymi bezwartościowymi „pieniędzmi" wzgardzili.
Nie mogłem mu tego powiedzieć i tego, że wielu z nich jest w jakichś
partyzantkach, a niektórzy już może nie żyją, zabici w boju. Pojechaliśmy.
Najbliższy był tęgi Ukrainiec, zamieszkały na Surmiczach tuż przy szosie.
Siedział przed domem dobrze pijany. Jak nas zobaczył, zbladł, złapał mnie za
rękę i spytał ze strachu po polsku: „Lusiek! Przyjechaliście po mnie?!"
Gdy się dowiedział, że przywieźliśmy mu „pensję", zgłupiał, bo każdy by
zgłupiał. Podpisał listę, odebrał pieniądze i zaczął obłapiać feldfebla - jak
to pijak - gładzić po twarzy, mamrocząc: „Dojcz, gut,
gut!" Na pytanie feldfebla, dlaczego nie przychodzi do pracy, powiedział
krotko: „Arbeit, siajze!" Feldfebel odjechał
oburzony do następnego „pracownika", którym był też Ukrainiec. Właśnie
zasiadał z młodą żoną do podwieczorku. Też się przestraszył munduru, też był
zdumiony, ale „pensję" pobrał, podpisał, a na pytanie dlaczego nie
przychodzi do pracy, odpowiedział szczerze, że obchodzi teraz swój „miesiąc
miodowy". Chciał nas nawet poczęstować wódką. W mieście Dubnie nie
mieliśmy w ogóle szczęścia: wszyscy „gdzieś wyjechali." Polacy - mówili mi
- że jedni do lasu, inni do „Polski", Ukraińcy "nic nie
wiedzieli". Wreszcie za miastem, na tzw. „Zabramiu", mieszkał niejaki
Pękała, Polak. Sąsiad, który nas poinformował, powiedział: „Pękała jest
wek!" - a mnie dodał: do partyzantki. Następny adresat był kilometr stąd,
w najbliższej wsi. Uparty Münich chciał jechać dalej, ale zatrzymał nas ów
polski informator:
- Powiedz pan temu wariatowi, że tam są już partyzanci, raz Polacy, raz
Ukraińcy. I można od nich łatwo dostać po łbie!
Przetłumaczyłem. Dopiero wtedy poczciwy feldfebel zrozumiał nonsens
swojej samobójczej misji. Wróciliśmy, Bogu dzięki, w ostatniej chwili.
Po odjeździe feldfebla przybył na jego miejsce niebezpieczny dekownik,
tęgi mężczyzna, fanatyk, na szczęście tylko „Gefreiter",
niejaki Brunner, jako pomoc dla chorego jeszcze Burescha. Ledwie wszedł do
biura, Brunner zaraz przy prezencji wysunął swoją tęgą owłosioną łapę
- Diese Hand hat selbe Adolf Hitler gedriickt! (Tę rękę
sam A. Hitler uścisnął) - pochwalił się.
Ta „ręka" nadawała się do walki, nie do pióra i nie do biurka, w którym
Brunner „dekował się" i nic pożytecznego nie robił, tylko dużo krzyczał o
zwycięstwie Rzeszy nad ZSRR, jeśli Japończycy zaatakują Rosję od Wschodu. Całe
biuro trzymało się z dala od Brunnera, a Feicht zaraz powiedział:
- Karl! Sei forsichtig!
Er ist gefahrlich und dumm wie ein Hund! (Karol! Bądź ostrożny! On jest niebezpieczny i głupi
jak pies!).
Czasem zasypiałem i przychodziłem trochę później do biura (stanie na
apelu już mnie nie obowiązywało). Wtedy Brunner wpada} do mego mieszkania
(naprzeciw bramy HKP) i krzyczał: „Schnell! Schnell! Istzuspat!". W
czasie wojny domowej na Ukrainie w 1943, gdy Ukraińcy napadli i zabili czasem
Niemca, władze wojskowe rozesłały „tajne" rozkazy, by tępić Ukraińców i
Polaków „wszelkimi sposobami". Feicht oficjalnie milczał, a wśród
zaufanych mówił „o barbarzyństwie wojska". Natomiast Brunner głośno
opowiadał w biurze - przy mnie - że najlepiej wystrzelać i wywieszać wszystkich
mężczyzn „wraz z chłopcami od dziesiątego roku życia".
Jako tłumacz byłem najgorszy i najlepszy. Najgorszy, gdyż lepiej ode
mnie mówili po niemiecku Rotman i jego młodszy kolega, też Niemiec nadwołżański
(ale uczciwy człowiek), Volksdeutsch Jung i szpicel - Werkmeister
o przezwisku „Proklatka" (feldfebel niemiecki).
Byłem jednak lepszy od nich wszystkich, bo oprócz rosyjskiego mówiłem po
ukraińsku, po polsku i rozumiałem język czeski, no i nie brałem łapówek,
tłumaczyłem wiernie, co mi powiedziano. Zaś Rotman, jeśli nie dostał butelki,
tłumaczył tak, że często interesant dostał od Niemca po głowie. Nienawidzono
też Rotmana, a do mnie mieli zaufanie pracownicy i Niemcy.
Najpierw „sprawdził" mnie sam Lohmeier: kazał przetłumaczyć kilka
napisów rosyjskich, które poznał przedtem, potem wezwał mnie na tłumacza w
sprawie jakiegoś małżeństwa. Prosiłem, by mówić „langsam
und deutlich", czyli wolno i wyraźnie, bo
„jeszcze słabo mówię po niemiecku". Zrobili tak. Ja też tłumaczyłem wolno
i z namysłem. Zrozumieliśmy się. Ta skromność „debiutującego tłumacza"
spodobała się. Tak samo tłumaczyłem w biurze. Przychodzili jeńcy sowieccy,
pracownicy, Polacy, Ukraińcy, Czesi, Rosjanie z rozmaitymi sprawami.
Najczęściej prosili o „urlop", bo ten ma urodziny, tamtemu żona będzie
rodzić, innemu krowa, ów jest chory, czeka go operacja, ma wrzód etc. Tych
wszystkich słów nie było w tekstach Goethego czy Schillera, na których
uczyliśmy się języka. Przynosiłem więc do biura słownik ukraińsko-niemiecki i
gdy petent wyłożył mi swoją prośbę, prosiłem Feichta, by poczekał, bo muszę
znaleźć nieznane mi słowa. Po wyszukaniu zapisywałem je, na przykład
„ciąża", „wrzód", następnie tłumaczyłem wolno i wyraźnie. Obie
strony były zadowolone i ja również, bo poduczałem się praktycznie języka.
Uczciwi ludzie zawsze sprawę załatwili. Jeśli przyszedł jakiś kombinator,
mówiłem mu:
- „Kłam i zmyślaj sam. Ja przetłumaczę". Ale wtedy mówiłem do
Feichta:
- „Er sagt", czyli „on mówi". Niemcy
spostrzegli moją uczciwość i lojalność wobec cywili. Dowiedzieli się, co znaczy
słowo: „kłam" i zrozumieli, dlaczego mówię: „er sagt".
Poznawali też po minie petenta, że kłamie. I wyrzucali go, stosując moją
metodę: „Powiedz mu, że ja mówię, że on kłamie". W ten sposób Feicht
osłaniał mnie przed zemstą oszustów.
Wiem, że kreślę tu inny portret niemieckiego okupanta niż oficjalny w
literaturze polskiej czy tym więcej sowieckiej, gdzie każdy „giermaniec" to był „gad i zmiej",
a „russkij" - to zawsze błagorodnyj
gieroj (szlachetny bohater). Bywało odwrotnie. Pamiętając o polskim przysłowiu,
że są "ludzie i ludziska w każdym narodzie" („Deutsche
und Deutsche") nakreśliłem poznane postacie
Niemców kanalii i Niemców ludzi. To samo można powiedzieć o Polakach,
Rosjanach, Ukraińcach, Żydach etc.
Na pożegnanie Buresch i Feicht wystawili mi pochlebne „Zaświadczenie
pracy", podpisane przez Lohmeiera 30.9.1943:
„Derselbe fiihrte die ihm iibertragenen
Arbeiten żur hóchsten Zufriedenheit aus" (Wymieniony wykonywał powierzone mu
prace ku naszemu najwyższemu zadowoleniu").
Napisali to, chociaż nigdy nie poniżałem się przed nimi, ani nie wywyższałem
nad prostaczkami, podkreślałem zawsze moją polskość i patriotyzm, czasem
poprawiałem ich błędy dialektyczne, że nazywali mnie żartobliwie „strażnikiem
niemieckiego języka", lecz częściej - co było niebezpieczne - „der Polnische Legioner" -
„polski legionista!"
Wielkanoc w 1943 wypadła 25 kwietnia.
Czekaliśmy na święta z nadzieją na ... wyzwolenie. Wiedzieliśmy już o
odkryciu grobów polskich w Katyniu, bo fakt ten „rozdmuchała" propaganda
hitlerowska tak mocno, że niektórzy podejrzewali, iż mordu dokonali Niemcy. Ale
my na Kresach, w Dubnie, Równem, w Łucku czy we Lwowie, my, cośmy widzieli
pomordowanych na wschodzie przez Sowietów naszych krewnych i znajomych, wiedzieliśmy,
że i Katyń był ich dziełem, dziełem NKWD. Wskutek braku informacji lub wskutek
dezinformacji mało wiedzieliśmy o Oświęcimiu, skąd dochodziły do nas głuche
wieści jako o „lagrze", z którego -jak z Katynia - nie wychodzi się nigdy.
Z gazet niemieckich i z tajnych radioodbiorników wiedzieliśmy, że od Zachodu
Niemców wypierają już z Afryki wojska anglosaskie i polskie, a od wschodu
Rosjanie dociskają ich do linii Dniepru. O wojsku polskim na wschodzie prawie
nie słyszeliśmy.
Nagle w Wielki Poniedziałek - 19. IV. 1943 - wybuchło w warszawskim
getcie powstanie żydowskie. To doprowadziło „naszych Niemców" do furii. W
Wielką Środę Niemcy już chwalili się, że „powstanie Żydów załatwili von oben", tj. „z góry", za pomocą „stuka-sów",
czyli bombowców nurkujących. W Wielki Czwartek - 22.IV -do Hauptmanna Lohmeiera przyjechał w odwiedziny jakiś „Hauptmann z SS"
i zostawił swój samochód przed budynkiem HKP, gdzie mieściły się nasze biura,
bez straży, bo „nasz Lohmeier" zaręczył, że „jego robotnicy nie kradną
benzyny, gdyż tak ich wychował!". Ta ufność Luhmeiera
„w uczciwość jego robotników" świadczy najdobitniej, jak świetnie
zorganizowane było u nas „branie benzyny". Od dwu lat nikt nie wpadł!!
Bowiem każdy samochód i jego „bak benzynowy" był pod czujnym okiem nie
tylko Niemców, ale i naszym! Nie wolno było naraz „wydoić szlauchem"
więcej jak pół baku.
Tymczasem samochód esesmana stał bez kontroli! Całkiem na dziko. Każdy
przechodzący obok Niemiec, robotnik czy jeniec sowiecki myślał, że on pierwszy
i jedyny dojrzał łup. I każdy „pociągnął sobie do banieczki" z pięć litrów
benzyny. Gdy wreszcie esesman wyszedł od „naszego Lohmeiera"
po dwugodzinnej przyjemnej biesiadzie, objedzony i podpity, natychmiast
otrzeźwiał, gdy ujrzał na liczniku zero zamiast 80 litrów benzyny. Wpadł w taką
furię, że wrzask jego słyszeliśmy nawet w biurze. Jeszcze w większą furię wpadł,
zawsze opanowany, „nasz Hauptmann", gdy ochłonął ze zdumienia i wstydu.
Była to bowiem pierwsza nasza wpadka. Głupia! Lohmeier powtarzał:
- Moi robotnicy kradną??! Unmöglich! Śmierdzące
świnie!
Kazał natychmiast wydać esesmanowi skradzione 80 litrów benzyny , a dla
nas obmyślił na zimno „zemstę znamienitą". Wezwał samych żołnierzy
niemieckich i jako „geheim Befehl"
(tajny rozkaz) nakazał przeprowadzić wieczorem ścisłą kontrolę robotników,
wychodzących po pracy do domu jedyną bramą przez wąską ulicę, otoczoną z obydwu
stron żywopłotem. O tym zarządzeniu nie wiedzieli nawet dwaj etatowi tłumacze,
by nie zdradzili.
Zasadzka Lohmeiera udała się połowicznie.
Pierwszy szedł jak zwykle nasz lokator Nikołaj
Nikolenko, który wiecznie „chojrakował" i nabijał się z władz
hitlerowskich. Aż w fatalny Wielki Czwartek, 22 kwietnia 1943 roku, wpadł w
ręce niemieckiej kontroli, która wymacała pod kufajką bańkę litrową z benzyną.
Jako „gieroj" Nikolenko krzyknął ostrzeżenie:
- Triewoga! Wnimanije!
Rewizja! (Alarm! Uwaga!) Nikolenko dostał za to „w mordę" od Niemców.
Odprowadzili go do aresztu w piwnicy, ale inni robotnicy, ostrzeżeni przez
Nikolenkę, skręcili w prawo i odpinając z pasków „bańki" z życiodajną
benzyną, rzucali je w biegu pod żywopłot. Ci tylko nie skręcali, którzy, zgodnie
z „harmonogramem", tego dnia nic nie mieli. Nie schwytano więc nikogo
więcej. „Nasz Lohmeier" promieniał z radości, że jednak „wychował swoich
robotników", bo nie kradli, i że złapano tylko jednego winowajcę, właśnie
„przeklętego Rusa!". Ale „Werkmeister Ruck", urodzony szpicel, przejrzał jeszcze trawniki
pod żywopłotem i odkrył - o hańbo! o zgrozo! -jeszcze ponad 30 „baniek" z
benzyną, porzuconą przez robotników. Ruck zepsuł
strasznie humor „naszemu" Lohmeierowi. Następnego dnia, w Wielki Piątek na
porannym apelu nasz Hauptmann ogłosił okrutny werdykt:
- Za karę, za kradzież wojskowej benzyny wszyscy robotnicy muszą przyjść
do pracy w Wielką Niedzielę i w poniedziałek po Wielkanocy, tj. 25 i 26
kwietnia 1943 roku.
„Kochany Lohmeier" zepsuł wszystkim święta: cywilom, Polakom,
Ukraińcom, jeńcom i żołnierzom niemieckim. Wszyscy byli „wściekli", bo
liczyli na urlop i wypoczynek w gronie rodziny. Gniew nasz spadł najpierw na
Nikolenkę, że tak głupio dał się złapać, ale Nikolenko siedział w piwnicy o
chlebie i wodzie. Potem wymyślaliśmy na „durniów, którzy na "dziko
wydoili" esesmanowi całą benzynę, ale nie znaliśmy sprawców, aby ich obić.
Lohmeierowi nie mogliśmy nic zrobić. Był tylko jeden człowiek dość głupi, to
znaczy ja, który mówił głośno, że „jeszcze się taki Niemiec nie narodził, który
zmusiłby mnie do pracy na Wielkanoc". „Za bolszewików świętowałem, to i
teraz nie pójdę do pracy". I nie poszedłem, choć ostrzegał mnie Schenk,
gdy odwiedził nas w drugi dzień świąt.
Schenk słusznie mnie ostrzegał. Gdy we wtorek po Wielkanocy (27.IV.1943)
stanąłem do porannego apelu, po dwóch dniach nieobecności w pracy, „nasz
Lohmeier" po wydaniu instrukcji służbowych kazał odczytać listę
pracowników, którzy nie byli w pracy w niedzielę i w poniedziałek. Okazało
się, że było nas takich dziesięciu śmiałków. Kazano nam wystąpić z szeregów i
stanąć pod ścianą. Jezus! Maria! A Lohmeier rozkazał:
- Schenk, Gewehr!
(Weź karabin!)
Za chwilę Schenk wyszedł z nabitą bronią i na rozkaz Lohmeiera
odprowadził nas do obozu koncentracyjnego - pieszo. Bagatela - około 4
kilometrów. Tylko Nikolenko, jako główny winowajca! do tego
„niebezpieczny", pojechał ciężarówką, oczywiście zakuty w kajdany. Było
więc nas razem jedenastu skazanych na obóz. Ale bez Judasza. Życie obok nas
toczyło się dalej. Mijaliśmy wielu znajomych, którzy ze zdumieniem patrzyli,
jak jeden Niemiec prowadzi dziesięciu mężczyzn, a ci idą za nim jak barany na
rzeź. Ale nie było gdzie uciec, choćby nawet Schenk nikogo nie trafił ze swojej
pukawki. W małym mieście nie ukryjesz się, a po wsiach toczyła się krwawa walka
wszystkich przeciw wszystkim. Szliśmy więc pokornie za Schenkiem,
a on rozmawiał z nami przyjaźnie. Na pytanie pewnego Ukraińca, czy prowadzi nas
na rozstrzelanie, odpowiedział:
Nie. Na razie tylko do obozu. Ins Konzentrationslager.
Odetchnęliśmy z dziwną ulgą, niezależnie od narodowości. W naszej
grupie, wliczając Nikolenkę, było trzech Rosjan, jeden Czech, jeden Polak,
czyli ja, i sześciu Ukraińców w wieku od 18-45 lat. W upalny dzień doszliśmy
do lagru około 11-tej. Schenk oddał nas wraz z listą kierownikowi obozu i
odjechał. Dołączono do nas, czekającego już w lagrze, Nikolenkę, który
nieznacznie ukłonił się Schenkowi.
Okazało się bowiem, opowiadał Nikolenko, że to Schenka wyznaczył „nasz
Lohmeier" do katowania Nikolenki w piwnicy. Schenk wszedł sam z groźną
miną. Nikt nie chciał widzieć jatki, jaką zrobi Schenk z ofiary. Schenk „verfluchtował" bardzo głośno, a znakami kazał
Nikolence przewrócić beczkę dnem do góry i krzyczeć: „Schreien!"
Przyłożył Nikolence „dla znaku" ze trzy razy „klemą", a potem
strasznie katował ową pustą beczkę, wymyślając głośno „od przeklętych Rusów i
złodziei". Podobno hałas był niesamowity: Nikolenko wrzeszczał z
„bólu", Schenk wrzeszczał „ze wściekłości", beczka dudniła
przerażająco, aż stojący za drzwiami Lohmeier zaczął bić pięściami w drzwi -
śmiał się Nikolenko - i wołać:
Schenk! Genug! Genug! Dosyć! Dosyć!
I tak przemoc hitlerowsko-stalinowska, a może bardziej moralna postawa
mojej Matki-katoliczki, zjednoczyła ofiary wojny: Niemca i Rosjanina,
porządnych ludzi, których systemy totalne zamieniały w bestie, ale z których
łaska Boska wyzwoliła człowieczeństwo i
jeden drugiego ocalał...
Lager w Dubnie był to dziwny obóz: w pobliżu miasta, w dawnej żydowskiej
dzielnicy, nad moczarami rzeki Ikwy, odrutowany niedbale, ale z wieżyczkami
strażniczymi. Najdziwniejsze, że w tym hitlerowskim obozie nie było ani jednego
Niemca, żołnierza, tylko jacyś „Volksdeutsche", dziwni mieszańcy ukraińsko-niemiecko-czesko-polscy. Szefem, który nas
przyjmował, był Polak, wywłaszczony przez Sowietów dziedzic jakiegoś majątku,
tęgi mężczyzna, w butach z holewami i w spodniach do jazdy konnej, imponującego
wzrostu, z wydatnym brzuchem. Mówił po
polsku, po ukraińsku i po niemiecku. Gdy nas spisał, podparł się pod boki,
rozkraczył nogi i surowo palnął po ukraińsku mówkę w rodzaju: stulić mordę,
kara, dyscyplina, praca. Byłem pierwszy raz w „oficjalnym obozie", nie
licząc dwu lat życia: „w raju sowieckim" i dwu lat „w wolnej hitlerowskiej
Europie", więc oburzyłem się na takie traktowanie! Już chciałem mu coś
powiedzieć, w rodzaju: „Jak pan śmie!". Na szczęście najpierw spojrzałem
na twarze moich „dzielnych" towarzyszy niedoli i zdumiałem się: wszyscy
stali wyprostowani pokornie, jakby wychowali się w obozie nie jako ludzie, lecz
jako numery. Najpokorniej stali tędzy Rosjanie. Mieli widocznie najdłuższą
praktykę w ojczyźnie: „Ruki po szwam".
W mig zrozumiałem: ja też jestem tylko numerem. I stanąłem posłusznie.
Kazano nam zająć wyznaczone miejsca na
parterze w małym pustym domku z powybijanymi szybami. Przeznaczono dla nas dwie
izby bez prycz i słomy. Spaliśmy na gołej drewnianej podłodze bez kocy i w
swoich ubraniach. A noce i poranki na Wołyniu są w kwietniu bardzo chłodne. W
takich warunkach rozpoczęliśmy nasze „powielkanocne rekolekcje". Każdy
wybrał sobie miejsce, gdzie będzie spał. Potem poszliśmy z kolegą Kolą Bielichowem, jednolatkiem ze szkoły (lat 19, syn Ukrainki i
Rosjanina, oficera carskiego) i ze starszym od nas Ukraińcem (lat 25), Andriejem „narzeczonym" na „zwiedzanie" obszernego
obozu. Wskazano nam drogę do ustępów. Znajdował się 250 metrów dalej, nad
bagnami. Był to długi na 100 metrów barak, wąski, przeznaczony do wspólnego
użytkowania. Za belką do siadania (bez poręczy!) był głęboki na 4 metry dół,
wypełniony kałem ludzkim i bagienną wodą. W razie umyślnego popchnięcia
człowiek utopiłby się -bez ratunku - w gównie! To nas najbardziej przeraziło.
Nieraz potem mówiłem uczniom, że w obozie koncentracyjnym dla człowieka,
stworzonego „na obraz i podobieństwo Boga", najgorsze są nie głód i tortury,
o których jakby z lubością rozpisują się ludzie, którzy nigdy w obozie nie byli
lub widocznie zapomnieli, jak to było, i chcą epatować czytelników swoim
„naturalizmem". Najgorszy jest system, tj. zasada bezprawia i przemocy,
która pozwala byle zwyrodnialcowi o bydlęcej twarzy sponiewierać cię, opluć,
zepchnąć do jamy ustępowej, skopać, zabić, przetopić na mydło. Ja sam i
większość z naszej jedenastki nie doznaliśmy - Bogu dzięki - tortur fizycznych,
byliśmy jednak zmaltretowani psychicznie, potencjalnie skazani na niebyt ...
Wyrażałem zawsze nieufność pod adresem autorów, pozujących na intelektualistów,
ukrywających poza maską „obiektywizmu" faktyczną nieczułość na ludzkie
cierpienie i pod zasłoną „odkrywczości", stawiających znak równości między katami i ofiarami,
jakby dany pisarz chciał coś zagadać i ukryć przed czytelnikiem.
Takie myśli przyszły mi w wiele lat później, ale w kwietniu 1943 po
prostu bałem się ja i moi towarzysze niedoli. Ponury nastrój rozproszył pewien
Ukrainiec, stary pensjonariusz, który na nasze "mądre" pytania, jak
tu "dają jeść", odpowiedział z flegmatyczną kpiną:
- Jisty chwataje, tilky sraty ne
ma czym (Jedzenia wystarcza, tylko nie ma czym srać).
Była to ważka uwaga. Na obiad dano nam jakąś lurę po pół menażki. A gdzie
drugie i kompot?! Przecież jeszcze wczoraj jedliśmy dobry świąteczny obiad.
Niektórzy robotnicy mieli z sobą drugie śniadanie, aleja biuralista - nic! Głód
zaczął uczyć mnie rozumu. Po tym obiedzie wypędzono nas przed obóz i kazano
rozbierać poza bramą jakiś stary pożydowski domek. Wymieszaliśmy się z innymi
rekolekcjonistami. A pracowaliśmy "tak szybko, ale tak szybko", że -
może - do końca tysiąclecia rozebralibyśmy domek. Wcześnie wezwano nas do obozu
i nie pilnowano zbytnio. Wałęsaliśmy się jak bezpańskie ... owce. Wreszcie
wieczór, chłód i kolacja. Ale nie dla nas! Jak to! A tak to. W obozie wydawano
rano porcję całego chleba - na cały dzień, czyli na śniadanie i kolację około
200 gramów, czyli albo piętkę, albo grubą pajdę. Do chleba dodawano czarną jak
ziemia bagienna gorzką kawę. Tylko kawę nam dano pierwszego wieczora pobytu.
Zawodowy "stylista" dodałby zaraz coś o przygnębieniu więźniów,
którzy z ponurym smutkiem położyli się spać w pasiakach w trójkę na jednej
pryczy pod cienkim kocykiem. Ale my nie mieliśmy prycz, słomy, kocyków ani
pasiaków. Spaliśmy po prostu w naszych ubraniach na gołej, twardej podłodze.
Każdy zajął wybrane miejsce. Niektórzy zwijali kurtki pod głowę. Ja nie miałem
co zwinąć, bo wyszedłem z domu lekko ubrany, a do biura miałem z 80 kroków.
Potrafiłem w czasie przerwy obiadowej wpaść do domu i coś przekąsić. Miałem
przy sobie tylko mały słowniczek ukraińsko-niemiecki, wielkości dłoni. On
służył mi przez tydzień "rekolekcji" za "poduszkę". Ale
była ona tak mała, że po każdym poruszeniu głowa spadała mi na podłogę. Na
szczęście było nisko. Całe nasze głodne międzynarodowe towarzystwo nie jęczało,
lecz zeszło się w jednym pokoju, by mówić... kawały. Najsłabiej były
reprezentowane sekcja czeska i polska. Bo nasz jedyny Czech (Zdenek czy Frantisek), dobry blacharz samochodowy, był to człowiek
wyjątkowo skromny, a ja, 19-letni szpic, nie ośmielałem się opowiadać kawałów
przed dostojnym gronem starych mechaników i majstrów. Słuchałem i dokształcałem
się milcząc, podobnie jak mój rówieśnik Kola Bielichow. Posypały się kawały
erotyczne. O pierwsze miejsce walczyli Ukraińcy z Rosjanami. Polski repertuar
prezentował czasem "narzeczony" Andriej.
Tak minęła nam wesoło godzina, choć było głodno... Nagle, około dwudziestej
naszą głośną literacką biesiadę przerwało wezwanie jednego z Rosjan przez
"folksdojczowską" milicję.
Pierwszy poszedł wysoki, chudy, lecz "żyłowaty" Smirnow,
człowiek małomówny, "Wielkorus" o zawziętej twarzy. Trochę ucichło
wśród nas. "Narzeczony" Andriej
"palnął" jeszcze jakiś "kawałek". Po kwadransie wrócił
Smirnow. Szedł wolno, ostrożnie rozstawiając nogi, stanął nad swoim miejscem do
spania i, nie uginając kolan, runął twarzą na deski.
- Co się stało? Co ci jest?!
- Biją... Wszędzie... - mruknął Smirnow i nie odezwał się do rana.
Za chwilę poszedł - wezwany - drugi Rosjanin. Nazywał się Worobjow, czyli
Wróbelek po polsku. Ale był to taki "wróbelek", co wilki dusi.
Prawdziwy Wielkorus! Ilia Murawiej z baśni. Wysoki na
metr dziewięćdziesiąt, tęgi w barach, o wesołej twarzy, a pięść miał taką, że
gdyby któremuś z naszych strażników raz "dał w mordę", to tylko
takiemu trumnę zamówić. Ale był bezbronny. Wszyscy zaczęli Worobjowi doradzać
Jak "się zakrywać", a "narzeczony" Andriej
wsunął mu nawet beret do jego spodni, żeby "sraku
choronyty" (dupę osłonić). Worobjow poszedł
ciężkim krokiem. Ważył chyba ze sto kilogramów. Teraz nastąpiło milczenie i
oczekiwanie. Nikt już kawałów nie mówił. Po kwadransie wrócił nasz
"Wróbelek". Szedł jak poprzednik: wolno, rozważnie rozstawiał nogi i
runął na twarz na swoje miejsce na podłodze. Zapadło ponure milczenie. Kto
następny?
Trzeci poszedł znowu Rosjanin: nasz Nikolenko, najdowcipniejszy ze
wszystkich. Poszedł bez słów, z "fasonem". Wrócił znowu po
kwadransie. Szedł znowu wolno, ostrożnie rozstawiał nogi i runął twarzą na
podłogę, gdzie spał. Czekaliśmy, kto następny. Nikogo nie wezwano. Wtedy Andriej zaczął pytać nerwowo:
- Nikolenko! Nikolenko! Co zrobili z tobą? No powiedz!... Delikatny
zwykle Nikolenko stracił cierpliwość:
- Daczewoty spraszywajesz?
Ty, durak! (Dlaczego pytasz, ty durniu!)
Po kwadransie oczekiwania zrozumieliśmy, że ci trzej pobici Rosjanie to
było dla nas ostrzeżenie (może na polecenie Lohmeiera),
że mamy posłusznie wykonywać wszystkie polecenia. Wreszcie, ktoś westchnął:
- Pora spaty, chłopci
(Czas spać, chłopcy).
I każdy ułożył się na swoich deskach, lecz nikt długo nie mógł zasnąć.
Zaczynaliśmy dzień syto w nadziei, kończyliśmy „wesoło", skończyliśmy
w przerażeniu: kiedy mnie pobiją?! Ale mój pierwszy dzień w obozie nie
skończył się na tym. Byłem za lekko ubrany i szybko przeziębiłem pęcherz. W
budynku nie było ustępu. Trzeba było iść owe 200-300 metrów do tego zbiorowego
wychodka nocą! Wyszedłem. Od razu oślepiły mnie na ganku ostre światła
reflektorów i latarki „folksdojczów":
- Kudy idesz?!
- Chcę iść do ustępu —
odpowiedziałem po ukraińsku.
- Scyj tutki! (szczyj
tutaj). Ze schodów. Mołczy! Scyj!
Było to poniżenie i sytuacja dramatyczna. Jeśli wrócę do budynku przez
wstyd, bo nie rozepnę rozporka, posądzą mnie o chęć ucieczki, a psy mają na
smyczy i pały w rękach. Rozpiąłem więc rozporek, ale z zimna, wstydu i strachu
- nic! nic! Zatamowanie moczu w cewce! A dwu czy trzech obcych chłopów w
ostrym świetle reflektorów wpatruje się we mnie, w mój rozporek, w moją cewkę!
Mijają długie minuty... Modlę się w duchu. Wreszcie! Wreszcie!... Oddałem mocz.
Niewiele, ale wydaliłem część moczu. Co za ulga. Fizyczna i psychiczna. Mogłem
wrócić do pokoju i spać nie pobity pałami. W następnych dniach
„rekolekcji" starałem się zawsze przed nocą wypróżnić, bo wiedziałem, że
później nie da się tego zrobić bez narażania życia i godności. Ile razy w
wiele lat później opowiadałem moim uczniom ten wypadek, jako przykład hańby i
terroryzmu obozów, dowodząc że nie trzeba być skatowanym fizycznie, by być
zmaltretowanym przez system lagrowy, nigdy nie wywoływało to u śmiechu kpiny,
tylko poważne zrozumienie. A mój obóz w Dubnie byto to tylko przedpiekle...
Drugiego dnia dano nam po raz pierwszy „przemyślaną" pracę: kazano
rozebrać drugi pożydowski dom, piętrowy, bo zasłaniał widok z budynków
obozowych. Nasza grupa poszła z dwudziestką innych osób. Do jakiejś jedenastej
„pracowaliśmy" bardzo wolniutko... Nagle w kuchni byłego właściciela
zaczął się rwetes. Okrzyki zdumienia i radości! Odnaleziono w piecu, w skrytce
pod „duchówką", czyli pod piekarnikiem, piękne blaszane pudełko po
papierosach firmy: „Pursiczan", a w nim...
polskie pieniądze. Tysiące złotych w banknotach. Istny majątek przedwojenny!
Za te pieniądze można było przed 1939 kupić piękną willę z ogrodem!
Podniecenie ogarnęło wszystkich „rekolekcjonistów". W mig powstał „komitet
organizacyjny" systematycznej rozbiórki domu. „Sztab", do którego
wszedł nasz „narzeczony" Andriej, miał nadzieję
znaleźć złoto! Złoto! Sztab podzielił masę ludzką na kilka
„specjalistycznych" grup: jedni rozbierali budynek, inni odkładali
systematycznie na bok, w porządne stosy i kupki etc cegły, deski, gruz, by nie
przeoczyć złota! Dach, komin, I piętro topniały w oczach. Aż ta
gorączkowa i podejrzanie dokładna praca uwięzionych obudziła czujność naszych
nadzorców, którzy obserwowali nas zza drutów, gdzie popijali i grali w karty.
Obiad przerwał naszą „gorączkę złota", ale po obiedzie wszystkie grupy
ruszyły ponownie „do szturmu" i do kolacji rozebrały piętrowy domek do
piwnic włącznie, ale już pod nadzorem milicji „folksdojczów", którzy też
wywąchali „złoto". Czy je znaleziono, wiedzieli tylko wtajemniczeni. Ale
ten „stachanowski" wyczyn uwięzionych zmusił nadzorców do czujności;
trzeba aresztowanym dać coś cięższego do roboty, inaczej...
Po kolacji (której ja znowu nie jadłem z braku chleba) zasiedliśmy wesoło
na naszej podłodze do „biesiady". Najpierw każdy z trzech zmaltretowanych
Rosjan opowiedział jak go bito. I o co pytano. Pierwszy bił szef policji
„folksdojczów", który „mścił się na ruskich" za zabicie jego ojca
przez bolszewików w dubieńskim więzieniu, gdzie NKWD w przeddzień nadejścia
Niemców wymordowało 525 osób. Ów „szef bił gumowym młotkiem, „gdzie
popadło", tj. po plecach i po głowie, by ogłuszyć ofiarę. Potem bili jego
koledzy w podobny sposób. Dlatego każdy z Rosjan wracał wczoraj tak „ostrożnie,
szeroko rozstawiając nogi i padał na twarz na podłogę", bo nie mógł się
położyć na plecach. Ale - „to jerunda"
(„bagatela") - mówili: „Już przeszło! Były rany. Nie ma. Zagoją
się".
Potem starsi wzięli się do kawałów, a my z kolegą słuchaliśmy. Byty to kawały tak dosadne,
że naturalistyczne wypowiedzi Klaski, Borowskiego, Zoli i Szwejka włącznie -
można by uznać za niewinne dowcipy. Te stare cyniki podzieliły kawały na
polskie, rosyjskie, ukraińskie, żydowskie, chłopskie i pańskie, o rabinach,
księżach i popach, o klasztorach i szkołach. Rechotaliśmy ciszej niż wczoraj,
by nie drażnić milicji. Dosadność rosyjska i ukraińska święciła stanowcze
tryumfy nad polskimi kawałami, które czasem opowiadał „narzeczony" Andriej, aż Czech Frantisek czy
Zdenek (nie pamiętam) dla „honoru" narodowego opowiedział jakiś kawał
czeski, w którym najpikantniejszym słowem było: „kolano" - i zamilknął
zawstydzony. Sala długo czekała na dosadną puentę, aż bystry Andriej zorientował się, że to już koniec, i zaczął
histerycznie śmiać się oraz bić brawo, a za nim reszta cyników. Śmiano się z
opowiadacza. Zdenek czy Frantisek już do końca obozu
nie opowiedział ani jednego kawału. Nie miał talentu swego rodaka Szwejka. Był
to doskonały blacharz!
Na zakończenie swawoli ktoś wspomniał dzisiejszą rozbiórkę domu.
Ktoś inny zażartował:
- Gdyby w takim tempie rozbierano socjalizm, dawno byłoby po Stalinie,
Wywołało to smutną czujność Rosjan, którzy dopiero tu, w „lagrze", w
obliczu możliwej śmierci z rąb hitlerowców, przestali „agitować", czyli
kłamać. Rozwiązały się ich języki i zaczęli mówić swoje smutne, nieznane nam
kawały sowieckie, ukryte głęboko przed obcymi. Kawały wyrosłe z goryczy
zadręczonego stalinizmem wielkiego, oszukanego narodu. Pierwszy puścił
„parę" gadatliwy Worobjow:
- Zjechali się raz w pewnym miasteczku ZSRR uczeni z całego świata i nasi
sowieccy. Radzili długo, jak „na zawsze" wytępić wszelkie pasożyty,
gnębiące ludzkość, tj. wszy, pchły, pluskwy, karaluchy, mendy „i wsiąka
swołocz". Radzili już dwa tygodnie, kłócili się i nic nie uradzili. Aż
pewna „staraja babuszka"
wiejska spytała:
- Nad czym oni radzą, towarzyszu, ci uczeni? A?
- Jak wytępić pasożyty, babciu.
- Przecież to takie proste. Dajcie mi tylko czarną tablicę i kawałek kredy. Ja wam zaraz wszystkie
pasożyty wygonię. Ludzie będą mieli spokój i zdobędziemy sławę dla naszej
sowieckiej nauki.
- Szukali, szukali, aż na polecenie partii znaleźli czarną tablicę i
białą kred?. I dali ją babuszce. A ona napisała na
tablicy tylko jedno słowo. Potem powiesiła tablice na bramie tego miasteczka. I
co powiecie, towarzysze, następnego dnia od samego ranka wszystkie pasożyty i
wsiąka swołocz masowo, z płaczem i lamentem, wymaszerowała w pośpiechu z
miasteczka. I poszła te cziortu matierri.
Powiedzcie mi, towarzysze - tu Worobjow filuternie zwrócił się do nas -
co ta babuszka napisała na tablicy, że pasożyty zaraz
uciekły. Tylko ludzie nie mogli, bo nie było zezwolenia.
Nikt z nas nie wiedział.
- Babuszka napisała: „Kałchoz".
Pasożyty uciekły, by nie zdechnąć z głodu — wyjaśnił Worobjow.
- Dabaw: „Kałchoz imieni Stalin!" (Dodaj: Kołchoz imienia Stalina) -
dorzucił smutnie ponury, małomówny Smirnow.
Śmiech nasz z tego „kawału" był równie smutny. Bo nie było się z
czego śmiać. Mnie przypomniały się słowa Mickiewicza z „Przeglądu
wojska":
„Ach, żal mi ciebie, biedny Słowianinie!
Biedny narodzie, żal mi twojej doli!
Jeden znasz tylko heroizm: niewoli".
Po chwili małomówny Smirnow opowiedział swój „kawał":
- Powiedzcie, koledzy, dlaczego Lenin chodził zawsze w półbucikach, a Stalin
w "sapagach" (w butach z cholewami)? A?
Znowu nie wiedzieliśmy, Nie mieliśmy tragicznego doświadczenia Rosjan.
- Bo Lenin każde blotko omijał, aby siebie i innych za bardzo "nie
opryskać", A Stalin chodził w "sapagach",
bo na nikogo nie zważał, tylko szedł na "pierieboj" przez każde
"bajoro" i każdą kałuże i każdego: "chlust! chlust! chlast!
chlast!" - każdego opryskał błotem, gównem i krwią naszą czerwoną! Job jewo mat". Swołocz! Sukinsyn!!
Nastąpiło znów ponure milczenie. Potem któryś z Rosjan mruknął:
- Tiepier wy, lejtienant (Teraz na pana kolej,
lejtnancie). Nikolenko udał, że nie rozumie. Wzrokiem zgromił towarzysza, że go
dekonspiruje, ale dla zachowania pozoru powiedział:
- Teraz usłyszycie kawał, który opowiadał mi nasz lejtnant.
Stalin i Gitler (Hitler), dopóki się
przyjaźnili, spotkali się w pewnym zameczku i założyli się o to, czyj żołnierz
bardziej odważny. Na korytarzu stały na straży "sałdaty"
hitlerowskie i sowieckie. "Gitler" zwrócił
się do pierwszego z brzegu i rozkazał:
- Hans! Skacz z wieży dla chwały "fiurera"
i Rzeszy!
- Rozkaz! Tylko napiszę ostatni list do żony, że zginąłem za Fiurera!
- Phii! Taki żołnierz?! - prychnął Stalin.
Spójrz na mojego:
- Wańka! Skacz z wieży "za Stalina i rodinu"
(za ojczyznę).
- Jest - krzyknął Wańka. Zasalutował i pobiegł do okienka, by wyskoczyć z
wieży. Ledwie go Stalin dogonił i przytrzymał za bluzę:
- Ty durak! To była tylko próba. Po coś się tak rozpędził?!
- Jeśli tak dalej mamy żyć, to lepiej od razu z wieży skoczyć!
Sałdat wyrwał się Stalinowi i wyskoczył z wieży. I Stalin wygrał zakład.
Tym razem też nie śmialiśmy się, bo to były mądre, tragiczne kawały sowieckie.
Ktoś westchnął:
- Aleśmy popadli, co? Jak mówią Polaki: "Wart Mefistofeles
Belzebuba, a Stalin wart "Gitlera".
Trzeci dzień "rekolekcji", tj. czwartek 29 kwietnia, zaczął się
nieprzyjemnie: kropiło i sypało śniegiem. Nadzorcy "dali nam w kość, bo
było nam za wesoło". Rozbili naszą jedenastkę. Tęgich Rosjan i Ukraińców
zabrano do dźwigania jakichś ciężarów. Kochanego Czecha zatrudniono do
reperacji rur i błotników służbowych samochodów, a nas 19-letnich szpiców, tj.
Kolę i mnie, z dwoma innymi jeszcze młodzikami z innej grupy, zaprowadzono do
lochów zamku Ostrogskich-Zasławskich w Dubnie, ongiś
niezdobytej twierdzy nad rzeką Ikwą, i kazano nam cały dzień pompować ręcznie
wodę. Kręciliśmy na zmianę, dwójkami, dwa wielkie koła zamachowe. Było to
"cholernie" nudne i wyczerpujące, tym więcej po śniadaniu, złożonym z
pół kromki chleba. Pilnowali nas "wierni sojusznicy" Niemców, tj.
żołnierze węgierscy. Jakieś małe i chude chłopczyny w zbyt długich płaszczach,
ze staromodnymi karabinami. Nie mogliśmy się z nimi porozumieć, bo tamtejszy
międzynarodowy żargon: pan, Herr, ja, nyks, kaput, szajce, gut, was, rauchen
- nie pozwalał na nawiązywanie kontaktów. Można było tym Węgrom uciec po drodze
przez ruchliwe miasto, ale dokąd. Jedyną atrakcją tego dnia w obozie było
przyglądanie się czterem tęgim babom, żonom milicjantów, skazanym za coś na
pokutę. Kobiety te wraz z mężami siedziały na kocykach i głośno omawiały
podstawowy problem bytu, tj, długość i sprawność
męskości. Od czasu do czasu jakaś para wchodziła do pokoiku celem
przeprowadzenia omawianego eksperymentu.
W piątek 30 kwietnia nadzorcy zatrudnili naszych fachowców przy naprawie
wodociągów ; samochodów, a Zdenek czy Frantisek
zaczął robić nawet karierę jako cudowny blacharz. Dostawał nawet
"dokładkę" za wykonywaną prace. Tylko nas młodych znowu zatrudniono
do pompowania wody w zamku, ale tym razem w towarzystwie młodzieży sowieckiej.
Były to trzy pary wychudzonych i żółtych z głodu chłopców i dziewcząt. Ta
szóstka była również - jak "nasi Węgrzy" - żywym zaprzeczeniem ideału
"sowieckiej młodzieży", na cześć której propaganda sowiecka
"piała" superlatywy o jej "moralności, ideowości i
tężyźnie". Sami młodzi sowieci pluli na to z pogardą. Nasi obozowi
Sowieci, żółci z głodu, przeżyć i rozpusty, ledwie trzymali się na nogach.
Próbowaliśmy z ich dziewczętami nawiązać kontakt słowny, ale po pierwszych ich
odzywkach nie tylko ja i Bielichow, ale nawet dwaj starsi Ukraińcy,
"zahartowani" przecież w posługiwaniu się "naturalistycznym
językiem", odskoczyli od sowieckich dziewcząt jak poparzeni. Bowiem język
owej szóstki był czymś, co nie było nawet rynsztokiem. Był to sam kał chorej i
zdeprawowanej duszy. W ludziach tych obozy zabiły, zdawało się, całkowicie
poczucie godności ludzkiej. Budzili oni obrzydzenie ze współczuciem.
Podsłuchując rozmowy tych dziewcząt z ich chłopakami słyszało się tylko,
wymawiane z cynizmem i flegmą, kilkanaście podstawowych wyrażeń ulicznych.
Dziewczęta, przeznaczone do obsługiwania Węgrów, opowiadały bez żenady:
- Liezut na nas. No nie bojsa!
My ich sami ...
Dowiedzieliśmy się później, że owa szóstka, rodem spod Charkowa,
wywieziona przez hitlerowców z większą grupą młodzieży sowieckiej na roboty do
Niemiec, "jakimś cudem" (??) uciekła i przesuwała się solidarnie od
obozu do obozu, byle na Wschód, bliżej swoich. Za owo "przesuwanie"
płaciło się widać utratą godności. Co ci hitlerowcy, a przedtem stalinowcy z
nimi i z nami zrobili?! Po dwóch dobach owa szóstka znowu znikła z naszego
obozu. Widocznie przesunęła się znowu na Wschód...
W piątek, po powrocie z pompowania wody, wpadliśmy po południu jakby
"spod pompy pod prysznic", bo w naszym pokoju siedziała niemiecka
komisja rekrutacyjna, która zapisywała "chętnych na dobrowolny wyjazd na
roboty do Niemiec". Pokój nasz byt pełen ukraińskich chłopów, połapanych w
okolicznych wioskach. Jeden z członków komisji mówił po polsku i zapytał:
- Czy chcecie jechać na roboty do Niemiec?
Ponieważ od stołu komisji dzielił nas tłumek Ukraińców, wiec ja z Kolą i
dwoma innymi towarzyszami obozu z olimpijska szybkością uciekliśmy z izby do...
zbawczych komunalnych ustępów na końcu obozu. Staliśmy tam w trwodze do
zmierzchu. Aż ten sam stary Ukrainiec, który na początku "rekolekcji"
informował nas, jak tu karmią, przyszedł po nas i powiedział;
Wertajtesia chłopci. Uże Nimci pojichały (Wracajcie się.
Już odjechali?. Niemcy odjechali, ale "z ochotnikami do Niemiec". My
raz jeszcze uniknęliśmy tragedii - dzięki łasce Bożej.
Wieczorem, po "sutej kolacji", zebraliśmy się znowu w naszej
izbie na kawały. Ale nie sami. Dołączono do nas na nocleg grupę świeżo
nałapanych po wsiach ukraińskich chłopów. Koło mnie usiadł jakiś miły kleryk
prawosławny, jednolatek. Jako ludzie "wykształceni" lgnęliśmy
instynktownie do siebie. A Rosjanie i Ukraińcy sypali kawały coraz
"mocniejsze" o poetach i popach, niekiedy tak "trefne", że
ja i kleryk, wbrew woli, parskaliśmy śmiechem. Położyliśmy się obok siebie, ja
na słowniku, on chyba na brewiarzu. Grzaliśmy się przytuleni plecami, bo w
kwietniu na Wołyniu noce zimne, a szyby byty wybite. Kleryk wyjaśnił mi, skąd
się tu wzięło tylu ludzi. Na Wołyniu toczyła się wojna domowa, religijna i
ekonomiczna. Za Stalina zamykano chłopom cerkwie, jeśli się władzy nie
opłacili. Za Hitlera zamykano chłopom młyny, jeśli nie oddali wysokich
kontyngentów żywności. Lud tutejszy ukuł kpiące przysłowie:
- Przyszedł odyn Iwan, zakrył cerkwi, przyszedł
druhyj Iwan, zakrył młyny. Chłopstwo nie chciało
oddawać za darmo swoich plonów. Ratując się przed restrykcjami
"młynowymi", chłopi masowo produkowali "żorna",
czyli żarna, i mełli w domach mąkę na młynkach ręcznych. Za te "żorna" Niemcy bili chłopów, strzelali, wywozili do
Niemiec. Stąd tak dużo znalazło się ich w naszym obozie. Lud tutejszy ułożył
zaraz pieśń szyderczą o żarnach i Hitlerze, którą mi kleryk po cichu zaśpiewał:
"Chodyt Hitler nad wodoju,
taj nad wodoju, hej! hej!
Nosyt żorna pid rukoju, taj pid rukoju, hej! hej!
Milicjanty pro ce znały, taj pro ce
znały, hej! hej!
I Hitlera arestuwały, taj arestuwały,
hej! hej!
(Chodzi Hitler nad wodą, nosi żarna pod ręką. Milicjanci o tym wiedzieli
i Hitlera aresztowali, hej! hej!).
Kleryk grzał mnie tylko jedną noc, bo na drugą, czyli z soboty na
niedzielę, znikł ze swoimi owieczkami. Wywieziono ich czy uciekli?
W sobotę dnia l maja nie popędzono nas do pompowania wody. Za to około
południa przyszły nasze matki, moja i Koli Bielichowa, która pięknie mówiła po
ukraińsku. Pani Bielichowa zaraz przemówiła do obydwu strażników przy bramie i
wsunęła jednemu tytoń do ręki, a moja matka drugiemu. Obydwaj strażnicy,
ukraińscy "folksdojcze", odwrócili się do nas plecami, a matki podały
nam żywność. Znikła wieczorem - zżarta oczywiście. Mamusie pocieszyły nas
wiadomością od Schenka, że po niedzieli nas puszczą, bo "strasznie nas
potrzebują w HKP". Istotnie, w niedzielę 2 maja nie posłano nas do pracy.
W obozie każdy modlił się jak umiał. Wieczorem wysłuchaliśmy z Kolą ostatnią
serie towarzyskich kawałów, zaktualizowanych do epoki Stalina-Hitlera. W
poniedziałek 3 maja, po obiedzie, który stanowiła zupa-lura, wezwano nas
czterech do biura, tj. Kole, "narzeczonego" Andrieja,
mnie i Czecha blacharza, którego specjalnie wzywał Lohmeier, bo samochody
wojskowe stały w garażach, zamiast jechać na front. Przy wypisie z
"łagru" po tygodniowych "rekolekcjach" oddano nam tylko
dokumenty, bo cały czas pracowaliśmy i spaliśmy w naszych ubraniach i
bieliźnie, które już śmierdziały od brudu i potu. W obozie pozostało jeszcze
siedmiu naszych "braci". Trzech zwolniono w następnym tygodniu, a
pozostałą czwórkę, tj. trzech Rosjan i Ukraińca - po miesiącu. Ci ostatni tak
się "przyzwyczaili" do obozu, wyrobili sobie takie "chody i
dochody", że - podobno - nie chcieli wracać do HKP, które też było lagrem,
w którym też bito, tylko nie karmiono.
My tymczasem wracaliśmy pieszo owe 4 kilometry z mieszanymi uczuciami: co
zastaniemy w domu i jak będziemy żyć dalej. W czasie tygodniowych
"rekolekcji" w lagrze przeżyliśmy wiele strachu i nauczyliśmy się
dużo prawdziwego życia. Poznało się wielu ludzi dobrych i złych niezależnie od
narodowości, Ponieważ był to dzień 3 maja i święto Matki Boskiej wstąpiłem po
drodze do kościoła farnego, który przetrwał czasy stalinowskie. Miałem Bogu za
co podziękować i o co Go prosić. Od Wschodu i Zachodu zbliżał się do nas pożar
wojny, a w środku Wołynia i Ukrainy szalała straszna wojna domowa wszystkich
przeciw wszystkim. W drodze do domu i do Matki zdawało mi się, że słyszę jakieś
zawodzenie oraz ironiczno-bolesne słowa ludowej pieśni-skargi:
- Chody t Hitler nad wodoju, taj nad wodoju, hej! hej!
Nosyt żorna pid rukoju, taj pid rukoju, hej! hej!
Faszyzm - czerwony i czarny, sowiecki i hitlerowski - skazał
nas wszystkich na zagładę fizyczna i duchową. Jednakowo nas ludzi gniótł i mełł
w swoich trybach, w więzieniach i gettach, i w obozach koncentracyjnych.
Niewiele różnił się metodami i plugawym językiem. Jedynie kolejność zagłady
była rozmaita. Bolszewizm teoretycznie najpierw tępił „burżujów", a więc
również zamożnych Żydów, obok Rosjan, Polaków czy Ukraińców etc. Hitleryzm
„załatwiał" („erledgigen"!) najpierw Żydów, następnie słowiańskich
„podludzi", a więc też Rosjan, Ukraińców, Polaków etc. Stalin i Hitler,
czyli ukryci pod pseudonimami Dżugaszwili i
Schickelgruber, różnili się głównie i jedynie długością wąsów, ale jednakowo
byli okrutni i zadufani w swoją nieomylność! Groźni, fatalni, złowrodzy i ...
kabotyńscy! ...
Moi znajomi Żydzi, podobnie jak my Polacy, bali się jednakowo obydwu „firerów". Pisałem już, jak wielu moich szkolnych
kolegów, Żydów, wywieźli bolszewicy na Sybir w latach 1939-1941. Teraz Niemcy
zapędzili wszystkich do getta na powolną śmieć głodową, obrzuciwszy ich
przedtem niegodziwymi oszczerstwami i pogardą. Wyświetlano filmy, w których
pokazywano ohydę żydowskiego ciała, prezentując tendencyjnie zwyrodniałe okazy
starców i kalek, rozebranych do naga, ludzi chorych, zdegenerowanych.
„Zapomnieli" pokazać piękne nagie Żydówki i atletycznych młodych Żydów i
zestawić ich obiektywnie z cherlawymi (nagimi!) niemieckimi kalekami, starcami,
degeneratami i zwyrodnialcami. Ciekawe, kto wtedy wyglądałby bardziej na
„podludzi"?!
Rozpaliwszy w ciemnych masach pogardę i nienawiść do Żydów,
usprawiedliwiwszy się jakby przed światem i przed sobą głównie, rozpoczęli
hitlerowcy jawną zbrodnię, czyli eksterminację Żydów najpierw w Niemczech a
potem w innych okupowanych krajach. U nas w Dubnie, na Wołyniu, stało się to w
1942 roku. W zasadzie Żydów zabijano stale od pierwszego dnia po wkroczeniu do
Dubna 25 czerwca 1941. Poniżano ich godność, głodzono, grabiono. Niemcy wyzyskiwali
Żydów do granic swojej sprawności organizacyjnej: wyzyskiwali ich siłę fizyczną
i zdolności umysłowe. Na przykład najlepszym dentystą w Dubnie był - od czasów
polskich - Żyd Kagan. Trudno się było do niego dostać. Leczył i moją rodzinę.
Przeżył okupację sowiecką, a za okupacji hitlerowskiej ... też leczył: nas i
Niemców. Była wprawdzie w Dubnie „Miśka likarnia",
tj. Szpital miejski dla pracowników, ale tamtejsi dentyści tylko psuli zęby.
Spotkało to i mnie. Uciekłem do Kagana, którego z getta sprowadzano pod
specjalną opieką do jego przedwojennego prywatnego gabinetu (!). Miał tłum pacjentów,
wśród nich - widziałem - siedzieli oficerowie SS. Musieli czekać w kolejce jak
inni (!), ale Kagan leczył też morderców swego narodu, zgodnie z etyką
lekarską jak każdego z nas i każdego z Żydów ... w getcie. Koronę daną mi
przez Kagana w 1942 roku miałem przez 40 lat.
Żydów w HKP pracowało około setki. Byli to dobrzy mechanicy, stolarze,
lecz najlepsi blacharze. Pracowali chętnie, bo za wykonywane prace i
„fuchy" oraz za benzynę zdobywali żywność dla swoich rodzin. Dla „dobra Rzeszy"
nawet Niemcy ich rzadziej bili, na wet Schenk musiał hamować swoje antysemickie
zapędy i rzadziej katować Żydów, którzy byli czasem niezastąpieni. Jednak
rozpalona nienawiść wybuchała w masach ciemnoty ludzkiej, która poniżała Żydów
w rozmaity sposób. Zawsze po rannym apelu szliśmy wszyscy razem do warsztatów:
przodem maszerowali eskortowani Żydzi w kombinezonach z żółtymi opaskami na
rękawach i „gwiazdą Dawida" na piersiach i plecach, za nimi szli
robotnicy polscy, ukraińscy, czescy etc z niemieckim nadzorem. Zawsze coś ktoś
Żydom przygadał. W dokuczaniu Żydom specjalizowała się największa ciemnota, na
przykład spośród Niemców strzelec Feigl, Uffz. Łatkę
i szpicel Werckmeister Ruck.
Polacy unikali tego rodzaju „gierojstwa" i
większość Ukraińców także. Ale było dwu lizusów: Jung i majster IV brygady -
Szafranśkij.
Ów Jung był to istny kameleon: za cara podawał się za Rosjanina, za
polskich czasów udawał „legionistę", za bolszewików był „ukraińskim
proletariuszem, uciśnionym przez polskich panów", za okupacji
hitlerowskiej okazał się „rdzennym Niemcem" i wielbicielem Hitlera, w
okresie panowania małp - twierdzili eksperci - przyczepi sobie ogon do tyłka i
będzie gorylem. Jung donosił na ludzi, ale Niemcy przeważnie go nie cierpieli
jako „verfluchtes Schwein", a Żydzi odpłacali mu pięknym za nadobne, gdy
nie było świadków. Byli jednak bezbronni wobec publicznej napaści w obecności
Niemców. Raz na przykład ukraiński majster Szafranśkij, tęgi mężczyzna, by
przypodobać się Ruckowi, zawołał głośno do żydowskiego brygadzisty, równie
tęgiego człowieka:
- Hej, Margulies! Du Hund Hundes Sohn!
(Ty psie, synu psa?)
Niemcy i część Ukraińców ryknęli śmiechem solidarnościowym. Margulies,
równy siłą Szafrańśkiemu, dałby mu chętnie w zęby. Ale nie mógł. Tylko się
skurczył i w milczeniu zniósł obelgę. A Szafrańskiego w nagrodę Ruck poklepał po plecach. W rok później za zgodą tegoż
Rucka gestapo aresztowało Szafranśkiego i zakatowało
w więzieniu nad Ikwą,
Jak pisałem, w mojej grupie I było trzech Żydów: mój jednolatek Auerbach,
starszy o kilka lat Kleiner i przystojny Dworec. Z
Żydami mojej grupy nieraz dyskutowałem, czasem mówiłem głupstwa, lecz dużo się
od nich nauczyłem. Trochę zawodu, lecz głównie myśleć po ludzku. Prostowali
moje poglądy, wypaczone przez szalejącą propagandę antysemicką, hitlerowską.
Aż przyszedł miesiąc zagłady Żydów w Dubnie, tj. w sierpniu 1942 roku. Niemcy
bowiem straty swoje na frontach wetowali mordowaniem Żydów na tyłach: na
Ukrainie i w Dubnie. Wykopali za miastem trzy ogromne doły i jednego dnia (nie
pamiętam którego), a był to dzień upalny, wyprowadzili kilkanaście tysięcy
Żydów z miasta i poprowadzili ich do zbiorowych mogił właśnie przez ulicę Koszarową-Semidubską w pobliżu naszego domu (jeszcze u
Kostki), gdzie mieszkaliśmy. Żydzi szli od rana do wieczora, a kilkunastu SS-manów, pijanych oczywiście, strzelało im w potylicę i
spychało z deski w głąb wspólnej mogiły, jak opowiadali zaczajeni z boku
świadkowie. Osobiście widziałem tylko fragment tego pochodu śmierci, gdy o
13°° wracałem z pracy na obiad przed wyjazdem na kurs maturyczny. Całość
oglądała moja Matka, która patrzyła godzinami ze zgrozą i opowiedziała mi o
tym bardzo plastycznie. Szli starzy i śpiewali uroczyście hebrajskie pieśni
Mojżeszowe. Szły kobiety i matki, które lamentowały przeraźliwie. Szły małe
dzieci, upadały, a milicjanci ukraińscy i niemieccy żołnierze popychali je kopniakami.
Jechała ciężarówkami komunizująca młodzież żydowska, która śpiewała rewolucyjne
pieśni i wygrażała pięściami. Ale NIKT, NIKT z tej masy nie zbuntował się, nie
rzucił się na garść Ukraińców i Niemców, którzy wzdłuż Semidubskiej
obstawili z dwu stron Żydów. Dlaczego? Co za psychoza strachu i bierności?
Nagle powstało zamieszanie! Ktoś się jednak zbuntował!
Był to 20-letni Niuniek Glicklis, mój znajomy, syn naszej dawnej
gospodyni na ulicy Koszarowej 14, gdzie mieszkaliśmy przed wojną. Niuniek był
to żarliwy mistyk żydowski. Gdy modlił się w szabes,
to nie śpiewał, lecz płakał, lamentował przeraźliwie, rozpamiętując straszliwe
cierpienia przodków w niewoli asyryjskiej, babilońskiej czy perskiej. Teraz
doczekał się niewoli asyryjskiej w wydaniu hitlerowskim. Niuniek szedł
spokojnie, śpiewając po hebrajsku, ale gdy przechodził koło domu swego
dzieciństwa, doznał szoku - zwariował! Zaczął biegać wzdłuż ulicy Koszarowej -
ze 100 metrów - tam i z powrotem, choć mógł łatwo ukryć się w piwnicach swego
ogromnego domostwa. Niemcy i Ukraińcy zgłupieli. Obawiali się, że tłum Żydów
zaraz rzuci się na nich i ... Ale świadkiem wypadku był nasz długonogi Schenk,
co obserwowała moja Matka z drugiej strony ulicy. Antysemickie wychowanie
zadziałało i Schenk, który stał w bramie wejściowej do HKP, przez nikogo nie
przymuszony, sam, z własnej woli (a może był to instynktowny „przymus
nieodparty?") rzucił się pędem za szalonym Niuńkiem, dopadł go, uderzył
pięścią w kark i zwiotczałego chłopaka rzucił pod nogi milicjantom. Ci
„postawili Niuńka na nogi" i młody Żyd poszedł już pokornie do grobu wraz
z całym swoim narodem ... Od tego czasu, my pracownicy z grupy I, baliśmy się
Schenka, naszego „cichego" brygadzisty. Uspokoił się po „załatwieniu"
Niuńka, ale w każdej chwili amok rasizmu mógł wybuchnąć w nim na nowo.
Żydzi specjaliści przychodzili do HKP jeszcze do października włącznie.
Potem ich także skazano na zagładę. We wrześniu Schenk po raz ostatni skatował
Dworca, bijąc go „klemą" po twarzy. W przeddzień ostatecznej likwidacji
Żydów w połowie października nasi trzej Żydzi, tj. Auerbach, Kleiner i Dworce
pracowali jeszcze w HKP, potem ich odprowadzono do getta, ale po 22°° zjawili
się u nas. Tego dnia nasi trzej sublokatorzy, tj. Wasyl Kowal (Ukrainiec),
Stanisław Bobrowski (Polak), Nikołaj Nikolenko (Rosjanin) przyszli do domu około
północy. Matka kazała mi po kolacji zaraz położyć się spać. Miałem nic nie
widzieć i nic nie słyszeć. Do naszego mieszkania u Kostki wchodziło się przez
werandę, po wysokich schodach, która wychodziła na ulicę. Gdy była oświetlona
widać było z ulicy całe nasze mieszkanie. Dnia tego matka zgasiła światła na
werandzie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że wszystko było zorganizowane
konspiracyjnie przez moją Matkę, małą, dzielną wdowę. W razie wpadki ona jedna
miała ponieść konsekwencję, czyli śmierć za pomaganie Żydom. Mnie jako jedynaka
chciała wykluczyć, żebym mógł przysięgać, że nic nie wiem i nie widziałem. Już
w pracy zauważyłem, że Auerbach, Kleiner Dworec byli
znacznie lepiej ubrani niż zwykle. Mieli na sobie moce buty, ciepłe spodnie i
kurtki, a na nich kombinezony „z gwiazdą Dawida". Czyli byli już gotowi do
ucieczki. Wieczorem młodzi Żydzi wymknęli się z getta: każda grupa poszła w
innym kierunku do innego znajomego. Do nas przyszli ci trzej tak, jak byli
ubrani już w HKP, tylko mieli na sobie ciepłe kożuszki i małe plecaki na
żywność a może i na krótką broń.
Wemknęli się „po cichu" przez ciemną werandę i mój pokój przechodni,
wprowadzeni przez Matkę do kuchni, gdzie czekała na nich ciepła kolacja.
Widziałem ich sylwetki przez przymknięte oczy i dalej „chrapałem". Matka
nakarmiła ich, ogrzała i widocznie dała im coś pieniędzy, bo usłyszałem jej
słowa: „Więcej nie mam". Nie przyjęła od nich złota (złote ruble carskie).
Natomiast ich pouczyła:
Złota nie chcę. Ono was zgubiło. Schowajcie je
dobrze przed ludźmi. Bo za złoto niejeden wydał ojca i brata. Ostrożnie ze
złotem!
Podziękowali i wyszli. Matka na odchodnem prosiła:
Cicho idźcie! Nie zbudźcie syna! Mam tylko
jedno dziecko. Nie mówcie nikomu, żeście tu byli. A jak dostaniecie się na
polską stronę (uciekali do Generalnej Guberni), to dajcie znać. Będę się modlić
za was. Bóg jest jeden.
Odeszli w ciemną noc. I słuch o nich
zaginął... Pozornie. Po ich odejściu Matka, która wiedziała, że nie śpię,
powiedziała mi:
Goście poszli. Śpij spokojnie. Nie zdradź się.
Następnego dnia w HKP w mojej grupie szeptali
Polacy. Kiedy wszedłem młody Socha spytał mnie znienacka:
Byli u ciebie?
Nie! - zaprzeczyłem.
A kto? Ha! Widzisz, już się sypnąłeś.
Okazało się, że ja nie umiem kłamać, dlatego
Matka całą akcję pomocy Żydom przeprowadziła konspiracyjnie. Okazało się też, że
cała trójka odwiedziła po drodze na dworzec (z pięć kilometrów przez Surmicze)
jeszcze Sochę i pana Stefana, którzy też ich poczęstowali i wypili po jednym.
Wtedy Kleiner czy Auerbach wygadali się, że byli już u Koskowej. Nikt nikogo
nie wydał. Nasi trzej Żydzi ocaleli, tj. dostali się do Złoczowa, skąd
przesłali na moje nazwisko (przekręcone!) kartkę pocztową z datą Złoczów
17.12.1942. Kartka została napisana ręcznie czerwoną kredką na adres: W. Pan Lusik Kosak (!), Dubno/Wołyń
Surmicze. Wojskowe kino (którego już dawno nie było!). Bez ulicy i numeru!
Należało podać: Karol Kosek. Ale kartka doszła. Widocznie byliśmy dobrze znani
w Dubnie. Jako nadawcę podano nazwisko znane w HKP: Michalczuk Mikołaj. Złoczub (ruskie: w) Galizie, ul.
Rynek No 17. Przytaczam tekst kartki z typowymi dla Żydów błędami:
Drogi przyjacielu Kosak
piszę cię że jesteśmy Bogu dzięki zdrowi. Pracujemy w Złoczowie jako szoferze,
pisz mnie kolega co porabiasz i czy jesteś zdrowy specjalnie ukłon dla mamusie
(ruskie: u) ukłon dla wszystkom koledzy. Kosak jeżeli pracuje jeszcze z tobą Bogatynob (ruskie :w)
zapytaj go co porabia moja żona. „Bądź zdrów. Czekam na odpowiedź."
(ostatnie zdanie tj. pytanie o żonę, to był kamuflaż)
Odpowiedzi nigdy nie posłałem, ponieważ Matka
nie doręczyła mi kartki, aby nasza korespondencja nie wpadła w łapy gestapo czy
SD. Nieraz potem wspominałem, nawet na lekcjach polskiego, moich kolegów
żydowskich i pytałem: czy ocaleli. Może żyją gdzieś w Izraelu czy USA. Jakże
chciałbym ich pozdrowić. Ja mam dziś 67 lat, oni od 70-75 lat. Auerbach,
Kleiner i Dworec. Kartkę tę znalazłem w papierach
rodzinnych po śmierci Matki 1984 roku. Matka skrupulatnie posegregowała całą
korespondencję. Są w niej paczki: „Listy z Sybiru" (od Polaków) i „Listy
od Żydów" z okresu okupacji niemieckiej.
To nie są „rewelacje" polityczne, lecz
rewelacje życiowe, codzienne rewelacje „wielkiego i dobrego serca" mojej
Matki, jak piszą do niej Polacy z Sybiru i Żydzi z ukrycia, rewelacje spraw, o
których często nie miałem pojęcia, którymi moja Matka przede mną się nie
chwaliła, aby mnie ocalić. Poznałem teraz Jej wielki charakter. Sama stale mnie
ostrzegała, abym milczał i nie narażał się, ale ona po cichu stale narażała
się. Jeszcze przed „likwidacją", czyli przed wymordowaniem Żydów, widziałem,
jak w porze obiadowej wybiegali z naszej werandy jacyś Żydzi z HKP, coś
wynosząc lub przynosząc. Dwu lub trzech najwięcej. Wybiegali szybko, jakby
chcieli, abym ich nie widział. Matka bowiem surowo przestrzegała
„konspiracji": nie afiszować się, jak najmniej szumu i gadaniny. Brała od
nich coś na sprzedaż, dawała im żywność czy pieniądze, ale „interes" nie
szedł tak dobrze, jakby to sobie bracia izraelscy życzyli. My sami przecież nic
nie mieliśmy. W HKP zarabiałem półtora karbowańca tygodniowo (na bilet do
kina), a po południu jeździłem rowerem na maturyczne kursy. Jednak Matka pomagała
ludziom, ile mogła. Bo nawet czasem jakiś sowiet do nas wpadał.
Po Żydach zachowały się w paczce tylko cztery
listy od dwu nadawców od jakiegoś Binsztoka i od Jedlina. Są to listy od
listopada 1942 do końca marca 1943, czyli z okresu Stalingradu. Listy były
doręczane Matce z miejsc ukrycia Żydów w pobliżu Dubna nie przez pocztę, lecz
przez zaufanych. Z treści listów wynika, że są to resztki bogatszej korespondencji,
która albo została przez Matkę zniszczona jako kompromitująca, albo uległa
zagubieniu w ciągu 50 lat i w czasie podróży z Dubna przez Kraków do Bielska -
przeszło tysiąc kilometrów.
Po Binsztoku zachował się jeden list, pisany
ołówkiem kopiowym na kratkowanej na ukos kartce, wyrwanej z zeszytu
sowieckiego, poplamionej od palców, zabrudzonych oliwą. Po lewej stronie jest
adres: „Do Pani Kossakowej 23 III 1943 r". Po
prawej stronie jest list właściwy: „Do Pani Kossakowej
29/III 1943 r.
„Ja bardzo pani proszę z tym panem przesłać
mnie ten letni płaszcz wierzchnią koszulę i kołnierzyka. Dotychczas mnie nie trza było ale teraz jestem w krytycznym momencie i bardzo
trudno z środkiem życia, więc bardzo proszę załatwić z tym panem a jak Pan Bóg
da dobrego czasu to jakoś pani odwdzięczę. Jeszcze wtenczas zostało się z jakiś
30 marek za inne rzecze, z góry dziękuje i zostaje z poważaniem. Żeby pani była
pewna że to ja blacharz Binsztok, Buka (?) to daję
znak że my zawsze masło nosili w kociołku co był tajny dno. Binsztok
Byka (?) co pracował w HKP". (Czy to ruskie: u?)
Znałem tego blacharza z warsztatów HKP, ale
nie wiedziałem, że nazywa się Binsztok. Był to
wysoki, ascetyczny mężczyzna, około trzydziestki i miał „złote ręce":
dwoma drewnianymi młotkami potrafił w ciągu godziny wyklepać najbardziej
zgnieciony błotnik, że wyglądał jak nowy.
Drugi adresat, Jedlin, miał chyba polską
maturę, bo znał Mickiewicza i „Ludzi bezdomnych" Żeromskiego. Znał też
język rosyjski, bo czasem cytuje coś, czasem przez pomyłkę używa liter
greckich. Jedlin pisał do Matki w imieniu własnym i jakiegoś rodaka o nazwisku Bajcz, który raz podpisał się w liście literami rosyjskimi.
Pierwszy list jest bez daty (ale z listopada 1942), ale z mottem z „Ludzi
bezdomnych" Żeromskiego: „Człowiek jest to rzecz święta, którego (!)
nikomu krzywdzić nie można". Drugi list posiada datę 25-XI-1942. i
nawiązuje do pierwszego. Obydwa są napisane fioletowym atramentem na
liniowanych kartkach, wyciętych z zeszytu i wyrażają dla Matki wdzięczność za przesłane
pieniądze oraz proszą o dalsze lub o towary czy rzeczy. Trzeci list napisała
Matka na kawałku żółtawego papieru pakunkowego bez daty i miejsca i bez
podpisu, jedno zdanie:
„Posyłam litr nafty i litr oleju - gotówki nie
posiadam".
Na odwrocie tej kartki jest list Jedlina z
9-II-1943r.:
„Litr oleju i nafty otrzymałem, za co z głębi
serca dziękuję, oraz uprzejmie proszę w dalszym ciągu wypłacać moją należność,
tak jak dotychczas pieniędzmi albo produktami. Zresztą jak Pani wygodniej.
Zrobiłem przerwę ze względu na to, że nie nadarzyła się okazja jazdy do Dubna.
Okazicielowi niniejszego świstka wręczyć wyżej wzmiankowane rzeczy.
Jedlin (w podpisie dwie litery ruskie)
P.S. Zwracam Pani butelkę od oleju."
Listy od Jedlina też przekazywał zaufany „okaziciel",
który znał miejsca jego ukrycia. Korespondencja na tych zachowanych listach
urywa się. Ile jeszcze ich było. Ilu Żydom Mama pomogła, nie wiem. bo się tym
nigdy nie chwaliła i nie zwracała się też do rządu Izraela z jakimikolwiek
roszczeniami za wyrządzone przysługi izraelskim braciom w naszym wspólnym Bogu
- Jehowie. Odeszła jak żyła, cicho i skromnie dnia 17 lipca 1984 i leży
pochowana na cmentarzu w Bielsku-Białej w grobowcu rodzinnym Kolbrów, pięć
rzędów od grobu Wojtyłów, dziadków naszego papieża Jana Pawła II, z którym prawdopodobnie
- jako górale - jesteśmy spokrewnieni przez rodzinę Matki: Kolbrów i Lenartów.
Pierwsze sporadyczne wystąpienia Ukraińców
przeciw Polakom rozpoczęły się już po wybuchu wojny l IX 1939, szczególnie gdy
doszły na Kresy wiadomości o klęskach wojska polskiego w walce z Niemcami i o
nadciąganiu „niezwyciężonej Armii Czerwonej". Były to wypadki pojedyncze,
„porachunki osobiste", jak mówili nasi, za pogardliwe traktowanie
Ukraińców przez butnych Polaków. Potem sowieci uśmierzyli zapędy
nacjonalistyczne ukraińskiej prawicy, ale rozpalili w masach „nienawiść klasową
do panów", czyli do Polaków. Cały wschód bowiem: Rosjanie, Ukraińcy,
Tatarzy etc. - nazywali Polaków „panami" i do każdego człowieka, ubranego
lepiej, zwracano się per „pan"
Gdy Kresy zajęli niemieccy „nadludzie",
znowu ukraińscy nacjonaliści chcieli zaraz „rizaty"
Polakiw albo „Lachiw".
Z powodu wojny z ZSRR znowu władze niemieckie wybiły im to z głowy, bo całą
młodzież ukraińską i polską zapędzono do fabryk wojskowych albo wywożono masowo
„na dobrowolne roboty do Niemiec". Ponieważ Ukraińcy kolaborowali z
Niemcami, więc ich administracja starała się chronić swoich, a wywieźć jak
najwięcej Polaków, co i mnie czekało 31 XII 1941. Pojedyncze napady i
mordowania Polaków na całej „Zachodniej Ukrainie i w Galicji" nasilały
się stopniowo. Zaczęły przybierać masowy, zorganizowany charakter po klęsce
Niemców pod Moskwą zimą 1941/42, a wybuchły pożarem po Stalingradzie i Kursku
w 1943. Część Ukraińców wstąpiła do SS Hałyczyny (Galicji). Ci dokonywali
jawnie masowych egzekucji na Żydach, potem na Polakach. Wielu Ukraińców było w
milicji i w oddziałach „Hiwi", czyli pomocniczych. Powstała też
samodzielna ukraińska partyzantka, której „legendarnymi" przywódcami, o
bardzo złej sławie u Polaków, byli Bulba czy Bandera.
Bulbowcy i banderowcy, uzbrojeni oficjalnie przez
Niemców do walk z dywersją i partyzantką sowiecką, uciekali w lasy mając
zaplecze w sfanatyzowanej wsi. Zorganizowane napady i palenie polskich wiosek
i miasteczek, mordowanie ludności, zaczęło się w Galicji w 1942, ale pod
naciskiem Niemców, którzy musieli mieć bezpieczne drogi dojazdowe na front,
tworzące się UPA przeniosło się na Wołyń w 1943 roku. Teraz nie dojechałbym już
nocą z Dubna (z kursu) do domu: nie raz i nie dwa ktoś by mnie zabił. Zdarzały
się bowiem wypadki niesamowitego okrucieństwa i bezmyślnego fanatyzmu.
Na przykład we wsi Hirnyki (Górniki) pewien
Polak ożenił się jeszcze przed 1939 z wiejską ukraińską dziewczyną. I było to
zgodne małżeństwo. Mieli siedmioro dzieci, w tym pięciu chłopców. Żadne z dzieci
nie mówiło po polsku. Byli to „Polacy na -ski"
tylko z nazwiska. Ojciec i dzieci strojem i obyczajem całkowicie upodobnili się
do Ukraińców. W 1943 roku, gdy na wieś przyszła „banda" (według Polaków)
a może „ukraińska włada" (według Ukraińców), zmuszono żonę wyrzec się
męża, a sąsiedzi, szwagrowie i kumy zbiorowo zabili Polaka, zakopali niedaleko
domu, w płytkim dołku, złamawszy mu uprzednio kręgosłup. Nieszczęsna żona
płakała rozpaczliwie, ale tylko nieco lepiej przysypała męża ziemią. Jeśli
natomiast Ukrainiec był żonaty z Polką, musiał osobiście zabić żonę. Bardziej
gorliwi - wzorem Gonty z „Hajdamaków" Szewczenki - zabijali nawet własne
dzieci „mieszanej krwi". Rasizm dotknął Ukraińców srożej niż Niemców.
Podwoił jeszcze swoje barbarzyńskie, zbrodnicze oblicze pod hasłem: „Sława Ukraini". Chłopak ukraiński, który miał chętkę na Polkę,
straszył ją po prostu, że może ją nocą zamordować i zdobywał kochankę na jedną
noc, jak opowiadał mi mój były kolega szkolny Siergiej Nazarewicz, Ukrainiec.
Morderstwo, pijaństwo i rozwiązłość obyczajowa
hulały jak w „Ogniem i mieczem". Gdy raz z owym Sieriożą poszedłem z ciekawości
na spotkanie młodzieży ukraińskiej, to Sierioża wprowadził mnie w towarzystwo
kłopotliwymi słowami: „To porządny Polaczek, ale „monach" (mnich), asceta
w stosunkach z dziewczętami i wódki nie pije". Wszyscy, szczególnie „mołodycie", spojrzeli na mnie z dezaprobatą: „To po
co tu do nas przyszedł ?" Musiałem szybko opuście to towarzystwo.
Szowinizm ukraiński zabijał też
tolerancyjnych, zdrowo myślących rodaków. Tak np:
jakiś „rizun" - fanatyk zabił po środku Dubna, w biały dzień, mojego
dobrego kolegę ze szkoły, Ukraińca o nazwisku Kuszlinśkij, który był świetnym matematykiem i mógł być chlubą
Ukrainy. Kuszlinśkij pochodził z ubogiej rodziny i był jedynakiem. Czym
naraził się „bandzie", nie wiem. Przypadkiem dowiedziałem się o jego
śmierci i poszedłem na pogrzeb do cerkwi, potem na cmentarz, wreszcie do domu
na stypę. Rodzice byli rozżaleni i może wzruszeni, że jakiś Polaczek, kolega,
modli się dobrowolnie za ich dziecko, ale zarazem czuli się niezręcznie,
bali się, czy ten Polak nie narazi ich na represje ze strony „swoich". A
nie były to nieraz płonne obawy. Np. gdzieś w sierpniu 1942 dowódca ukraińskiej
milicji w Dubnie, młody Burka, syn starego nauczyciela, którego wszyscy
uważaliśmy za Polaka, aresztował Jana Chudybę, naszego byłego wychowawcę i Kierownika
Szkoły Podstawowej na Surmiczach, Polaka z Kresów, u którego pracował stary
Burka. „Porucznik milicji" Burka celowo poturbował przy aresztowaniu
Chudybę, swego byłego wychowawcę i odstawił go do więzienia nad Ikwą, skąd
kierownik Chudyba nie wyszedł żywy. Wpis Chudyby z dnia 22 XI 1937 mam do dziś
w moim pamiętniku.
W roku 1943 Polacy masowo uciekali z wiosek do
miast, gdzie cierpieli głód, gdy na wsi pozostawili całe gospodarstwa i zapasy
żywności. Nie mogli pogodzić się z wygnaniem. Przecież tam ziemia czekała na
ich ręce. I wielu mężczyzn wracało po … swoją okrutną śmierć, bo już na nich
czekali przyczajeni sąsiedzi! Często sami wyszukiwali w mieście i namawiali do
powrotu, by potem bestialsko zabić na progu własnego domu. Miałem przyjaciela
z gimnazjum o nazwisku Jan-Iwan Stawińczuk. Był to mężczyzna wysoki, chudy,
niezgrabny, nieśmiały. Podawał się za Polaka „ ze szlachty zagrodowej",
która uległa przymusowej rusyfikacji za cara. Takiej „szlachty zagrodowej"
było na Wołyniu kilkadziesiąt tysięcy i jej przedstawiciele - jak to
stwierdziłem w czasie jednego ze zjazdów owej „szlachty" w Dubnie - lepiej
mówili po rosyjsku lub ukraińsku niż po polsku. Mój Jan-Iwan Stawińczuk mówił i
pisał dobrze po polsku, ale lepiej po ukraińsku. Polacy go nie przygarnęli, a
Ukraińcy odsunęli się do niego i przysięgli mu śmierć. Stawińczuk podzielił
straszny los swojej „szlachty zagrodowej". Nie mógł pogodzić się z
wypędzeniem z domu i ze wsi i wrócił „na swoje" - na swój grób:
zamordowano go strasznie.
Oprócz ukraińskiej partyzantki
nacjonalistycznej działały na Wołyniu liczne partyzantki sowieckie, czeskie,
niemieckich osadników i dezerterów oraz ukraińskie bandy rabunkowe. Wszystkie
bandy i partyzantki grabiły, gwałciły, paliły, mordowały i wyrzynały się wzajemnie.
Trudno było poznać, kto „swój", a kto „wróg", bo w tamtych stronach
Polacy, Ukraińcy, nawet Czesi i Niemcy dobrze władali dialektem swoich sąsiadów i ubierali się podobnie. Często
różniły ich tylko opaski i czapki, które można było łatwo zmienić w razie
potrzeby.
Władze niemieckie w 1943 słabo albo w ogóle nie ingerowały w tę
straszliwą wojnę „wszystkich przeciw wszystkim", częściowo z wyrachowania.
Niech się obcy wyrzynają wzajemnie, a oni wtedy zapanują. Broni wszystkie
ugrupowania miały pod dostatkiem: po zbiegłych bolszewikach, ze zrzutów
sowieckich, z zakupów od Niemców lub zdobytej na przeciwniku.
Polacy, żołnierze, podoficerowie i oficerowie, zorganizowali doskonale
samoobronę, ale mieli największe trudności z konspiracją i zaopatrzeniem, bo
wszyscy ich napadali, szpiegowali i donosili Niemcom.
Niemcy skarg Polaków i prośby o pomoc, o zezwolenie na broń, ignorowali.
Polakom chodziło o formalne zezwolenie, bo pod przykrywką koncesji na dziesięć
karabinów można było uzbroić stu lub więcej ludzi. Niemiecka obłuda była dla
nas równie zgubna jak broń ukraińska. Zdarzało się, jak informowali nas zbiegli
z wiosek Polacy, że cała polska wieś miała nielegalnie np.
jedenaście karabinów i trochę amunicji. Polacy tej wsi w czasie napadu „rizunów" schronili się w murowanym kościele i w
budynku strażackim. Bronili się półtorej doby. Następnego dnia przyjechali
Niemcy „z odsieczą" licząc, że urządzą wymordowanym Polakom urzędowy
pogrzeb. Niemcy przywieźli jeden karabin. Nasi musieli się jeszcze tłumaczyć
za owe jedenaście karabinów, że „zdobyli je kosami na strzelcach
ukraińskich". Niemcy wieś ewakuowali i ... wywieźli na roboty do
Niemiec!!... Na Wołyniu powstała słynna 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK, z którą
Matka moja miała kontakt bezpośredni, a ja pośrednio jako tłumacz. Niemcy
sprzedawali nam spodnie i buty wojskowe za słoninę, mięso i kiełbasę, które
dostarczali AK-owcy, znajomi ojca i matki. Ja pośredniczyłem tylko w handlowych
pertraktacjach Matki z Niemcami. Nie uczestniczyłem w rozmowach Matki z
AK-owcami, by nikogo nie widzieć. Matka znowu chroniła mnie od śmierci.
W 1943 mieszkaliśmy już w domu „Litwińskiego". Było to ogromne
pożydowskie domisko, kryte papą. My z Matką zajmowaliśmy najmniejszy pokój o
jednym okienku na podwórze, do którego wchodziło się bądź od frontu przez
wielki pokój przechodni, bądź od tyłu przez boczne drzwi, wielką pustą sień,
starą kuchnię i przez ten sam wielki pokój przechodni, w którym mieszkali teraz
nasi trzej mechanicy. Matka zawsze prosiła, żeby przynajmniej Polacy i
Ukraińcy wchodzili tylno-bocznym wejściem. Pod żadnym warunkiem Matka nie
zgodziła się handlować bronią. Bała się ryzyka i prowokacji niemieckiej. Niemcy
bowiem bronili tylko siebie. Gdy raz jakiś szeregowiec niemiecki wyjechał poza miasto, by pohandlować z
Ukraińcami solą i benzyną, to go po prostu Ukraińcy zamordowali i obrabowali.
Wtedy Lohmeier wystał „brygadę karną" - dziesięciu żołnierzy, ale jak ci
żołnierze zobaczyli na wsi
ponad sto luf ukraińskich, wycofali się szybko do miasta. Gdy w marcu 1943
pierwszy raz jacyś „banderowcy" pogrozili, że napadną na Surmicze i
wymordują Polaków, przerażeni rodacy
uciekli na naszą ulicę i poprosili Niemców z HKP o ochronę. W naszym domu na
tapczanach i podłogach nocowało z 15 uciekinierów, przeważnie Jastrzębscy, ze
„szlachty zagrodowej". Niemcy zabarykadowali się i na bramie wejściowej
HKP zamontowali ciężki karabin maszynowy - naprzeciw naszego domu. Gdyby, nie
daj Boże, „banderowcy" na nas napadli, to wymordowaliby nas bezbronnych,
a Niemcy daliby jeszcze do nas ognia.
Już w Krakowie (w grudniu 1943), w schronisku
Braci Albertynów na Krakowskiej, opowiadał mi pewien Kresowiak spod Łucka
swoją, równie tragiczną historię. Uciekał z rodziną do miasta. Zatrzymał się na
noc w pustej drewutni. Około 23°° otoczyła ich banda, a herszt krzyknął: „Wylizaj!"(Wyłaź). Kresowiak, mężczyzna wysoki
i tęgi, zaryzykował: rzucił się z gołymi rękami na kilku „rizunów"
z góry. Roztrącił ich karabiny i uciekł w ciemną noc. Nie dogonili go.
Wymordowali za to żonę z czworgiem dzieci. Już w Łucku doszła Kresowiaka
wieść, że najmłodszy, 6-letni synek żyje i idzie kryjąc się w łanach żyta do
miasta na spotkanie ojca. Ojciec wrócił. Zetknęli się razem w życie w połowie
drogi (stali z pół godziny naprzeciw siebie, zanim się rozpoznali!!!). Okazało się, że wątły chłopczyk, gdy
przyszli ich „rizuny" mordować, wcisnął się
między sagi drzewa. Nikt go tu nie szukał i tak ocalał. Zresztą było ciemno. Rano chłopczyk wyszedł przed
drewutnię, obejrzał zwłoki matki i trojga rodzeństwa. Zobaczyła go kobieta ukraińska. Ukryła w drewutni. Dała
mleka i chleba. Zaopatrzyła i wskazała drogę przez żyto do miasta i wołała:
Utikaj! Utikaj
dytyno! (Uciekaj! Uciekaj!, dzieciątko!), zanim wrócą
„rizuny" i zabiją!
Rozmawiałem z tym ojcem i jego bladym,
przestraszonym synkiem.
W czasie takiej wojny domowej siedziałem w
niemieckim obozie koncentracyjnym (25.04-3.05.1943). Po wyjściu z obozu
pracowałem dalej w HKP i zacząłem
pisać na żywo pamiętnik od 15.8.1943
do 11.11.1943. Przepisuję go niemal w autentycznej wersji, wprowadzając czasem
małe skróty.
Dubno,
dnia 15.08.1943
Przeczytałem świeżo „Konrada Wallenroda".
Ja też pragnę zostać
wielkim pisarzem i wodzem polskiej armii, by
ocalić swój naród. Ale
muszę się wiele, wiele kształcić. Muszę kształcić swój charakter i
żelazną wolę.
Czytam teraz pracę W. Lutosławskiego: "Nieśmiertelność duszy",
czyli wprowadzenie do metafizyki.
Dubno, czwartek wieczór, 19.08.1943
„Wczoraj „Deutsche-Ukrainische Zeitung" poinformowało, że 17 VII 1943 o godz. 6 rano ostatnie oddziały niemieckie opuściły
Sycylię po 6-tygodniowych walkach z wojskami anglo-amerykańskimi.
Dzisiaj rano Hptm. Lohmeier spytał mnie, czy umiem
wyliczać kubaturę desek. Gdy dałem twierdzącą odpowiedź, powiedział mi, że
pojadę do Smygi. Mamie nic o tym nie mówiłem w czasie obiadu i o godz. 1315
wyjechaliśmy w 14 ludzi z karabinami (6 cywili i 8 żołnierzy) z
Lohmeierem na czele. Nasza wyprawa po deski odbyła się bez przygód: bandytów
nie było, nie daliśmy żadnego strzału. Wróciliśmy do HKP 631 o godz. 1745.
O godzinie 1830 zauważyliśmy z domu (sąsiedzi i ja) pożar w
Raczynie: majątek i wieś zostały podpalone przez banderowców".
Ten lakoniczny zapis ukrywa dramatyczne momenty, które zachowałem w
pamięci. Smyga było to osiedle robotnicze. Mieścił się tam sławny tartak, który
produkował wyroby drzewne przed wojną, np. parkiety
na eksport. Smyga leżała około 20 km na południe od Dubna w kierunku
Krzemieńca. Mieścił się tam - podobno - jakiś sztab ukraińskich partyzantów,
którzy ukrywali się w tamtejszych gęstych lasach. Do Smygi jechało się tylko
przez owe lasy. Do tego Lohmeier przeznaczył na wyprawę 4 ciężarówki: dwie na
benzynę i dwie na owe „cholerne Holzgazy" napędzane gazem drzewnym, które
często się psuły i stawały. Gdyby w drodze który „Holzgaz" stanął, to
grupa nasza byłaby rozbita i w razie napadu nie mogłaby się ani bronić, ani
uciekać. Wyjazd ten wyglądał jak wyprawa wojenna na pewną śmierć. Ukończyłem
już 18 lat, ale nie umiałem (i nie umiem) strzelać. Mimo to poprosiłem Feichta,
aby mi dał i załadował karabin, by chociaż zginąć jak mężczyzna w walce z
bronią w ręku. Moja bladość i determinacja była tak wielka, że Feicht spełnił
moją prośbę. Pojechałem z karabinem jedyny raz w życiu!. Ze mną jechał też pan
Stefan i czterej Ukraińcy, którzy zaraz położyli broń na podłodze, aby ktoś z
bandy nie zobaczył, że mamy karabiny i nie usiłował ich zdobyć. W 14 osób i tak
się nie obronimy tym więcej, że nasze „Holzgazy" dwa razy stanęły w
lesie. Dojechaliśmy spokojnie. W Smydze - z rozkazu Lohmeiera
- robotnicy pobierali deski z tartaku, potrzebne do naprawy wozów ciężarowych,
a ja musiałem notować rozmiary desek (długość, szerokość, grubość) by potem w
domu wyliczyć ich kubaturę, czyli sprawdzić
czy nie oszukano nas w tartaku. Moja robota była zbędna, gdyż w nowoczesnych
tartakach jak Smyga w biurach handlowych były gotowe szablony z wyliczoną
kubaturą każdej deski. Powiedzieli mi o tym Polacy w Smydze, ale Lohmeier -
jako mieszczuch - o tym nie wiedział. Trzy dni obliczałem potem kubaturę.
„Oszukali nas" poniżej ćwierci metra sześciennego. Wyjaśniłem to
Lohmeierowi i na następne „wyprawy deskowe" nie zabierano mnie.
Dubno, niedziela 22.08.1943
„Mama kombinuje wyjechać stąd razem z
Kamińskim. Niemcy prowokacyjnie oskarżają, że Polacy są dowódcami band
ukraińskich. Pożary polskich wsi widać co noc. Czytam „Historię Polski" A.
Lewickiego, rozdział o tworzeniu się państwa polskiego w 1920 r., o najeździe
bolszewickim i o „Zachodniej Ukrainie" oraz o jej okrucieństwach,
podobnych do dzisiejszych. W piątek tj. 20.08.1943 dowiedziałem się, że w Wołkowyji jest ukraiński sztab i „szkoła
podchorążych". Wczoraj, tj. w sobotę 21.08.1943 nasi robotnicy jeździli z
Lohmeierem, do lasu po drzewo koło Iwaninicz i
spotkali pięciu chłopów z karabinami, którzy na widok Niemców uciekli."
Dubno, niedziela 29.08.1943 (4
po południu)
„Dzisiaj rano poszedłem do kościoła na 7°°.
Byłem do spowiedzi i do Komunii. Po powrocie pracowałem w HKP od 10°° -12°° i
pisałem listę płacy. W domu czytałem dalszy ciąg o „Nieśmiertelności
duszy" Lutosławskiego. Sprawa trudna dla mnie do zrozumienia. Dzisiaj nasi
ludzie mieli znowu jechać do Smygi, ale z powodu deszczu i złej drogi wrócili
się.
„Wczoraj 28.8.1943 (sobota) nasi robotnicy
jeździli do lasu w Iwaniniczach.
Podróż odbyła się bez wypadku. Dowiedziałem się, że na drodze do Krzemieńca na
60 Niemców napadło 2000 Ukraińców, którzy zostali ciężko pobici. W poniedziałek
(23VIII) paliło się w Raczynie (czeska
wieś).
We wtorek
(24.08.1943) wrócił z urlopu Wasyl Kowal, z domu, ze swojej wsi
rodzinnej koło Równego. Opowiadał mi o niszczeniu polskich wsi, o pomordowanych
i popalonych ludziach. Np. jedna dziewczyna, Polka, dwa dni leżała ranna o parę
kroków od ukraińskiej chaty i nikt nie przyszedł jej z pomocą, aż przyjechał
samochód z Równego i zabrał ją do szpitala, gdzie zmarła z upływu krwi. Kowal
opowiadał, że on był w niebezpieczeństwie, gdy nocował u znajomych w
ukraińskiej wsi. Przyszli po niego, zamaskowani, jako znajomi „chłopcy",
przed którymi w porę uciekł. Na Niemców i na cywili, którzy jechali na żniwa,
napadli Ukraińcy i kogo złapali, zabili i obdarli. Zabrali broń amunicję,
następnie uciekli.
Kowal opowiadał też o bohaterskich walkach i
odwrotach Polaków, przypominających mi sceny z „Ogniem i mieczem", choć
Kowal tej powieści nie czytał. Na przykład gdzieś między Równem a Łuckiem
leżała wieś, a raczej osiedle Przemysłowe, Pańska Dolina, licząca kilka tysięcy Polaków, zatrudnionych w
kamieniołomach. Polacy długo odpierali ataki banderowców, wreszcie spakowali
mienie i rodziny na wozy, okute i połączone łańcuchami, i wycofali się w stronę
Równego. Ten ciężki odwrót trwał około tygodnia. Polacy cały czas odpierali i
gromili wielotysięczne oddziały „rizunów", aż
dotarli do zbawczego miasta. Kowal, sam osiłek, opowiadał mi te wydarzenia z
prawdziwym homeryckim podziwem dla odwagi i tężyzny fizycznej Polaków,
których znał w swoich stronach.
W mieście Równem widział znowu Kowal, jak Niemcy zwozili poza miasto ludzi
i rzucali ich żywcem w ogień, nie patrząc na wiek i płeć. Na wioskę Volksdeutschów, w której mieszkają przybrani rodzice Kowala,
był dwa razy ukraiński napad, który odparto dzięki posiadanej broni i pomocy
wojska, które zniszczyło bandę, liczącą około 500 ludzi.
We
wtorek w nocy (24.08) około 21°° znowu wybuchł pożar w Mirohoszczy, w czeskiej wsi. Widziałem puszczane rakiety,
wzywające pomocy.
W środę (25.08) powiedział mi jeden
sowiecki szofer, że widział w kościele trupy siedmiu pomordowanych Polaków, którzy
jechali na swoją wieś po snopy. Tegoż dnia w środę był próbny alarm w Dubnie i
na Surmiczach. Ludzie wystraszyli się bardzo.
W piątek (27.08) o 5°° rano nasi pojechali do Krzemieńca po wapno. Wrócili bez
przygód, tylko bardzo zmęczeni. Te wieści, że w Krzemieńcu są już bandyci,
okazały się nieprawdziwe. Prawdą jest jednak, że naokoło Krzemieńca nie została
już ani jedna polska rodzina żywa. Natomiast nasi znajomi z Ziukowa pod Dubnem opowiadali nam, że
dziesięciu Polaków wojskowych, osadników, zaczaiło się i napadło w jakimś jarze
na sztab ukraiński, który z bronią i kancelarią przenosił się do sąsiedniej
wsi. Napad się udał. Wielu zabito, zdobyto sporo broni, amunicji i dokumentów.
Mama myśli poważnie o wyjeździe.
Dubno,
wtorek 7.09.1943. (5 po południu)
„Jestem chory. Miałem z soboty na niedzielę
początki czerwonki i wysoką gorączkę. Byłem w piątek w przychodni wojskowej,
pod którą podlega HKP, ale sanitariusz nie chciał ze mną mówić i odesłał do
domu z opinią „gesund" (zdrowy). W sobotę moja
Mama poszła wprost do niemieckiego lekarza, uzbrojona w kilka słów: „Sohn, krank, niks.
Arbeit, Urlaub" oraz dała mu z góry dwa mocne
„argumenty": butelkę
samogonki jako „vodka" i kilo dobrej kiełbasy. W
niedzielę przyszedł do mnie sam lekarz. Zapisał pigułki, dietę i zwolnienie z
pracy do przyszłej niedzieli! Lepiej mi! W sobotę, niedzielę, poniedziałek i
wtorek niemiecka żandarmeria zaprowadziła do „łagrów" masę chłopów
ukraińskich, połapanych w pobliskich wioskach. Wczoraj w nocy, tj. w
poniedziałek 6.09.1943 był „sądny dzień" w Bortnicy, małym miasteczku. Ukraińcy napadli niespodziewanie na
polską ludność. Niemcy, stojący tam garnizonem, zamknęli się w murowanym budynku
i nie przyszli Polakom z pomocą. Podobno jutro, tj. w środę, 8.09.1943 ma się
odbyć pobór na roboty do Niemiec ośmiu roczników : 1920-1927.
Muszą iść wszyscy bez wyjątku! Co będzie ze mną? Czy uda się nam wyjechać
z Mamą do Polski? Tomasz K. wrócił ze Lwowa i opowiadał, że tam warunki życia
są dużo lepsze niż u nas.
Dubno, czwartek 9.09.1943 (15°° po południu)
Z moim zdrowiem lepiej. Sprawa wywozu młodzieży jeszcze nie jest jasna.
Mam nadzieję, że HKP nie da nas wywieźć. Nasz Hptm.
Lohmeier jest w Złoczowie od trzech dni i podobno nie wróci. Wczoraj był napad
na Podhorce. Ukraińcy spalili dwór,
w którym mieszkali Polacy.
Dzisiaj od pewnej starej kobiety ze Starej Huty, którą spalili Ukraińcy, dowiedziałem się o
szczegółach napadu „rizunów" na Mizocz. Już
podczas żniw Ukraińcy z okolicznych wiosek palili folwarki polskie koło Mizocza. Napadali na zarządzającego nimi Niemca,
objeżdżającego folwarki i zabili go niecałe dwa km od Mizocza, gdy jechał z Madiarami. Z miasta znikali kolejno ukraińscy urzędnicy,
rzekomo wykradzeni przez bandytów, aż uciekli kierownik i furman straży ogniowej.
W mieście było 20 polskich policjantów, ale podzielonych na dwie grupy w dwu
odległych stronach miasta. Niemcy i Węgrzy stali oddzielnie. Ponieważ Węgrzy
urządzali codziennie pod wieczór strzelaninę, więc gdy zaczął się napad Ukraińców, ludność miasta nie uciekała,
chociaż słyszała strzały. Tymczasem mołojcy podpalali benzyną domy. Większa
część miasta uległa zniszczeniu, przeszło stu ludzi spłonęło w ogniu, a
mołojcy, zrabowawszy co mogli, uciekli. Napad zaczął się we wtorek 31.08.1943, a skończył się w środę
rano l.09.1943.
Niemcy nie przyszli Polakom z pomocą, a nawet strzelali do ludzi, którzy
uciekali pod ich opiekę na folwark. Polska policja, wystrzelawszy kule, też
uciekła. Węgrzy zamknęli się w swoim budynku. Ukraińcy więc śpiewając i krzycząc
„Sława Ukraini", „smert
Lacham!", mieli czas spalić miasto i wymordować
ludzi.
Dubno, piątek 10.09.1943 (pół do
piątej po południu)
„Z gazety ukraińskiej „Wołyń" dowiedziałem się, że wojska anglo-amerykańskie wysadziły się 4.09.1943 w południowej Italii,
na Półwyspie Kalambryjskim. „Obronna walka z
Sowietami trwa nadal."
Dzisiaj wieśniak Polak opowiadał mi o napadzie Ukraińców na wieś Dolina i o wymordowaniu Polaków. Ze
190 ludzi uciekło prawdopodobnie 16 osób do Dubna, Szumska i Równego i on z
żoną i synami. Ale dzieci (lat 13 i 15) uciekły oddzielnie i są chyba w
Szumsku. Napad odbył się kilka tygodni temu o świcie po deszczu, zorganizowany
przez okolicznych i znajomych chłopów. Z całej wsi pozostały trzy domy.
Przeczytałem „Legiony Piłsudskiego", „Bunt legionów polskich",
„Daszyński-wódz PPS-u" i „Zamach na warszawskiego generała-gubernatora Hurkę".
Dubno, niedziela 26.09.1943
„Wyzdrowiałem i wróciłem do pracy w HKP. Jeszcze czuję się słaby . W
Dubnie panuje teraz tyfus brzuszny i czerwonka. Myślimy o wyjeździe do Polski,
bo bolszewicy zbliżają się. Linia frontu utrzymuje się na linii Dniepru. We
Włoszech Anglicy i Amerykanie posuwają się naprzód.
Przedwczoraj została zabita Fabiańska (z Iwania),
gdy wracała z pola do miasta. Wczoraj w nocy znów paliło się w stronie stacji.
Wieczorem odwiedził nas łącznik z AK. Przyjechał do Matki po buty. Przywiózł
trochę mięsa i słoniny. I podał mi legitymację niejakiego Hryćka Semeniuka z
HKP. Znałem go w pracy. Był w II grupie majstra Klepacza. Od tygodnia nie
zgłosił się do pracy. Podoficer AK wyjaśniał mi: Właśnie zabiliśmy go wczoraj w
potyczce pod wsią Wysoką i zabraliśmy jego oryginalne dokumenty.
Dubno, niedziela 10.10.1943 (7 wieczór,
czas polski)
„Notuję wypadki między 26/9 i 10.10.1943, które mam zapisane w notesie,
a który zostawiłem wczoraj w biurze HKP.
Poniedziałek 27.09
Mama moja wracając z pracy z zakładu krawieckiego, zwichnęła nogę na
równej drodze. Noga spuchła i odniosłem Mamę do domu na noszach. Leżała w domu
przez cały wtorek 28\9, a w środę, z zawiązanym kolanem, poszła do pracy. Noga
jednak dalej puchła. Wreszcie w piątek 8.10.1943 zawiozłem Mamę do szpitala
Miejskiego i po przebadaniu, po zastosowaniu jakichś zastrzyków przez lekarzy
odebrałem ją w sobotę wieczór (9.10.1943) wraz z zaświadczeniem w języku ukraińskim
(„Dowidka") i zwolnieniem z pracy od
9-20.10.1943, nr 171. W tenże piątek - 8.10.1943 - ponieważ miałem urlop, więc
po odwiezieniu Mamy do szpitala, na jej polecenie, odwiozłem też wyhodowaną
świnię z dala od złych sąsiadek Berezowskich (z następnego domu), donosicielek,
niby „na karmienie" i u zaufanych ludzi zabito świnię potajemnie. Po
zważeniu część świni oddałem na sprzedaż, resztę przerobiono na kiełbasy,
uwędzono, porobiono porcje słoniny etc., bo mama, mimo choroby, organizuje
zamierzony wyjazd do Polski, do czego namawiał ją też niemiecki żołnierz ze
Śląska, niejaki Jędrek, który strasznie ściął się z Berezowskimi w niedzielę
10.10.1943.
We wtorek rano, 28.09.1943 dowiedziałem się o strasznym morderstwie, dokonanym
przez ukraińskich „rizunów" na ukraińskiej rodzinie
Sawków w nocy z 27\28.09.1943 r. O całej historii opowiadał nam pozostały przy
życiu 13-letni Wasyl Sawko i Pietrzykowska, Polka, ich była sąsiadka, która
kilka tygodni wcześniej uciekła z gospodarstwa (z koniem i krową) i zamieszkała
u nas z mężem i córką w ogromnej, pustej dotąd kuchni. Nasz dom na Semidubskiej 22 był oddalony o jeden kilometr od torów
kolejowych. Jeszcze dwa kilometry z drugiej strony torów leżało w szczerym polu
(„na chutorze") wielkie gospodarstwo Sawków, prawosławnych. Dalej w głębi
leżała wieś Górniki (Hirnyki). Daleko po prawej stronie znajdowała się stacja
kolejowa i posterunki niemieckie, a ze trzy kilometry po lewej było lotnisko polowe,
którego strzegło około 50 polskich policjantów, złożonych z Polaków, którzy
ocaleli z rzezi i byli uzbrojeni tylko w karabiny. Sawkowie była to porządna
rodzina. Nie „rizuny". Żyli dobrze z
Pietrzykowskimi i pomagali nawet uciekającym do miasta Polakom, tj. pozwalali
im napoić konie i krowy, dali czasem mleka i chleba uciekinierom. W
poniedziałek 27.09.1943 prawosławni obchodzili święto „Czesnyj Chrest" (Świętego Krzyża) i zwyczajem tamtejszym, cała
rodzina, tj. dziesięć osób, objadła się i „spiła na umór", tak że wszyscy
poszli spać po północy prawie nieprzytomni, szczególnie mężczyźni: dziadek,
ojciec, dorastający synowie. Po północy napadła na nich banda, około 50-u
banderowców. Dom podpalili i wszystkich wymordowali: kobiety, dzieci i
mężczyzn. Pożar było widać na wiele kilometrów, bo płonęły zabudowania w
szczerym polu. Nikt nie ruszył na pomoc. Polscy policjanci oddali ileś
strzałów, ale nieliczni i źle zbrojni nie mogli opuścić lotniska, którego
pilnowali.
Jednych Sawków zabito uderzeniem siekiery po głowie, innych strzałem z
karabinu, dzieciom rozbito głowy uderzeniem o ścianę - za zdradę. Ocalało
trzech mężczyzn: 13-letni Wasyl, który dostał po głowie tylko obuchem
siekiery, gdy jego ojcu „rizun" przerąbał głowę ostrzem, następnie
15-letni brat, który uciekł do piwnicy i „rizun" po ciemku tylko go
postrzelił, wreszcie ocalał drugi, 18-letni brat, który wyskoczył na pole i
padł w bruzdę ziemniaczaną, ranny w plecy kulą. Oczywiście wszyscy trzej bardzo
krwawili i udawali trupa. Gdy dom płonął, Wasyl jakoś wyczołgał się i schował w
jakiejś szczelinie. Rozbitą głowę Wasyla 13-latka, leżącego na wozie przed
moim domem, widziałem i przemówiłem do niego kilka słów. Potem siadłem na rower
i pojechałem owe trzy kilometry do gospodarstwa Sawków. Widziałem jeszcze
dopalające się zabudowania i trzy usmażone trupy ojca, matki i małego dziecka:
mięso ludzkie było czerwone, kończyny rąk i nóg -zwęglone, odpadłe od ciała.
Dubno, czwartek 30 września 1943
„Na polecenie Uffz. Feichta starszy strzelec
Buresch ułożył mi chlubne „Zaświadczenie pracy" w HKP
(31.12.1941-30.9.1943), który podpisał Lohmeier, bo, wbrew przewidywaniom,
wrócił ze Złoczowa do Dubna i dalej kierował „Parkiem". Feicht i Buresch
zapewniali mnie słusznie, że takie „Zaświadczenie" („Zeugnis")
przyda mi się w przyszłości. Ku mojemu zdumieniu tegoż 30 września około
południa Uffz. Münich wręczył mi trzy zezwolenia na
broń(!) dla naszych podoficerów, tj. plutonowych: Siuiwy, Wawrzeńczaka i
Strońskiego, pracujących w spawalni. Münich kazał mi pójść do warsztatów i
wpisać numery broni. Poszedłem i spytałem znajomych, co to za kawał niemiecki.
„Przecież nie macie broni". Zapomniałem, że wszyscy trzej byli to
starzy rusznikarze. Znaleźli i wyczyścili stare karabiny. Po moim przyjściu
wyciągnęli ze schowków broń i podali mi numery. Dostali też amunicję. Mogli
więc legalnie bronić się w Dubnie przed napaścią bandytów.
Dubno, sobota 2.10.1943 ( 19
wieczór)
„Fatalny dzień. Ledwie plutonowy Wawrzeńczak przyszedł w czwartek
wieczorem do domu z karabinem, już w piątek po północy ktoś dobijał się do
jego drzwi, by zabrać mu broń. Krzyczał po ukraińsku: - „Oddaj Lachu karabin! Budu tebe rizaty!"
- był widocznie pijany. Wawrzeńczak był to mały suchy człowiek, zniszczony od
wąchania kwasów lutowniczych. Stanął pod drzwiami z karabinem i krzyczał do
napastnika „Odejdź, bo będę strzelał!!" Wreszcie dał ognia przez drzwi na
wysokości brzucha, gdy napastnik zaczął siekierą wyrąbywać deski. Rozległ się
wrzask i jęk. Po chwili wszystko ucichło -Wawrzeńczak jednak nie wyszedł na
dwór w nocy. Wczesnym rankiem pod drzwiami rozległ się straszny lament żony
zabitego, która krzyczała wniebogłosy, że „Lach proklatyj
zabił jej czołowika" (męża) . Ludzie i policja
usunęli zwłoki i obłudnie krzyczącą kobietę. Podoficerowie pobrali broń w
ostatnim momencie.
Dubno, niedziela 10.10.1943 ( godz.
23°°)
„Muszę zapisać najpierw, co się zdarzyło wczoraj, tj. 9.10.1943, w sobotę. Otóż w czasie przerwy obiadowej
(13°°-14°°) idąc do domu, spotkałem na Koszarowej wóz drabiniasty zaprzężony w
dwa wiejskie konie, eskortowany przez czterech polskich policjantów ubranych z
ukraińska. Na wozie siedział związany jakiś nieborak, z twarzy podobny do
Ukraińca. Policjanci byli to sami młodzi ludzie, w moim wieku - 18-20 lat.
Jeden z nich poznał mnie. Był to mój dawny kolega szkolny. Zapytałem go,
dlaczego są ubrani jak ukraińscy chłopi z typowymi dla nich „szapkamy z kozyrkom"
(czapkami z wielkim daszkiem). Były kolega opowiedział mi niesamowitą,
awanturniczą historię! Jak z „Ogniem i mieczem". Otóż Polacy dostali od
władz niemieckich rozkaz, by ująć i sprowadzić do miasta jakiegoś „ukraińskiego
bandytę", który dał się Niemcom we znaki. Mieli go sprowadzić ze wsi
Górniki (Hirnyki), oddalonej o 10 km od Dubna, czyli wprost z siedliska i
wielkiego zgrupowania banderowców. Rozkaz niewykonalny i nonsensowny. Ale
Polacy byli bez wyjścia. Rozkaz! Dobrali więc czterech junaków, którym Ukraińcy
wymordowali rodziny, przebrali się po chłopsku, wzięli chłopski wóz, uprząż i
konie, i jakieś fałszywe papiery. Wszyscy świetnie mówili po ukraińsku dialektem
wołyńskim. Karabiny ukryli w słomie na dnie wozu, zdjęli polskie opaski i
pojechali. Całą drogę mówili, krzyczeli i klęli po ukraińsku. W Górnikach
zameldowali się „u władzy" jako wysłannicy wyższego dowództwa, którzy
przyjechali po Iwana czy Dymitra ze specjalnym poleceniem. Wskazano im dom.
Wywołali owego Dymitra czy Iwana i ponieważ im nie ufał - porwali go na oczach
wsi na furmankę, która już „nawróciła" w stronę Dubna, a furman z drugim
kolegą czekali na wozie. Konie mieli świetne. Uciekali jak na filmie. Owego
Iwana czy Dymitra ogłuszyli i związali. Potem odstrzeliwali się bardzo celnie
pogoni, która ustała, gdy pojawiło się miasto na horyzoncie i jakiś oddział
niemiecki na drodze. Gdybym nie widział owego związanego jeńca, którego nasi
właśnie odwozili na komendę niemiecką, nie uwierzyłbym w tę historię. Źle, że
Polacy i Ukraińcy rżną się wzajemnie, dokonują „bohaterskich" czynów w
obcej służbie, zamiast łączyć się i walczyć razem z rzeczywistymi wrogami obydwu
narodów.
Dubno,
środa 27.10.1943 (wieczór)
„Po 20 października Mama rozchorowała się na
stawy kolanowe i na tarczycę. Zawiozłem ją znowu do szpitala i tam operował jej
tarczycę pewien Gruzin, jeniec, sowiecki lekarz w czwartek 21.10.1943. W domu
czytałem Mickiewicza: „Konrada Wallenroda" i „Pana Tadeusza" i znowu
zapragnąłem zostać pisarzem narodowym. Ale czy mam zdolności? Czy uzyskam
możliwości do kształcenia się??"
Dubno, niedziela 31.10.1943 (l00
po południu)
„W czwartek (28.10) Uffz Feicht poszedł do
szpitala wojskowego (żółtaczka), a mnie zostawił klucz od soli i zapałek, które
mam dla niego wymienić na mąkę i tłuszcz. W ten sam czwartek rano przywiozłem
Mamę do domu końmi pana Pietrzykowskiego ze szpitala. Szpital dał dwie „dowidki", tj. zaświadczenia, datowane: Dubno, dnia
28.10.1943. Nr 601, zawierające zwolnienie od pracy od 28.10 do 28.11.1943 z
powodu operacji tarczycy, oraz rachunek za operację (Nr 602), opiewający na
kwotę 340 - karbowańców. Oprócz tego jakąś kwotę i coś w „naturze"
(kiełbasa, słonina) dała matka lekarzowi gruzińskiemu. Nie wiem czy tak
powinna wyglądać udana operacja, bo Mama jest jeszcze słaba, gdyż przy
operacji szyi spłynęło jej dużo krwi. Oprócz tego z ran cieknie ropa przez
jakiś mały pryszczyk. Też blizna jest bardzo widoczna. Noga też nie jest
zdrowa.
W sobotę 30.10.1943 zacząłem w biurze HKP pisać pracę polityczną na temat:
„Przeznaczenie państwa" i ułożyłem 9 punktów: „Co trzeba, żeby Polska
była silna, a Polacy szczęśliwi?"
W niedzielę Mama nie była na Mszy, bo nie może jeszcze chodzić. Na
polecenie Mamy po Mszy pytałem znajomych o „piątki", tj. złote 5-rublówki.
Nikt nie miał. Wszyscy przyrzekali, że „postarają się."
Dubno, wtorek 2.11.1943 (830
wieczór)
„W niedzielę po południu (31.10) nadymiło się u nas. Otworzyłem okno i
mama przeziębiła się. Do dziś leży w łóżku i nic nie je. Tylko zażywa pigułki,
poci się i jęczy. Dopiero wieczorem zjadła jabłko. Werkm.
Ruck wrócił z Równego i przywiózł pewną wiadomość, że
nasze HKP wkrótce wyjedzie. Na razie wielu Polaków i Ukraińców ucieka z pracy:
jedni do partyzantki polskiej, drudzy do ukraińskiej. Wielu Polaków wyjeżdża do
Polski. Co tydzień Buresch lub Münich dyktują mi „listy gończe" za
uciekinierami. Piszę i informuję polskich podoficerów w spawalni.
Dubno, sobota 6.11.1943 (630 wieczór)
„W środę Mamie było trochę lepiej. W czwartek spóźniłem się do pracy
(zaspałem) i zaraz po przybyciu zostałem zasypany robotą: musiałem pisać
meldunki z powodu zbiegłych jeńców. Mamie
poprawiło się. Przyszła do nas pani Bielichowa, Ukrainka, upiekła Mamie pączków
i ugotowała koguta, bo nasi sąsiedzi Pietrzykowscy mogą służyć za przykład
niezdarności i niechlujności. Otóż w środę (3.11.1943) - wg meldunków czytanych
i pisanych przeze mnie - Gefr. Feigl miał nocną wartę (18-20) u
jeńców i pozornie było wszystko w porządku, tylko około 12-15 ludzi wychodziło
i wracało z ustępu. Potem służbę objął Gefr. Witzgall. Przy nim też jeńcy biegali
do ustępu lub do ognia piec kartofle. O godz. 21°° Witzgall zagadał się z innym
żołnierzem niemieckim, a o 2135 zawołał go jeniec Sental Nikołaj,
który podawał się za Volksdeutscha z Sowietów, chciał być zwolniony z niewoli i
przeniesiony do Hiwi. Sental powiadomił niemieckich strażników, że brak jest
wielu jeńców. Witzgall zarządził alarm. Zbudził pięciu Hiwi, powiadomił Werkm. Rucka i razem z Feiglem
ustalili, że uciekło 16 jeńców, którzy przecięli druty koło ustępu.
Zorganizowano pogoń, złożoną z Niemców i Hiwi. Po godzinie pogoń wróciła bez
wyników. W czwartek (4.11.1943) przed południem przyjechał z Równego
„sędzia", „Rittmeister" Kuring i
przesłuchał Feigla i Witzgalla. Tej samej nocy w środę (3.11) uciekło z
lazaretu 20 Sowietów (!). Po południu przybył jakiś oficer z „Heeresstreife" i narobił krzyku za stojące pordzewiałe
karabiny i za nieporządki, bo niemieccy żołnierze z frontu byli bez żołdu, bez
butów i w podartych ubraniach. Potem tenże oficer na ulicy Koszarowej
aresztował kilku i złapał wóz pancerny, w którym były cztery świnie,
„zorganizowane" na wsi przez niemieckich głodnych frontowców. W czwartek
wieczorem (4.11), około 20°°, przyszło do nas z dziesięcioro ludzi, Polaków, by
schronić się, bo jacyś Ukraińcy zatelefonowali do budki obok Popielarza, że
wszyscy Polacy do dwóch godzin mają się wynieść znad toru kolejowego, a kto
zostanie, tego powieszą. Na ludzi padł strach. Wielu Polaków miało służbę nad
torem. Powiadomiono o tym stację Dubno, która pozwoliła Polakom usunąć się na
noc. Bogu dzięki nic się nie stało, tylko jakąś kobietę aresztowali Niemcy w
nocy w budynku Glicklisa Sanika
na Koszarowej.
Dubno, poniedziałek 8.11.1943 (wieczór)
„W sobotę wieczór Wasyl Kowal opowiedział mi szczegóły ucieczki
sowieckich jeńców z „łagru" według relacji jeńca Kulikowa. Gdy jeńcy
spostrzegli, że kilkunastu z nich brakuje, zrobił się hałas i zbudził się ów
Sental, który podawał się za Volksdeutscha. Gdy Sental spostrzegł ucieczkę 16
jeńców, chciał zaraz zaalarmować wartowników. Ale Kulikow, siłacz, zagrodził
sobą drzwi, nie wypuścił Sentala i spytał dwa razy: „Czy mamy wszyscy uciekać,
czy meldować wartownikowi?" Jeńcy byli niezdecydowani: nie chciało im się
uciekać, narażać na pościg, głód i śmierć w lesie, ale głuche wieści doniosły,
że nadchodząca Armia Czerwona, ściślej NKWD, zabija lub wywozi na Sybir
wszystkich żołnierzy sowieckich, którzy poddali się Niemcom, czyli traktuje
ich jako zdrajców! Ci, co nie wierzyli tym pogłoskom, chcieli czekać na wyzwolenie, by potem
walczyć w armii przeciw Niemcom. Ci, co uwierzyli, że mogą być zabici przez
swoich jako zdrajcy, uciekli teraz w lasy i tworzyli nowe partyzantki. Pod
naciskiem Sentala, rzeczywistego zdrajcy, jeńcy zgodzili się zawołać
wartownika. Wartownik stał 100 metrów od „łagru" zamiast przy bramie
obozu, bo żył z jeńcami za pan brat i pilnował ich tylko formalnie. Niemiec
nadszedł wreszcie, otworzył bramę i podbiegł do dziury w płocie, przez którą
uciekło już 16 zdeterminowanych sowietów. Teraz wszyscy jeńcy chcieli uciekać
przez otwartą bramę, ale spóźnili się, bo czekali na chorego Kotlarowa, który ubierał się zbyt
wolno. Zostali zamknięci i teraz są ściśle pilnowani przez dwu wartowników!
W niedzielę dnia 7.11.1943 pracowałem w biurze od 8°° do 1100. Przed
kilku dniami przybył do HKP niejaki pan Kowalski, mechanik z zawodu, który
przepisał się na „Reichsdeutscha". Człowiek niebezpieczny
nawet dla Niemców. Z inicjatywy Kowalskiego rozpoczęto w HKP aresztowania
pracowników cywilnych." Ów Kowalski był to zdrajca i łajdak chyba większy
niż sam Werkm. Ruck, śmieszny mały człowiek, szpicel, który mówił po rosyjsku.
Ponieważ mówił śmiesznie, więc przezwano go, od jego porzekadła: „Proklatka". Śmiano się z tych obydwu i bano się ich.
Niemcy także. Otóż do południa aresztowano ukraińskiego majstra Szafrańskiego
(tego co najbardziej ubliżał Żydom) i Andrieja
Kowalczuka, Ukraińca, który mieszkał naprzeciw nas i pod wpływem agitacji
nacjonalistycznej ustosunkował się wrogo do Polaków, a raz nawet w drewutni
podniósł siekierę na moją Matkę. Kowalczuk rzucił się na szofera i wyskoczył z
taksówki, która wiozła go do więzienia nad Ikwą. Dostał dwie kule od Niemca z
eskorty: w nogę i w potylicę. Zginął na miejscu (na szosie) o 930.
Po południu o 1430 byłem na cmentarzu, bo tej niedzieli obchodzimy
„Święto Zaduszne", i widziałem jamę, w której był przysypany płytko zabity
Kowalczuk. W poniedziałek rano (8.11.1943)
Kowalski wypytywał polskich podoficerów, pracujących w spawalni, tj.
plutonowych Siuiwę i Wawrzeńczaka, niby po
przyjacielsku, co oni wiedzą o ukraińskich majstrach: Klepaczu, Szafrańskim i o
naszym Stepaniuku. Polacy, aby ratować ukraińskich kolegów, odpowiedzieli, że
tych ludzi nie znają, nie mają z nimi żadnych kontaktów. Co do naszego
Stepaniuka, to nawet skomplikowana historia, bo jego matka i żona - to rodowite
Polki. On i jego dzieci rozmawiali równie dobrze po polsku jak i po ukraińsku.
Stali na rozdrożu narodowościowym i nie byli nacjonalistami. Niektórzy
twierdzili, że brat Stepaniuka „jest w bandzie", ale tego nikt na pewno
nie wiedział. Kowalski, niezadowolony z odpowiedzi podoficerów, przesłuchiwał
potem naszego Wasyla Kowala w obecności trzech Niemców: König, Männer i Uffz. Łatkę. Wręcz spytał: Co ty wiesz o polityce i
świecie?" Wasyl zręcznie udał głupka i powiedział, że nic nie wie i nie
rozumie albo pytania Kowalskiego
wykpił żartem. W południe wezwano Klepacza i Stepaniuka do kancelarii Rucka,
aresztowano i wywieziono do więzienia S.D. nad Ikwą. Podstępny Kowalski badał
również mnie i kazał mi „oceniać": Stepaniuka, Szafrańskiego, Klepacza,
Sotniczenka i Kowalczuka. Chciał usłyszeć od Polaków coś obciążającego jego
ukraińskie ofiary, aby uspokoić swoje niecne, zaprzedane „sumienie".
Wiedziałem, że całkiem „wybielić" Ukraińców się nie da, więc powiedziałem,
że tych ludzi nie znam, nic o nich złego nie wiem. Stepaniuk - to dobry
fachowiec, porządny człowiek, syn i mąż Polki. Jedynie Kowalczuk przejawiał
nacjonalistyczne zapędy przeciw Polakom. Ale Kowalczuk już nie żył. Takie
zeznanie nie spodobało się Kowalskiemu.
Dubno,
wtorek 9.11.1943 (830 wieczór)
Dziś przyjechał do HKP wygłodzony niemiecki
inż. Bietebeck i na jego prośbę
zaraz kupiłem mu kilogram masła i jedną kurę. Chce więcej, ale skąd?
HKP musi wyjechać na Zachód w poniedziałek
15.11.1943 r.
Stepaniuk
napisał
na świstku papieru po polsku list do żony, która przyniosła ten list do biura
HKP i mnie wezwano do tłumaczenia. List brzmi: „Kochana Regino, ja siedzę w
więzieniu nad rzeką. Staraj się mnie ratować, bo ja jestem niewinny i myślę, że
mnie chyba puszczą. Pójdź z Weltą (imię córki) do
pana Kowalskiego i do Werkmeistra Rucka, żeby się oni
za mną wstawili. Przyślij mi ręcznik i poduszkę. Całuję dzieci i ciebie.
Stefan".
W trakcie mojego tłumaczenia nadszedł
Kowalski. Wyrwał mi list i przełożył po swojemu (mówił bardzo biegle po niemiecku) z wrogimi komentarzami. Obłudnie
powiedział żonie - przy mnie ! - że „pojedzie do S.D. wstawić się za
mężem", a do Rucka: „My jemu już wystawiliśmy świadectwo, a że jego brat
jest w bandzie i on utrzymuje z nim stosunki, to S.D. wie samo". Kowalski
kłamał celowo przy mnie, bo było odwrotnie, jak mnie poinformowali uczciwi
Niemcy z biura: to sam Kowalski zameldował telefonicznie i na piśmie na komendę
S.D. już w poniedziałek, że Stepaniuk ma brata wspólnika w bandzie, po to, aby
zgubić porządnego człowieka. Kowalski we wtorek był znowu w S.D., lecz co tam
mówił, wie tylko on. Kowal mówił mi, że ten „fałszywy człowiek, znowu go dziś
nabierał", gdy jechali do S.D. (Wąsy l szoferował):
- Wiesz Wasyl, że oni ciebie wsypują. Gdy ja
spytałem żandarmów, kiedy wypuszczą tych robotników, to oni mnie wyśmiali, etc.
Dziś tłumaczyłem też z rosyjskiego na
niemiecki prośbę Sentala, by go
wypuszczono z niewoli i przyjęto do Hiwi, bo on jest Volksdeutschem. Może mu się to uda, bo popiera go Uffz. Łatkę („Sental ist tüchtiger Kerl"), no i
powiadomił wartę o ucieczce jeńców.
Dubno, czwartek, 11.11.1943.
(wieczór, godz. 21°°)
„Dzisiaj posłałem paczkę żywnościową (8-10 kg) dla cioci Zosi Drobek do
Dziedzic (włączonych do Rzeszy). Ciotka ma siedmioro dzieci i cierpi głód. Jako
Polka na kartki dostaje chleb i dżem. Mama zapakowała dla swej siostry: kaszę,
mąkę, cukier, słoninę, mięso smażone wpuszczone w smalec, etc. Zaadresowaną
paczkę (skrzynkę) nadałem na niemiecką ciężarówkę wojskową, która jechała do
Katowic. Na prośbę Burescha przyjął ją niemiecki szofer, żołnierz o godz. 1345.
Szoferowi dałem za to dwa świeże jajka. Zarzucił paczkę z taką ochotą na
wierzch wyładowanego wozu, że z rozmachu rozbił owe dwa jajka, które miał w
kieszeni! Zaklął tak szpetnie, wyjmując jajecznicę z kieszeni, że przerażony popędziłem
do domu i przyniosłem mu drugie dwa jajka! Przeprosiłem i wręczyłem je! To go
udobruchało i paczka dojechała nietknięta
do rąk odbiorcy, tj. do ciotki, o czym nas powiadomiła. Mama chce wyjechać do
Polski jak najprędzej, bo chodzą słuchy, że Niemcy będą nas ewakuować: dadzą
pół godziny czasu i pozwolą wziąć tylko 20 kg bagażu na osobę. Front się
zbliża: Kijów zdobyli Rosjanie, z Żytomierza jadą ewakuowani na Zachód. Na
Krymie walki o Perekop i Kercz z sowieckimi
desantami. Dziś nad Dubnem i nad HKP pierwszy raz pokazał się sowiecki samolot
- przed południem. Mama umawiała się w sprawie wyjazdu z sąsiadem, panem Gajewskim.
Pamiętnik „dubieński" urwał się na dacie; 11.11.1943r. Podjąłem jego
kontynuację po sześciu miesiącach, tj. 21.6.1944 r. już w Polsce, tj. we wsi
Chodów, powiat Miechów, w „Generalnej Guberni", gdzie po ucieczce z Dubna
zameldowaliśmy się na „pobyt czasowy". Uciekliśmy niespodziewanie, nie
chcąc by nas po raz drugi „wyzwalała" Armia Czerwona na krwawiącej
Ukrainie.
Matka moja była jeszcze chora po operacji tarczycy. Przeziębiła się,
gardło ropiało, kolana puchły, ale zorganizowała wyjazd. Zamówiła furmankę u
Pietrzykowskiego, omówiła zapłatę z panem Gajewskim, który miał nas odwieźć do
Brodów, tj. poza granicę niemiecko-sowiecką. Spakowaliśmy w worki i walizy
ubrania, bieliznę, pościel i moje książki z zeszytami etc. Mama przygotowała
też zapłatę dla tragarzy w walutach: karbowańce, złote, wódka, kiełbasa i
słonina. Ustaliła też z Polakami na stacji termin nielegalnego wyjazdu
pociągiem z Dubna do Guberni na niedziele wieczór dnia 14 listopada 1943 r.
Trudność główna polegała na tym, aby niezauważalnie wymknąć się z domu. Mieszkaliśmy
przecież naprzeciw bramy
HKP, naprzeciw budynku i biura, w którym pracowałem. Nieraz, gdy zaspałem,
przychodził po mnie, do mego mieszkania, wścibski Brunner. Mogły też nas wydać
zawistne sąsiadki Berezowskie lub „Volksdeutsche" Jungowie. Wszystkim
celowo mówiliśmy, że „przeprowadzamy się" na drugą stronę miasta. To samo
mówiłem w biurze. Prosiłem Burescha i Brunnera o zwolnienie na poniedziałek
15.11.1943 r., abyśmy mogli się urządzić na nowym mieszkaniu. Brunner - ten
szpicel - nie zgadzał się. Na szczęście w piątek 12.11.1943 przyszedł do biura
na godzinę Uffz. Feicht, nasz szef, i wyraził zgodę.
Szeregowiec Brunner musiał go posłuchać . Chodziło mi o to, by pościg za mną
ruszył jak najpóźniej, wtorek- środa, gdy będę już gdzieś w głębi Guberni. W
ostatnich tygodniach bowiem często zdarzały się ucieczki Polaków na zachód i
Buresch czy Uffz. Münich polecali mi pisać - ułożone
przez nich - „listy gończe" do S.D czy do gestapo. Znałem więc procedurę
i działanie niemieckiej machiny pościgowej, jej mocne i słabe strony.
Otóż nigdy nikogo nie schwytano, bo polskie organizacje zacierały
wszelkie ślady za uciekinierami.
Ja pisałem „list gończy" i meldowałem Polakom w spawalni, za kim
taki list wysłano. Polacy dziękowali i śmiali się mówiąc: takiego a takiego
mogą Niemcy pocałować, bo już dawno odjechał i „zadekował" się w Polsce.
Udało się i nam na oczach sąsiadów i Niemców załadować wóz (!) bagażem i
około 18°° wyjechaliśmy sprzed domu i bramy HKP 631 „na nowe mieszkanie",
ale do Polski, nie do Dubna. Około 20°° byliśmy na dworcu. Wóz stanął z boku.
Około 2100 spodziewano się pociągu towarowego, którego kierownikiem
był „znajomy Polakom i obrobiony" Niemiec. Polscy łącznicy dali znać,
gdzie podjechać. Nagle wyskoczyło z dziesięciu mocnych tragarzy, którzy
błyskawicznie porwali nasze rzeczy
z wozu i załadowali je po ciemku w otwarty wagon towarowy. Połowa
tych tragarzy to byli dawni moi koledzy szkolni, usunięci z klasy przez władze
sowieckie. Matka zaraz opłaciła wszystkich żądaną walutą, którą wyciągała z
torby pytając, co kto chce: wódka, kiełbasa, słonina. Zapłaciła organizatora
załadunku i najbardziej sowicie kierownika pociągu, płacąc wszystkimi trzema
walutami. Kierownik niemiecki umówił się z Mamą, że zwolni, nie stanie (!)
przed Brodami, a my mamy w biegu wyrzucić bagaże i sami wyskoczyć na tory i poza wysoki nasyp.
Jechaliśmy w ciemności. Tylko przez uchylone drzwi przenikało trochę światła. Pociąg wlókł się. Czasem
zwalniał i przyjmował kogoś lub ktoś „wyskakiwał". Ze dwa razy ktoś nas
ostrzelał: nasi czy Ukraińcy? Wreszcie przed Brodami - na zakręcie - pociąg
wyraźnie zaczął hamować. Był to znak dla nas. Razem z panem Gajewskim
zrzucaliśmy nasze worki i bagaże. Potem wyskoczył Gajewski, za nim moja stara
Mama, wreszcie ja. Pozbieraliśmy się. Nikt nogi nie zwichnął. Wspólnie
ściągnęliśmy pod wysokim nasypem, rozsypany na setce metrów, nasz bagaż.
Świtało w poniedziałek rano 15.11.1943 roku. Byliśmy w Polsce, ale w
nieznajomym miejscu na cudzym polu czy łące. Z dala było widać domki. Gajewski
poszedł przed siebie. Zapukał do pierwszego parterowego domku. Obudził
gospodarzy. Na szczęście byli
to Polacy, którzy nas z miejsca przyjęli. Skombinowali jakiś wóz i
przewieźliśmy nasz bagaż wczesnym rankiem do ich domu. Dali nam nocleg i
ciepły posiłek. Nie chcieli żadnej zapłaty: „Dziś wy, jutro może my". Po
kilku godzinach snu, umyci, wyszliśmy do RGO, czyli do Polskiego Komitetu
Opiekuńczego w Złoczowie, delegatura Brody, by zameldować się, dostać dokumenty
i skierowanie, zezwolenie na bilet kolejowy i jechać dalej do Krakowa. Tu
spotkała nas groźna niespodzianka: Niemcy od 15.11.1943 r. zawiesili działania
RGO, czyli Rady Głównej Opiekuńczej, zorganizowanej przez Episkopat w
Krakowie, tj. przez księdza arcybiskupa Sapiehę. Zawiesili też prawo wydawania
przepustek przez Polski Komitet. Za dużo Polaków uciekło z Wołynia. Polacy „na
górze" jakoś załatwili sprawę z Niemcami. Wydano nam w języku
niemiecko-polskim „Bescheinigung Nr 1453", czyli
„Zaświadczenie" dla polskich uciekinierów z Wołynia na nazwisko Joanny
Kosek. Ja figurowałem jako „członek rodziny". Jako datę przybycia,
zameldowania i wydania dokumentu przez Brody podano: Brody, den 15. Nowember 1943. Jako dowody osobiste podaliśmy nasze „Meldekarty", czyli karty pracy moje i Matki.
Musieliśmy czekać kilka dni na wydanie
zezwolenia na wyjazd i kupno biletu na pociąg. Teraz było najbardziej
niebezpiecznie. O poniedziałek byłem spokojny: nie czekają mnie w HKP, bo
„przeprowadzam się". Ale od wtorku zaczną mnie „ścigać listem
gończym", a Brody leżą w pobliżu granicy niemiecko-sowieckiej. W środę
omal nie doszło do katastrofy: zatrzymał mnie patrol ukraiński z SS-Galicji. Na
szczęście szedłem w towarzystwie Matki i naszych gospodarzy, którzy poręczyli,
że jestem ich krewnym, który przyjechał w odwiedziny. Tym razem udało się. Nie
mogłem jednak bezpiecznie chodzić po ulicy jako obcy młody człowiek. Ale w
czwartek otrzymaliśmy zezwolenie na wyjazd. Natychmiast załadowaliśmy nasze rzeczy
na pociąg i wyjechaliśmy do Krakowa,
pożegnawszy najserdeczniej naszych polskich gospodarzy-opiekunów, którym Mama -
zamiast pieniędzy - zostawiła jakiś prezent „wdzięczności". Do pociągu
załadował nas jeszcze pan Gajewski, który odebrawszy zapłatę, odjechał na
„zielono" do Dubna. Spotkałem go po latach w Krakowie; tj. w 1946: on był
studentem prawa, ja filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim.
My z Matką 18/19 XI 1943 uciekliśmy z Kresów
przez Lwów do Krakowa. Ale kto raz był na Kresach, już od nich nie ucieknie. Do
dziś wracają wspomnienia i spotyka się ludzi kresowych.
W Krakowie przez cztery tygodnie mieszkaliśmy
w schronisku dla ubogich, wynajętym przez RGO: Mama u Sióstr Albertynek (Krakowska
43), ja u Braci Albertynów (Krakowska 47). Warunki higieniczne były okropne:
brud, wszy, pchły, żebracy. Ale był dach nad głową, prycza w zbiorowej sali (40
osób), ciepła strawa, bezpieczeństwo i całe Kresy: od Sybiru po Wołyń. Polacy
z głębi Rosji opowiadali niesamowite historie o systemie sowieckim, przy
którym schronisko u Albertynów przypominało raj wymarzony.
RGO czuwało i dnia 17 XII 1943 wywieziono nas
na furmankach z rodziną Jasińskich (szlachta
zagrodowa spod Równego) do wsi Maszków,
gmina Iwanowice. Przeprowadzili nas AK-owcy przez posterunki niemieckie.
W Maszkowie dostaliśmy z Jasińskimi mieszkanie u gospodarza Fundamenta znowu w betonowej kuchni i
pralni - po kurach. Dzięki pomocy RGO w Miechowie dostałem pracę jako „młodszy
buchalter" w Odlewni Żelaza Goldkorna w Charsznicy i mieszkanie (mały pokoik) we
wsi Chodów 53 u gospodarza Wawrzyńca Szczepki, który obawiał się nas jako
„Ukraińców". W lutym 1944 r. zameldowałem u Szczepki moją Mamę.
W styczniu 1945 r. zostaliśmy - niestety -
znowu „wyzwoleni" przez Armię Czerwoną. Ucieczka z Dubna udała się tylko
połowicznie: znowu dogoniły nas Kresy, uciekinierzy ze Lwowa i Wołynia. I
znowu zabrzmiał dialekt kresowy. I znowu przyszła do nas Rosja. Uciekliśmy z
łap „nad-ludzi", dostaliśmy się znowu w łapy „anty-ludzi". Ale już w
innych warunkach polityczno-ekonomicznych.
List 1
Dzień dobry Pani Kosakowa !
Zapewne mój krótki i lakoniczny liścik zadziwi
Pani, lecz wierz mi Pani, że ten surprise z mojej
strony jest pisany krwią i łzami i spowodowany powagą sytuacji w jakiej ja i
mój towarzysz niedoli - Bajcz znajdujemy się.
Jesteśmy na „emigracji", związani wspólnotą losu, z dala od domu, bez
rodziny, bez mienia, bez pieniędzy, pędzeni, poniewierani i prześladowani.
Subtelna i delikatna dusza polska chyba nas zrozumie, bo zrozumieć musi i
uczyni zadość naszej prośbie, gdyż okazaliśmy się godnymi tego. Załatwialiśmy
do ostatniej chwili interesa, które opierały się
wyłącznie na elementach zaufania szczerości i uczciwości i będą godnie kontynuowane
do końca.
Jak wiadomo każdy grosz we wrogiej nam
obczyźnie może się okazać dla nas deską ratunku. To też uprzejmie proszę
okazicielowi niniejszego listu doręczyć nasze skromne należności poniżej
wyszczególnione według warunków poprzednio omówionych: 60 M. - niedopłata do
koszule 36 M. - 2 litry oleju 172 M.-1/2
kg masła 30 M. –torebka 45 M. - ze ostatnie 2 metry perkalu Bajcza razem 188 1/2
Marek. Powyższe dane są chyba najwymowniejszym dowodem autentyczności 2 osób,
które prowadziły interesa z panią, w co bynajmniej
nie należy wątpić. Jeśli nie sprawia to trudności, pożądane byłoby wypłacić tę
niepozorną kwotę pieniędzmi, a jeśli tak, to załatwić następująco: wypłacić
olejem, mydłem, naftą, masłem, zwykłemi pończochami damskiemi, koszulami damskiemi
mniej więcej w dobrym stanie, suknią w dobrym stanie, torebką a częściowo można
kompletować pieniędzmi. Zresztą kombinować jak dla Pani wygodniej. Podkreślam,
iż uprzejmie 2 strona proszę, to nie znaczy wypłacić pod presją, ale ma to być
odruch spontaniczny, wypływający ze szczerego serca, odruch dobrej woli
Polaka, który potrafi czuć i jak powiada Mickiewicz „być w tej chwili nie ze
mną, ale we mnie". Mam wrażenie, że Pani w imię ideałów chrześcijańskich,
religijnych a przede wszystkim humanitarnych, przesyłając tę znikomą, ale tak
cenną dla nas sumę, reguluje rachunek sumienia szczerego i zacnego
chrześcijanina-Polaka, gdyż ratuje ludzi znajdujących się w super krytycznej
sytuacji między młotem a kowadłem za co z góry dziękuję, a dopiero przy okazji
stokroć konkretniej się odwdzięczę.
W nadziei pozytywnego załatwienia tego pisma,
łączymy najserdeczniejszy uścisk dłoni Pani.
Jedlin i Bajcz (Bajcz - literami greckimi).
List 2
Dnia
25-XI-1942.
Dzień dobry Pani Kosakowa!
Jako pokwitowanie odwrotne za kwotę 20 M,
otrzymałem wyrażam szczere i serdeczne podziękowanie z głębi serca a
jednocześni spostrzegam, że tragedia moja drgnęła subtelną klawiaturę uczuciową
Polki, która, pomimo, że mogła kategorycznie powiedzieć- Nie - potrafiła czuć i
współczuć wbrew maksymie „syt głodnemu nie bierit" (greckie litery). Jak już wzmiankowałem ten
znikomy pieniądz może okazać się dla mnie deską ratunku. Nie jest to gółosłówny i bombastyczny frazes, ale rzeczywista
rzeczywistość. Nigdybym się nie upominał o tak drobną
sumę, będąc w normalnych warunkach, ale rzeczywistość okazała się silniejszą i
zmusza mnie ku temu, gdyż na drodze zupełnie nas obrawowano
i obnarżono tak, że śmiem wątpić, czy Pani poznałaby
nas w tych łachmanach i ekstrawaganckich strojach, jakie my obecnie nosimy. Mam
wrażenie że Pani zdaje sobie w zupełności sprawę z tego, że człowiek dla
ratowania swojej duszy oddaje wszystko co posiada, byle tylko pozostać przy
życiu. W takowej sytuacji - co z punktu widzenia psychologicznego jest jasne -
ja się znalazłem. A teraz ad rem. Pomięty stan listu i do tego bez daty uczynił
zagadkową moją egzystencję i słusznie Pani ją zakwestjonowała
z punktu widzenia prawnego. List pomięty i bez daty, a więc dawno pisany. Z
tego wniosek, że koście nadawcy listu już dawno gniją, a jakaś nieznana Pani
pragnie go dopiero (-druga strona) teraz wykorzystać Takowe byłyby refleksje
Pani. Ale de facto przedstawia się rzecz inaczej. Ja chwała Bogu żyję, a
najwymowniejszym dowodem tego będzie kilka szczegułów,
które poniżej podam i które zdradzają, że jestem przy życiu, albowiem w przeciwnym
razie, którz mógłby być tak dobrze poinformowany i
wtajemniczony w te najdrobniesze dane, jeśli nie ja.
Oto szczeguły, sygnalizujące, że jestem przy życiu i
chyba są dostatecznie przekonywujące: niebieska wełniana suknia z kamizelką za 250 M, zapłacona jeszcze
rublami i markami. A pani postawiła pytanie, czy pochodzi ona z żywej czy
martwej osoby. Torebka skórzana z lusterkiem za którą żądałem 50 M, a później
zgodziłem się odstąpić ją za 30 M. Kilka par lepszego gatunku pończoch z
których jedną parę podwójnych Pani miała zarezerwować dla siebie w sumie 60 M.
Oto sygnały że żyję i egzystuję. A to, że kazałem wypłacić moją należność
pieniędzmi albo rzeczami, to tylko dlatego, że posiadając te rzeczy, mógłbym
zawsze je lepiej wykorzystać niż pieniędzy. To też uprzejmie proszę
okazicielowi niniejszego listu wręczyć moją należność Jeśli nie całkowitą to
przynajmniej ratami. Zresztą co i
jak jest wygodniej dla Pani. Nie pisałbym wogóle,
chyba tylko podziękowanie za te 20 M, ale opierając się na tem,
że Pani pragnie godnie kontynuować nasze interesa do
końca, co można wnioskować z tych słów z których bije dobra wola Polaka
„Posyłam 20 M. więcej dzisiaj nie mogę. Proszę o pokwitowanie odwrotnie”,
ponownie proszę o przychylne załatwienie ale bynajmniej nie wymuszam pod
presją. W nadziei przychylnego załatwienia pisma, uściskam najserdeczniej dłoń
Pani.
Jedlin
Wstecz: Część I Fotografie
Strona główna